Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
298 / 338


2017-08-24

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
sierpniowe rozterki (czytano: 646 razy)

 

Wejście Smoka, czyli rozpierducha w przygotowaniach pod maraton rozpoczęta.
Po powrocie z morskich klimatów ruszyłem z ciężkiego kopyta i właściwie dwa wolne od pracy dni (pon-wt), ale ruchowo bardzo intensywne... ustawiły cały tydzień.

W poniedziałek poleciałem na Wzgórza Piastowskie bez specyficznego planu. Lubię takie dni, kiedy nie zakładam sobie czegoś konkretnego, tylko spontanicznie decyduję się na to, co w danej chwili robić.
Z jednej strony myślałem o szybkim crossie, ale że byłem świeżo po powrocie z nad morza i niejako bez jakiegoś konkretnego i systematycznego rozbiegania postanowiłem dać sobie luz i stąd decyzja o spontanie w trakcie.

Po początku i po pierwszym długim podbiegu jakoś nie było źle, a i pragnienie szybkości wirującego pędu wiatru w uszach oraz między nogami sprawiły, że przy pięknym słońcu leciałem dalej w trybie "okay, jeszcze jeszcze jeszcze" :)
Im dalej, tym brnąłem coraz szybciej mocno pokonując długie podbiegi. Wyszedł z tego piękny 15km głównie leśny fartlek, którego dawno nie robiłem, albo może robiłem, ale nie w takiej intensywności.
Popołudniu wskoczyłem na kolarzówę na dwie godzinki i 60km pętlę. Było bez szaleństw, ale górki po drodze, oraz w pewnym momencie jakiś starszy facet, który podczepił się za moim kołem sprawiły, że nieco mocniej depnąłem.
No trochę się zmęczyłem tego dnia... ;)

We wtorek było równie cudownie.
Śniadanko - ulubiona buła z miodem, potem wybieganie po w miarę płaskim lesie i efekt nóg znany, ale trochę zapomniany. Przez 17km nogi z jednej strony były zmęczone, ale z drugiej bardzo fajnie się gibały na spokojnej intensywności. Bardzo szybko złapałem odpowiedni rytm i "flow". Na drogę wziąłem ostatni ostały mi się żel rozwodniony (Dextro), jaki miałem w domu. Wciągnąłem w połowie i nie było żadnych problemów w drodze powrotnej.
Jako, że pogoda była typowo letnia... postanowiłem zrelaxować się na kocyku w ogrodzie i przez godzinkę było trochę opalaningu ;) skwierczałem ;)
Kombinując co tu na obiad upolować postanowiłem wsiąść na rumaka i skoczyć do skansenu na smażoną rybkę ze stawu. Wizja ciężkiego MTB mnie rozleniwiła, więc wskoczyłem znowu na kolarzówę. Tempo typowo rekreacyjne. Po zjedzeniu miałem wracać naokoło, ale... bezchmurne niebo... pocisnąłem zwiedzanie rubieży.
Wyszło 54km kręcenia w niecałe 2h bez paru minut, na niskim tętnie.

Po takich dwóch dniach czułem się naładowany endorfinami, pogodą i wszystkim pozytywnym... że aż powrót w środę do pracy po przerwie nie był traumatyczny. Byłem jednak trochę zmęczony, dawno nie robiłem takich akcji, więc w środę nie biegałem i była to typowa jednostka treningowa potocznie zwana LB :)))


W kolejnych dniach chciałem czegoś ambitnego, ale prostego. Nie chciałem tylko szurać, więc wykombinowałem przeproszenie się z Drugim Zakresem, którego robiłem chyba dopiero w urodziny, więc dawno temu.
W czwartek po powrocie z pracy ścięło mnie z nóg na małą drzemkę, więc po pół godzinie wylegiwania wyskoczyłem się przebiec. Po wyjściu już wiedziałem, że tego dnia nic poza rozbieganiem nie dam rady zrobić. Byłem padnięty i zamulony jak dżdżownica po wyjściu z doniczki, równie zdziwiona otaczającą ją rzeczywistością :)
Wyskoczyłem na Wzgórza Piastowskie na luźny crossik w celu dotlenienia, chociaż wolałbym płaską ulicę, jednak te samochody tak jeździły i jeździły... :>

W piątek podobny scenariusz, jednak ambicje wzięły górę i poleciałem już ulicą. Miałem zobaczyć po drodze, jak będzie fatalnie to daruje sobie, jak będzie inaczej to spróbuję.
Yoda mawiał - rób, albo nie rób, nie próbuj - jednak czasem trzeba spróbować, aby coś zrobić ;)
Po 3km podkręciłem tempo do intensywności okołomaratońskiej i szurałem na pętli 4km, która wydaje się płaska, ale jest pofałdowana jak zgięty but. Początek luźny, bo akurat z górki, ale po chwili było płasko i pod górę. Pilnowałem tętna, aby nie przekroczyć 160, chociaż planowałem nieco luźniej.
Lekko nie było, przed wyjściem była mini burza i trochę padało, świeciło słońce i parówa była okrutna. Czułem się jak w saunie tureckiej, tylko ubrany ;)

13km BC2 po czymś takim z jednej strony było fajne. Trasa nie jest płaska, więc jest bardzo dobra na wczucie się w intensywność, a nie trzymanie się na sztywno tempa jak to niektórzy robią. Druga sprawa takie coś na wejściu zawsze fajnie budowało mnie w późniejszym okresie.
Powrót już tuptałem spokojnie, jednak całość wyszła prawie 19.5km.
Po dolocie do domu lało się ze mnie okrutnie. Stanąłem i jakbym spod prysznica wyszedł.
Wieczorem zjadłem coś i tylko piłem i piłem i piłem, zielona herba z cytryną, a potem isostar...

W sobotę postanowiłem rozkręcić nieco nóżki i poleciałem na stadion pobrykać dwusetki. Dawno takiej kombinacji nie robiłem, więc postanowiłem po raz drugi złamać przysłowie Yody i spróbować ;)
12 serii musiałem sobie w głowie podzielić na dwa, żeby to jakoś liczyć i nie pomylić się. Wiadomo... najbardziej boli, jak się zrobi serię mniej :))))
Postanowiłem to liczyć jak dni tygodnia - poniedziałek do soboty i potem jeszcze raz.
Poszło jednym ciurkiem - wszystko w okolicach 40/39s (przerwa 200m w truchcie). Byłem zadowolony z tego brykania.
Początek nie wyszedł za szybki, na końcówkę jeszcze dałem radę przyspieszyć i ostatni pocisnąć w 37s.
Chyba polubiłem tego typu śmiganie, bo dwusetki nie trwają długo, a zmęczyć się można naprawdę fest. W drodze powrotnej zmęczenie czworogłowych było już fest. Wiadukt w drodze powrotnej był katorgą, oraz podbieg na ostatniej ulicy przed chawirą, no ale... takie życie ;)


Wylegiwania nie było, tylko robótki remontowe, a wieczorem mała imprezka i tańce do rana. Życie towarzyskie trzeba kultywować, wszak księdzem z seminarium nie jestem :P

Po cichu myślałem, że wstanę rano i zrobię dyszkę, żeby wieczorem zrobić kolejną dyszkę, ale niedzielny poranek w południe był masakrą. Wstałem po 13, małe śniadanie i po 16 wybrałem się przelecieć coś dłuższego. Wziąłem plecak i buteleczkę od pasa 200ml z isostarem. Żeli w chacie nie miałem, wiec tylko picie mi się ostało.

Tu ciekawe zjawisko... myślałem, że będzie jedna wielka zamuła, niczym stary Autosan w liniach miejskich. Przyznam się, że początek to był jeden z najluźniejszych biegów ostatniego miesiąca!
Może trzymały mnie drinki z palemką z nocy, albo jeden RedBull, którego nie piłem od... chyba Cortina Trail z 4 lata temu (mam obiekcje do tego napoju :P), no ale... pierwsze 4-5km było fruwaniem Ikara.
Mimo zaciągniętego hamulca leciałem po 4:30, tętno w okolicach 135.
Zastanawiałem się, czy aby nie zmienić treningu i zrezygnować z Długiego Wybiegania i polecieć szybkie coś krótkie, tylko robić Drugi Zakres dzień po dwusetkach, dwa dni po Drugim Zakresie by było chyba lekko bez sensu.
Słońce szybko zaszło i naszły chmury. Przez chwilę miałem obawy, czy z tego burzy nie będzie, ale nie było fioletu... więc leciałem dalej. Im dalej w las, tym ciemniej. Od 9km ulewa i skończyło się miłe bieganie.
Oczy zalane solanką ;) żałowałem, że czapki nie wziąłem... rozmyślałem, czy zrobić trasę do nawrotu, wtedy by wyszło 27km z hakiem, czy nie zawrócić wcześniej... stwierdziłem jednak, że jak już się zmęczyłem i zmęczę dalej, to 2km różnicy mi nie zrobią.
Ulewa malała, trasa robiła się coraz cięższa, wychodziło zmęczenie. Docierałem do dalszego brzegu, przy którym od dawna nie było. Tego dystansu nie robiłem od dawna, no ale maraton na horyzoncie sprawia, że takie treningi kiedyś trzeba zrobić.

Końcówka była totalnie bez mocy i kontrolowałem jedynie to, żeby z intensywnością i tętnem nie przeszarżować i nie wskoczyć w Drugi Zakres, mimo trasy pod górę z powrotem. Ostatecznie wyszło 27.2km w 4:44 przy średnim tętnie 139.
Wieczorem czułem się już wypłukany.

W poniedziałek zrobiłem błąd, bo zrobiłem parę ćwiczeń pomiędzy jedzeniem, głównie statycznych, które zamurowały mi nogi doszczętnie. Muszę tego unikać.
Przypomniał mi się jakiś mail, którego dostaje od McMillana z racji, iż kiedyś podałem maila jak klikałem tego jego kalkulator.
Fajne czasem propozycje podsyła odnośnie jednostek treningowych, ale ostatnio próbuje werbować do swojego zespołu (oczywiście za kasę). Nie interesuje mnie takie coś, jednak na jednym z filmów miał ciekawy motyw - był fragment o tym, jak wpleść ćwiczenia, w sensie w które dni w nawiązaniu do całego planu biegania, że on to ma rozpracowane i w swoich planach to odpowiednio umieszcza.
Łopatologicznie doświadczam teraz, że robienie ćwiczeń po Longach nie ma sensu.

We wtorek zrobiłem delikatne lajtowe rozbieganie i nogi miałem z betonu. Tak fatalnie nie czułem się od dawna. Tydzień swoje zostawił.

W środę na rozruszanie postanowiłem przeprosić się z tysiakami, oraz szutrowym stadionem Uniwerka. Jeju... przypomniało mi się, jak kiedyś tam rzeźbiłem owe tysiaki, dwutysiaki i trzytysiaki, a najbardziej pamiętam 20 serii 400 setek robionych obok ludzi trenujących futbol amerykańskich. Wtedy to były ciekawe doznania... no ale teraz są nowe i nowe będą.
Tysiaki wyszły dość dziwnie, ale w zasadzie dobrze - spodziewałem się znacznie gorszych osiągnięć.
Najlepsze jest to, że nogi zamulone miałem bardziej przed, niż po ;)


Im dalej, tym bardziej wkręcają mnie ponownie przygotowania pod maraton.
Nie wiem jeszcze który i kiedy... nie czuję weny jak patrzę na poszczególne imprezy. Nie ma tej początkowej chemii ;)
Z jednej strony w Poznaniu fajnie się biega. Z kolejnej... mam rachunki do wyrównania we Frankfurcie i korci mnie tam się wybrać. Rozwala mnie tylko ten późny termin.
Jeszcze później jest Sevilla, czy Florencja, bo korci mnie zobaczyć znowu coś innego, nowego, a przy okazji zaliczyć kilka dni urlopu w cieplejszym klimacie.

Po drodze jakaś połówka również korci, zresztą niejedna ;)
Jak żyć, panie Premierze? :)


Myślę już co by tu wykombinować w kolejne dni... tyle opcji do wyboru, a dzień taki krótki ;)


--fota po piątkowym bieganiu (BC2), chwila po zatrzymaniu...


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2017-08-24,13:00): Obyś przy wyborze strzelił w 10 :)
snipster (2017-08-24,13:06): tia... planowanie tego, to jak planowanie wakacji nad polskim morzem w nadziei, że będzie pogoda przez cały czas ;)
jacdzi (2017-08-25,21:16): Frankfurt? Jus zdecydowane?
snipster (2017-08-26,09:05): Jacku, z wyborem jest jak z wyborem ciasta w knajpce do herby... patrzysz na wystawę i najchętniej chciałbyś wszystko :) wybierasz jedną imprezę, potem na fejsie czy na portalach oglądasz jak było na innych i żałujesz, że akurat tym razem Ciebie tam nie było ;)







 Ostatnio zalogowani
MareG
21:18
elektrod
21:16
tomaszbartkiewicz
21:15
kornas
21:15
Dana M
21:15
karollo
21:14
arco75
21:12
TheKrayze13
20:59
Leonidas1974
20:54
Deja vu
20:51
johnlyndon
20:49
miszcz przez szcz
20:46
wigi
20:46
zetus
20:45
bobolo500
20:33
pixel5
20:31
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |