Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
299 / 338


2017-08-29

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
spontaniczna magia chwili (czytano: 1540 razy)

 

Kolejny tydzień sporego biegania za mną. Kolejna setka w tygodniu... aczkolwiek nie przywiązuje do tej liczby jakiejś nadmiernej podniety - po prostu to jest zbiór cyferek.
Był to kolejny tydzień bez jakiegoś konkretnego sztywnego planu. Chciałem w tygodniu zrobić coś szybszego, poza tym "stały punkt programu" czyli Drugi Zakres, oraz... co tam wyjdzie w praniu.

We wtorek byłem bez sił i z ołowianymi nogami jak już wspominałem chyba, więc odpuściłem wszelkie szarpanie na siłę z intensywnością i zrobiłem tylko spokojne rozbieganie po ulicy. 11.3km na średnim tętnie 130.

Środa, mimo iż nogi nie były w świeżości, niczym u Ireny Szewińskiej ;) postanowiłem się wybrać na szutrowy stadion uniwerka i podziobać tysiaki w liczbie sześciu na półkilosowej przerwie. Nie oczekiwałem jakiegoś kosmosu, wszak dopiero zaczynam podkręcać i przyzwyczajać się do obciążeń. Wyszło jednak bardzo dobrze... od 3:50 do 3:41. Łącznie 15km biegania.
Kolejny dzionek to spokojne rozbieganie, również po ulicy, z końcówką z grupą, która robiła oblot na trasie półmaratonu zielonogórskiego. Fajnie tak się wyluzować wśród ludzi... można by rzec, że to takie odchamienie ;) wiecznie biegam samemu, więc miło było pobiec parę km wśród dziewczyn i nie tylko ;)
Wszystko na spokojnie, całość 14,5km na średnim tętnie 136.

W piątek było znowu coś na głowę - długi Drugi Zakres. Minimum jakie chciałem zrobić to 13km, jak będzie ok to więcej. Było duszno i lekki wiaterek, więc w tym upatrywałem pomoc. Kierunek o tyle dobry, że wiało w facjatę jak leciałem z górki, a byłem osłonięty od wiatru jak było pod górę.
Pierwsze 3km w ramach intensywnej rozgrzewki, potem przyspieszenie do intensywności okołomaratońskiej i przestawienie się na "tempomat samopoczuciowy" :)
Na drogę wziąłem żel, aby się przyzwyczajać do spożywania na trasie i przy intensywności wyścigowej. Spożyłem w około połowie dystansu.
Pilnowałem jedynie tętna, aby nie wyskoczyć poza 158HR, tempem prawie w ogóle się nie przejmowałem, chociaż wiadomo jak jest ciężko walczyć z psychą, kiedy się widzi np. 4:20 pod górę, a chciałoby się żeby to było 4:15 lub 4:10. Podświadomość płata figla i próbuje ukradkiem podkręcić nogi... trzeba jednak tego skurczybyka umiejętnie okiełznać ;)
Raz wychodziło 4:10, innym razem pod górę 4:20. Trasa jest mocno "naleśnikowata" i różnica poziomów na kilosie bywa rzędu 12m w górę. Jak się lata na prędkości to takie coś już się odczuwa.
Starałem się jedynie trzymać odczucia na tym samym poziomie... i wyszło w miarę okay. 14km poszło przyzwoicie, w tym ostatni kilos na luzie, co prawda z górki, ale najszybszy 4:05. Spokojnie... z górki to było ;)
Powrót do domu był już jednak na zmęczonych nóżkach i przez 4.7km przypominał bardziej pobrykiwania szurającego borsuka, niż rasowego czterokopytnego jelonka (przecież nie Jelenia).
Ostatecznie 21.7km. Po biegu czułem zmęczoną lewą łydę... niestety ostro, za ostro zaszalałem z masażem na piłce tenisowej dzień wcześniej i mięśnie miałem zmęczone już przed. Po było w sumie jeszcze gorzej i przez chwilę miałem obawy, czy aby nie przegiąłem z dystansem... ale po godzince i spokojnym gładzeniu jakoś było w miarę przyzwoicie.


Powyższe ustawiło weekend w pewnym sensie. Teraz na to spoglądam, że jednak dobrze się stało ;)

W sobotę nie robiłem dwusetek, jak tydzień wcześniej. Obawiałem się o spiętą lekko łydę więc pocisnąłem po śniadaniu spokojne rozbieganie.
O 11ej było tak duszno, że pornola można było kręcić i dziękowałem mojemu sprytowi i spontanowi, że Drugi Zakres zrobiłem w piątek, a nie w sobotę.

Mimo spokojnego tempa (średnio po 5:05) i niskiego tętna (średnie 126) lało się ze mnie jak w saunie tureckiej. Po powrocie do domu, po ponad 11km czułem się jak Halibut, który wyskoczył na brzeg i jest zdezorientowany zaistniałą sytuacją ;)


W niedzielę mając na uwadze powyższe przejścia... postanowiłem po raz kolejny zdać się na spontan.
Z jednej strony niedziela kusi dostępnością czasu i klimatem błogości (czyt. leniuchowania). Z tej okazji kusi, a jakże - Długie Wybieganie.
Ale... ale czując lekko łydę nie chciałem jej zakatować wybrykaniem na dystansie 27km. Stwierdziłem, że zrobię coś innego i podzielę ten dzień na dwa.

Rano, po śniadanku i odpoczynku... poleciałem na stadion, aby znowu skosztować smaku kwasu w nogach i pędu w uszach, przy braku much w zębach :)
Szczerze - polubiłem dwusetki. Nie cierpiałem tej jednostki kiedyś bardziej, niż skipów (które zamieniam na cross tak swoją drogą).
Jak spontan, to spontan i leciałem z myślą zrobienia 10 serii, jak będzie ok z nogą i siłami - bo wstrzelić się w początkowe odpowiednie tempo jest cholernie ciężko.
Wiadomo, że +10 do mentalności daje szybki początek, i taki sam koniec, albo nawet i szybszy ;)
Znowu podzieliłem sobie w głowie serie na dni tygodnia, aby to liczyć.
"Poniedziałek" w 39, 200m truchcik, "wtorek" w 39, 200m truchcik, "środa" w 38.6, 200 truchcik i zadyszka. Już miałem wizje, że dociągnę tylko do 10 serii, ale po "sobocie" i liczeniu znowu od "poniedziałku" jakoś dałem radę do "środy" w 37.7 i stwierdziłem, że 3 serie jeszcze dam radę.
Poszło w 39, 37.9 i ostatnia w 37.3. Mimo sapania czułem, że zrobiłem kawał dobrej roboty. Pogoda w sumie pomagała, bo było 22.6C i 74% wilgotność powietrza wedle wskazań elektroniki wiszącej na ścianie budynku na stadionie.

Powrót był zabawny. W głowie przewijał się "jeden z tych poranków" Moby`ego przeplatane ze zdziwieniem napotkanych przechodniów podążających zapewne z/do kościoła, bo godzina nie była jeszcze południowa. No bo jak, idzie sobie taka owieczka chodnikiem rozmyślając o "idźcie i czyńcie dobro..." i nagle napotyka spoconego kolesia, który dyszy jak parowóz ;)

Anyway godzinka biegania, z szybkim "wpierniczem" w środku i nóżki zmęczone. Łyda, co najlepsze, była w lepszym stanie po, niż przed. Na to szczerze liczyłem ;)
Po powrocie wylegiwanie się i szczere opierniczanie. Leniwa niedziela...

Skoro wymyśliłem bieganie na dwa razy, to podświadomie po 17ej już zacząłem rozmyślać gdzie by tu pobiec. Po 18ej zacząłem się zbierać i wyleciałem jakoś 18:20.
Poleciałem na spokojne rozbieganie do w miarę płaskiego lasu, mijając prawie bez ruchu ulice. Lubię niedziele w takim wymiarze. Jest spokój, nie ma wariatów na drogach.


Po 3km wskoczyłem do lasu i od tego momentu świat wokół mnie diametralnie się zmienił.
Zachodzące słońce, które było tuż nad linią gdzie niebo dotyka lasu, oraz fakt, że świeciło za mną... sprawiało, że odleciałem mentalnie w inną galaktykę.
Flow przesiąkał moje zwoje mózgowe i miałem wrażenie oddzielania ciała fizycznego od ciała astralnego. Biegło nas dwóch - ja i ten inny ja, wyżej, albo z boku.
Rzuciłem okiem na tętno, które oscylowało w okolicach 127 przy tempie 5:00, lecz nie miało to w tym momencie żadnego znaczenia.

Promyki słońca czasem przedzierały się przez leśne stworzenia. W jednym miejscu było wręcz ciemno, jakby rzekł Kononowicz "nie było niczego"... tylko ja i moja przestrzeń wokół.
Jeju... loffciam takie momenty... :) dziękowałem mojej spontaniczności za to, że padło na to akurat, że biegnę wieczorem w niedzielę tu i teraz, chociaż właściwie to nie myślałem o niczym. Taki totalny stan zawieszenia i nie myślenia o niczym, nawet o wspomnieniach, czy fikuśnych marzeniach rodem z Greya.

Przypomniał mi się utworek, stary i śmieszny, ale klimatyczny - William Pitt - City Lights, gdzie chyba podobne klimaty przewijały się w tym czymś.

Po dobiegnięciu do drogi (na Przytok) 200m asfaltem i powrót tą samą ścieżką do domu. Kolejne 4km były tym razem pod słońce, które w większości schowane było gdzieś tam, ale czasem wyskakiwało ze swoimi promykami i oślepiało słodko twarz, niczym miauknięcie małego kotka.
Żałowałem tylko jednego, że nie mogę w tym lesie zostać na dłużej... chciałem się pokręcić, ale pamiętałem, ile już mam w nogach i że przeginać nie bardzo by wypadało.

Po dolocie do domu minuty przed 20tą prawie po chwili słońce zachodziło. Szkoda lata i tego, że słońce już szybko zachodzi.
Niedziela była zdecydowanie z gatunku udanych.
Drugie bieganie wyszło 16km na średnim tętnie 127 i 4:59. Łącznie zrobiłem 28km z hakiem i byłem zadowolony, że jednak zdecydowałem się to podzielić.


Niech żyje spontan ;)


--foto z niedzieli, chwila po jednym i po drugim bieganiu ;)


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2017-08-30,09:14): uda niczego sobie :) Też mi coraz bardziej szkoda lata :(
snipster (2017-08-30,09:41): zdecydowanie za krótkie lato mamy w Polsce... szczególnie, że zima trzymała w zasadzie do późna, wiosny praktycznie nie było :/ za chwile zrobi się +10 i to będzie tyle
jacdzi (2017-08-30,14:24): :-)
snipster (2017-08-30,14:36): #:-)
snipster (2017-08-30,14:43): always look on the bright side of life ;)
żiżi (2017-08-31,21:10): Potwierdzam : spontan jest najlepszy:)
snipster (2017-08-31,21:28): czasem trzeba zdać się na nurt i puścić lejce... ;)







 Ostatnio zalogowani
Januszz
12:52
saul
12:43
xaildx
12:40
conditor
12:33
vixcredo@gmail.com
12:14
stanlej
11:45
marekwroc
11:25
rokon
11:25
Admin
11:20
marynarz
10:56
GriszaW70
10:43
camillo88kg
09:41
kos 88
09:22
biegacz54
09:18
scianka
09:16
kostekmar
08:57
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |