Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
314 / 338


2018-02-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
w objęciach matrixa (czytano: 595 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: youtu.be/hoZWjhezL7k

 

Powracam do żywych, chociaż nadal czuje się, jakby mnie coś trzymało.
Nie wiem jak to jest zmajstrowane, ale choróbsko przychodzi zawsze w najmniej oczekiwanym momencie... a może to kwestia braku ciastek? ;]

Postanowiłem się trochę się rzucić na kwestię przykręcenia ilości ciastek - ogólnie pochłanianie słodyczy jest u mnie na poziomie tonażu dla wielorybów.
Ambitnie rozczytałem się jak to jest fajnie biegać mając mniej kilogramów na sobie, co z resztą dobrze pamiętam ;)
Może nie jestem jakimś człekiem o wielkiej tuszy, co zresztą uświadamiają mi znajomi przy każdej okazji, to jednak chuchrem też nie jestem.

W weekend pod koniec stycznia, bo to jakoś wtedy było... zacząłem ambitnie swoje postanowienia realizować poprzez praktykę.
I tak, idąc rano w sobotę do piekarni po bułki jedynie napatrzyłem się na babkę cytrynową z przepiękną cukrowo-pudrową posypką, która zalotnie uśmiechała się do mnie zza szyby na ladzie. Oparłem się pokusie i wróciłem tylko z bułkami.

Poleciałem jak to zwykle w sobotę na fajny rozbieg po fajnym lesie w środku robiąc 10 rytmów - 18km całości - to w ramach podmęczenia nóżek przed niedzielnym LongRunem.
Wieczorem spotkania towarzyskie z kuzynostwem i nie tylko, więc były... zajęcia densflorowe przy drinkach. Tak, księdzem i ascetą nie jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce, w tym i driny :P

Niedziela rano leniwa, że hoho... bułka z miodem, ale bez banana jak u Małysza. Wylegiwanie się spore na wyrze, ale i zebrałem się rozbiegać tego kaca. Bez wody i żeli, na spokojne spalanie ukrywających się we mnie ciastek z komunii jeszcze ;)
Pobiegłem na totalnym głodzie, chyba po 4h od śniadania... tak zeszło, zanim się zebrałem ups :)
Szczerze, to lubię takie weekendy, gdzie nigdzie się nie spieszę, nigdzie nie pędzę, wszystko się dzieje samemu, bez pośpiechu.
Jest to przeciwieństwo tego, co inni robią tego dnia, kiedy to biegają z samego rana.
Moja niedziela była z gatunku mrówki, która płynie na liściu po jeziorze podziwiając wszystko wokół. To było 27km luźnego rozkacowywania przy momentami gwizdach i nuceniu o fantazji, przemieszana z pozdrowieniami dla mijanych biegaczy.

Wróciłem do domu, otrzepałem się z kurzu na nogach i tak dalej - rozciąganko, prysznicowanko, przebieranko, herba z miodem i bułka z miodem. Leniuchowanie i jakaś kanapka wieczorem. Lenistwo takie, że nawet nie chciało mi się wieczorem wyłazić na jakiś makaron, czy pizzę. Poprawiłem wieczorem francuskim trójkątem bo przecież zasłużyłem ;) a bilans kalo i tak był ujemny tego dnia :P

W poniedziałek jak zwykle sajgon w pracy, popołudniu sauna i wróciłem lekko podsmarkujący. Niby nic, w sumie normalka po powrocie z dwora.
We wtorek niby nic się nie działo. Wyskoczyłem na obiad w południe i wróciłem z lekkim katarkiem. Nie wiem, w jadłodalni było strasznie duszno i parno, wentylacja jest tam okropna, a tego dnia była wręcz dramatyczna. Ktoś musiał być tam chory i zaczęło się.
Po powrocie już mnie zaczęło lekko brać, ale jeszcze nic. Po pracy postanowiłem wyskoczyć "rozbiegać" - 14km na spokojnie, chociaż po drodze sporo kominów... sezon grzewczy jprdl. Po powrocie przeprosiłem się z czosnkiem do kanapki.

Wieczorem przed snem się zaczęło - gorączka, potok z nosa śluzu. Od środy jazda już na maxa. Wysmarkałem wszystkie chusteczki, wszystkie ręczniki, nawet wszystkie majtki zostawione przez fanki razem z ich rajstopami ;) mój nos zamienił się w fabrykę śluzu i nie nadążałem z jego wysmarkowywaniem.
Momentami czułem się jak ślimak w fabryce na taśmie, który gdzie się nie ruszy zostawia ślad. Nie pomagało już nic, gorączka coraz większa.
Czasem siedziałem i miałem jakieś halucyny, nie wiem czy to za sprawą nadmiaru miodu do herby, czy gorączki, ale powoli nabierałem niechęci do wszystkiego z miodem, czosnkiem, cytrynami i w ogóle wszystkiego. Odkopałem jakieś tablety z mojej apteczki, gdzie królują głównie rzeczy do smarowania pleców i nie są to afrodyzjaki.
Nie pomagało nic.
Czwartek i piątek ogólnie wyjęty z życiorysu. To była tylko walka o przetrwanie. W sobotę gorączka spadła do 38.6C, smarkanie powoli malało, ale zaczęło się cherlanie. W nocy miałem takie momenty, gdzie nie mogłem przestać przez kilka minut. Myślałem, że wypluję płuca. Suchy kaszel mnie dobijał.

W niedzielę ścięło mnie z nóg po przebudzeniu, co mnie totalnie już rozmiękczało psychicznie. Ledwo zdołałem podkręcić rolety do góry i doczłapać do wyra z gwiazdkami w oczach. Zacząłem mieć obawy, czy zaraz nie wyląduje na pogotowiu. Po jakimś bylejakim śniadaniu udało mi się dojść do apteki, po syrop i ibuprofen. Gorączka zaczęła maleć, kaszel nihuhu. W poniedziałek spróbowałem inny syrop i dopiero on mi pomógł.

Powróciłem do żywych w środę, chociaż to i tak nadużycie. Postanowiłem trochę się poruszać, co powinno pomóc. Polazłem pod dach, aby nie prowokować czegokolwiek z gardłem i wskoczyłem na bieżnię na godzinkę spokojnego biegania.
Jeny... 22C i brak ruchu, miękkie sprężynujące podłoże... czułem się jak śledź chlaśnięty i rzucony na boisko do gry w jakimś japońskim teleturnieju.
Po godzinie było mnie kilogram z hakiem mniej i trochę cherlania.
W czwartek i piątek podobnie. Mocy zero ogólnie. Płuca inaczej mi pracują, jakby miał jakiś tłumik w środku. Nogi to jakieś kolumny Zygmunta...
Wszystko wypracowane przez ostatnie tygodnie poszło w piach.

W sobotę postanowiłem wyskoczyć do lasu na Wzgórza Piastowskie trochę się dotlenić czystym powietrzem. Biegało mi się mega słabo. Moc porównywalna z mocą dżdżownicy. Pospinany byłem cholernie wszędzie, najbardziej w pośladkach, przez co biegłem chyba jak pokraka, która połknęła kija.
Spięte poślady czułem jeszcze bardziej w niedzielę, gdzie wypuściłem się nieco dalej trochę w stylu ułańskim - 24km. Odblokowałem się gdzieś w połowie, chociaż próba wskoczenia na normalne jeszcze dwa tygodnie wcześniej prędkości 4:30-4:40 była walką skakania przez karła do kosza, aby zrobić wsad. Zwolniłem do prędkości lajtowej - jakoś w okolicy 5:00 i leciałem tak sobie, po prostu.

Dobiec do domu, jakoś dobiegłem, ale po powrocie trochę cherlałem przez kilka minut. Nie jest to optymistyczne, no ale najwidoczniej muszę uzbroić się w cierpliwość.
Jak tu być cierpliwym, kiedy już się brykało niczym na randkach z sexowną blondyną, a tu nagle znowu akcja "powrót" o numerze "1573".

Ostatnio mam wrażenie, że utknąłem w jakimś jednym punkcie i tkwię. Zamiast brykać coraz wyżej, szybciej... walczę ciągle z jakimiś powrotami, jakby ciągle walczył z wciąganiem gumki do majtek - co przewlekę z jednej strony, to mi ucieka gumka z drugiej. Co załatwię z drugiej, to z tej pierwszej znowu...
Kręcę się za ogonem jak krejzi pieseł.

Mam nadzieję, że przez kolejny tydzień uda mi się jakoś rozbiegać i wskoczyć na tory... no i te mięśnie w tyłku zaczną normalnie funkcjonować ;)


W ogóle, to na bieżni pod dachem jest zabawnie.
Pomijam już fakt pocenia się, niczym wieloryb na oceanie. Wytrzymać godzinę, czy więcej w jednym miejscu wpatrując się w ścianę jest cholernie ciekawym przeżyciem na psyche ;)
Raz biegałem przed oknem, ale bieżnia była nieco pod kątem... jak zacząłem się wpatrywać w moją pogiętą sylwetkę, która przypominała kombajn Ursusa podczas żniw o mało się nie przewróciłem, chcą jakoś podświadomie korygować postawę będącą pod kątem.
Dziwnie się biega obok kogoś, kto szura innym rytmem... też można się zaplątać.
Największy fun mam i tak z pakersów, którzy w połowie stoją i gadają, albo z rzucania przez nich żelastwem po paru seriach. Najlepsze są kwestie jakie omawiają w szatni... lekcje chemii w średniej to pikuś w porównaniu do omawianych tematów - przypomniał mi się kabaret z podobnym motywem (link) ;)


koko dżambo i do przodu :)


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2018-02-13,16:37): Snipi, witamy wśród żywych :) Tylko nadal nie wiadomo ile schudles i ile zyskasz w maratonie ? ;)
snipster (2018-02-13,19:50): w sumie to nie wiem jak z wagą, dopiero zaczynam "pomiary" jak jestem na bieżni (przed i po), bo w domu nie posiadam... i chyba to dobrze ;) w środę było 75, w piątek 74.4 ;)
Jarek42 (2018-02-14,17:09): Tak z mojego doświadczenia - czosnek nie do kanapki, ale rozgryźć i trzymać jak najdłużej w gardle. Jeżeli jesz bułki z mąki pszennej, to najgorsze co można jeść z pieczywa. Biała mąka, biały cukier, biała sól - trzy białe śmierci.
snipster (2018-02-14,19:53): Jarek, nie.... nieeeeee.... :) nie zrezygnuję z białych bułek raczej dość łatwo... z wielu rzeczy zrezygnowałem w międzyczasie na przestrzeni biegania, ale bułki to ostatni bastion i ten smak, świeżej bułki z rana z miodem w weekend, no nie dam się tak łatwo tego pozbyć ;) a na serio, to nie można być zakładnikiem swojego życia, bo te, jest zbiorem różnych przyjemności. Nie używam wprost soli, cukru czy podobnych. Nie można popadać ze skrajności w skrajność :) bo wkrótce pozostanie czarny chleb i woda jedynie.
84cantona7 (2018-02-15,20:46): Jarek dodałbyś chociaż raz jakiś pozytywny komentarz, a nie cały czas pouczasz i prawisz swoje mądrości. Bez urazy ale pozwól każdemu żyć na swój sposób. To, że ktoś robi coś inaczej to nie znaczy, że robi to źle.







 Ostatnio zalogowani
Isle del Force
00:49
benfika
00:35
romangla
00:26
mariachi25
00:18
przystan
00:13
flatlander
00:10
maciek93
00:03
m!k!
23:21
lordedward
23:12
zdziennik
23:09
Nicpoń
22:59
Pathfinder
22:28
Citos
22:16
soniksoniks
22:15
szymk
22:09
jantor
21:53
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |