Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
397 / 466


2018-04-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
4 Gdańsk Maraton, czyli miło, łatwo i przyjemnie ;) (czytano: 521 razy)

 

W zeszłym roku udział w Gdańsk Maratonie miał być jednym z ważniejszych w moim życiu. Wcześniejsza porażka w Maratonie Solidarności sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, czy jako pacemaker dam radę po raz kolejny pociągnąć grupę biegaczy do celu - stąd rok temu wyjątkowo mocno bałem się startu w kolejnym maratonie, którym była 3 edycja Gdańsk Maraton. Okazało się, że wówczas biegło się naprawdę lekko, łatwo i przyjemnie, nawet odniosłem wrażenie, że za lekko, za łatwo i za przyjemnie. Zwyczajnie nie odczułem tego startu, co jednak było dobrą sprawą. Co prawda, cztery miesiące później, znowu poniosłem porażkę w Maratonie Solidarności, ale nie zniechęciło mnie do startów na królewskim dystansie. Po prostu postanowiłem sierpniowy maraton skreślić z listy moich startów, zaś kwietniowy potraktować jako obowiązkowy punkt w moim kalendarzu biegów. I to taki, na który z niecierpliwością będę odliczał dni. I odliczałem naprawdę niecierpliwie, z wielką ekscytacją i zapałem. Jednocześnie solidnie się do niego szykowałem, bo samo pozytywne nastawienie nie zapewni sukcesu. Stara biegowa prawda, czyli swoje trzeba wybiegać, to był klucz do tego, by bez obaw móc mierzyć się z kolejnym maratonem. Gdybym choć przez moment nie był pewien, czy jestem dobrze przygotowany, od razu zrezygnowałbym z udziału, powierzając odpowiedzialną rolę zającowania komuś innemu, komuś, kto zagwarantuje wykonanie zadania od startu do mety. Ale na treningach biegało mi się świetnie. Lekko, przyjemnie, na luzie, bez jakiekolwiek zwątpienia czy zmuszania się do wyjścia. Najważniejsze, że śmigałem coraz szybciej, a kosztowało mnie to coraz mniej sił. To wszystko znaczyło, że forma rosła, z czego się bardzo cieszyłem. I byłem pewien, że się uda. Zbytnia pewność siebie? Być może, ale tak naprawdę było. Czułem się pewnie i wierzyłem w końcowy sukces. O tym, że nie bałem się tego biegu świadczył fakt, że dni do startu dłużyły mi się niemiłosiernie, a zwykle bywało na odwrót. Zwykle bywało tak, że zostawało dwa miesiące do biegu, a ledwo się obejrzałeś, gdy nadchodził dzień zero. A teraz wyjątkowo ostatni tydzień przed startem był dla mnie jak… miesiąc. W końcu jednak przyszedł decydujący weekend, który przywitałem z wielkim entuzjazmem.
W sobotę odebrałem w hali AmberExpo pakiet startowy, a jednocześnie zostałem zaprezentowany obecnym uczestnikom jako pacemaker, a wraz ze mną cała grupa innych zajączków. Fajna sprawa, która sprawia sporo frajdy. Miło jest się tak pokazać wszystkim. Jeśli zaś chodzi o bywanie niejako w światłach reflektorów, to z kolei pięć dni wcześniej wziąłem udział w konferencji prasowej poświęconej 4 Gdańsk Maratonowi, gdzie wraz z kolegą reprezentowałem szacowne grono pacemakerów. To była fajna przygoda, ale tak naprawdę, bez żadnej ściemy, stres był jak diabli, choć z czasem napięcie powoli ze mnie schodziło. Powiem szczerze, że połowy mych słów... nie pamiętam ;). Mimo wszystko wypowiadałem się, a przynajmniej starałem się coś mądrego powiedzieć, na tyle składnie, by nie wyjść na dyletanta. Ogółem jednak - w konferencjach to ja mogę uczestniczyć co tydzień ;).
Wracając zaś do soboty. Wieczorem kładłem się bez jakiegoś wielkiego stresu, choć nie ukrywam, że kilka razy w nocy się budziłem, ale to raczej z chęci jak najszybszego uczestnictwa w biegu niż z obawy przed występem w nim. Ogółem jednak siedem solidnych godzin przespałem i wstałem wyspany, a to najważniejsze. Po pobudce jednak od razu dopadła mnie typowa przypadłość biegacza - ból wszystkich części ciała. Burczenie w brzuchu, chłód całego ciała, jakieś dziwne swędzenie i ogólne złudzenie, że coś tam zgrzyta w stawach, że mięśnie kłują, że nogi są jak z waty. Norma, zawsze tak mam. Taki stres, ale motywujący, świadczący nie o tym, że chciałbym uniknąć startu, ale o tym, że się przejmuję, że mi zależy. Poranna toaleta, lekkie śniadanko, sporo wypitej wody i wyjazd ze znajomymi na miejsce startu. A tam prawdziwa przedstartowa gorączka. Tysiące ludzi, a wraz z nimi kalejdoskop różnych emocji: od radości, poprzez wyluzowanie, na strachu i obawie przed nieznanym kończąc. Dla jednych maraton to chleb powszedni, dla innych kolejna wspaniała przygoda, dla kolejnych wielka i straszna Buka z Muminków ;).
Czas przed startem zleciał mi miło i błyskawicznie. Liczne rozmowy z znajomymi, dopytywanie innych o cele na dziś, odebranie baloników z moim czasem, a w końcu ustawienie się na starcie, wraz z moim kompanem biegu, Rafałem, z którym współpejsuję na gdańskim maratonie trzeci raz, więc znamy się i rozumiemy jak stare dobre małżeństwo ;). Tam tradycyjne pytania biegaczy o to, jak zamierzamy biec: czy równo, czy z narastającą prędkością. Informujemy, że będziemy prowadzić cały czas równo, w okolicach czasu 6:02/km. Dodajemy kilka technicznych uwag, m.in. na temat zachowania się przy punktach odżywczych. Na koniec motywujemy grupę do wiary w siebie i w końcowy sukces, do tego, że będzie dobrze, że na pewno się uda. W końcu nadchodzi moment, na który czekałem od kilku tygodni: startujemy! Wśród dźwięków muzyki i aplauzie licznych kibiców zaczynamy kolejną przygodę. Przygodę mającą długość 42 kilometrów i 195 metrów.
Początek tradycyjny, czyli ustabilizowanie tempa. 1 kilometr miał się kończyć tuż po wbiegnięciu do wnętrza bursztynowego stadionu Energa Gdańsk. Problemem okazał się tu tunel prowadzący do środka, gdzie straciłem sygnał w GPS. Gdy tylko wybiegliśmy z tunelu na murawę, a przede mną łopotała flaga ze znacznikem pierwszego kilometra, ja na zegarku miałem 990 metrów, ale nagle dystans przeskoczył na 1130 metrów, przez co 1 km niespodziewanie zaliczył się w 5:15, mimo iż miałem tu idealne 6:01. Nie lubię takich sytuacji, bo najpierw musiałem brać poprawkę na te 130 metrów różnicy, a potem jeszcze kontrolować poszczególne znaczniki kilometrów. Na szczęście szybko ogarnąłem sprawę i w spokoju cieszyłem się biegiem. Co prawda ponowny problem pojawił się na 7km, gdy przebiegaliśmy przez Europejskie Centrum Solidarności, i znów dodało mi dystans, tym razem 70 metrów, a zegarek zasygnalizował przebycie kilometra w 5:26/km. Ponownie bez problemów szybko obliczyłem co i jak i już do końca wiedziałem co robić, by nie móc się irytować i denerwować, czy wszystko jest okej. A wszystko było jak najbardziej w porządku, bo poszczególne kilometry zaliczaliśmy z kilkusekundowym zapasem. Raz tylko, na 11 kilometr wbiegliśmy 3 sekundy za późno, ale tylko dlatego, że wcześniej na punkcie odżywczym za długo zamarudziliśmy - jednak nie z naszej winy, a z powodu dużego tłoku, który tam powstał, a który nie pozwalał na bieg, a wręcz zmusił nas do wolnego marszu. Jednak już na kolejnym kilometrze byliśmy na 2-sekundowym plusie. A tak cały czas mijaliśmy poszczególne znaczniki zgodnie z ustaleniami. Z kolei połowę dystansu, czyli 21,1km minęliśmy w 2:07:30, czyli naprawdę w sam raz na planowany czas końcowy. No już lepiej być nie mogło, po prostu szliśmy idealnie jak w zegarku.
Jednak zanim jeszcze dotarliśmy do połówki, to wcześniej lekko po 19 km czekał na nas w wózku mój kochany brat, który dzielnie wszystkim kibicował. Od rodziców zaś dostałem siatkę bananów i pomarańczy, które szybko rozdzieliłem wśród naszej grupy. Jestem pewien, że te smakołyki, a szczególnie pomarańcze, na niektórych podziałały bardzo ożywczo. Przyznam się, że ja tak naprawdę nie potrzebowałem dodatkowego kopa, bo wiedziałem, że już niedługo, chwilę po 22km, spotkam moją kochaną rodzinę, czyli żonę z dzieciaczkami. Rok temu ich doping podziałał na mnie jak potężny zastrzyk energetyczny. I tak samo było tym razem. Całą trójkę, bardzo szczęśliwą mym widokiem i głośno kibicującą, serdecznie ucałowałem i z nową energią pognałem przed siebie. A nie powiem, nowe siły się przydały, bo przez najbliższe 3 km mieliśmy wiatr cały czas w twarz, co na pewno nie pomagało, a co Dopiero po nawrocie na Zaspie wiatr mieliśmy już w plecy, więc biegło się znacznie lżej. Jednak tu z kolei wyszło słońce, które cały czas świeciło nam niemiłosiernie w twarz, a przestało, gdy zbiegliśmy w kierunku Jelitkowa. Jeszcze na początku biegu pogoda była idealna: lekko zachmurzone niebo, jakieś 12 stopni ciepła, lekki wiaterek, ale z tak od 14 kilometra zaczęło się robić coraz cieplej i to ciepło było już z nami cały czas. W dodatku potem, tak od 30km, doszła jeszcze duża duchota, a przez to nasza grupa powoli, ale systematycznie zaczęła się wykruszać. Bardzo chciałbym pomóc wszystkim tracącym siły, ale nie mogłem, bo musiałem, niestety, nieubłaganie przeć do przodu. Więc parłem do przodu: spokojnie i z zaskakującym złudzeniem, ze czas płynie mi dwa razy szybciej. Zwykle jest na odwrót - kilometry wydłużają się proporcjonalnie do przebytego dystansu, ale u mnie każdy kilometr był jak połowa jego długości. Ale to mi z w zupełności nie przeszkadzało, bo na cóż miałbym narzekać? Alejki nadmorskie, na które wbiegliśmy, nie dość, że były mi doskonale znane, to było też na nich znacznie więcej kibiców, więc człowiek czuł się naprawdę dobrze. Dodatkowo lekko po 32km czekała na nas grupa z Kaszubskiej Poniewierki, która szczodrze częstowała wszystkich zimną colą. Po wypiciu 3 niepełnych kubeczków wstąpiły we mnie nowe siły - w sumie idealnie, bo mimo iż fizycznie nic mi nie dolegało, to jednak w tej duchocie zacząłem się robić dziwnie śpiący i lekko otumaniony. Gdy już wybiegaliśmy z deptaku na Czarny Dwór, czekał tam na nas - zresztą jak co rok w tym samym miejscu - Biegowy Przyjaciel, Piotr, w tym roku jeszcze dodatkowo z innymi Przyjaciółmi, a który wcisnął mi w rękę półlitrową butelkę pepsi coli. Znowu kilka łyków, podzielenie się z innymi - co prawda tu nie było już zbyt wielu biegaczy w naszej grupie, bo zostało z nami raptem około 10-15 osób - i można było z nowym animuszem wbiegać na długą prostą Trasy Słowackiego, która kończyła się długim podbiegiem na wiadukt. To tu dla większości był ten najważniejszy odcinek, który hartował charakter i ostatecznie decydował o sukcesie bądź porażce. Nawet widok pięknego bursztynowego stadionu nie dawał oparcia, a wręcz deprymował, bo był niby na wyciągnięcie ręki, a tuż przy nim meta, a jednak czekało na nas jeszcze 6 km do przebycia. W tym roku było naprawdę trudno, bo dodatkowo wiał tu naprawdę mocny wiatr. Tylko niektórym udało się pokonać ten podbieg bez problemów. Tu zostały już z nami niedobitki grupy, jeśli dobrze policzyłem, to jakieś 5-6 osób. Naprawdę niewielki ułamek grupy, która jeszcze kilka kilometrów wcześniej była olbrzymia. Gdy znaleźliśmy się na szczycie podbiegu i minęliśmy 37km powiedziałem Rafałowi, że już będzie dobrze, bo jeśli bez problemów przebyliśmy taki dystans, w tym najbardziej wymagający odcinek, to już nic nas teraz nie pokona. I chyba wypowiedziałem to w złej godzinie, bo dosłownie 200 metrów później złapał mnie paskudny skurcz w stopie - taki naprawdę gwałtowny i niespodziewany. I jakiś zły chochlik w głowie od razu zaczął proponować, bym sobie odpuścił. Na szczęście nie posłuchałem łobuza, spokojnie powiedziałem sobie, że będzie dobrze i... skurcz odpuścił! To już teraz na sto procent byłem pewien, że dam radę, choć oczywiście miałem baczenie na wszelkie sygnały osłabienia bądź kłopotów. Na szczęście poza długą i nużącą prostą w stronę Nowego Portu, ciągnącą się na długości 1300 metrów, a potem takiej samej nawrotce, nic już deprymowało ani nie przeszkadzało. Ostatnie 2 km to już było spokojne odliczanie metrów, choć po drodze nawdychaliśmy się jeszcze sporej ilości gęstego dymu - pozostałość po podpaleniu przez kogoś pobliskich gęstwin traw. Kto to zrobił i po co, nie wiadomo, ale to z pewnością nie wpływało na komfort biegu, szczególnie, że to już była sama końcówka. Na metę wbiegliśmy zadowoleni, z uśmiechami na twarzach, tańcząc i ciesząc się z kolejnego przebytego maratonu, a przede wszystkim z dobrze wykonanego zadania. Oficjalny czas 4:14:55 to naprawdę powód do radości, więc cieszyłem się jak dziecko, choć... od razu zacząłem się lekko zataczać. Na szczęście szybko mi przeszło, ale ogółem czułem się bardzo zmęczony. Jak nic ta pogoda wyssała ze mnie siły. W dodatku spotkany kolega zauważył, że moje oczy są bardzo czerwone i faktycznie, gdy w toalecie spojrzałem w lustro aż się przeraziłem, bo oczy miałem przekrwione na maksa, a skóra wokół była sucha i pełna soli. Jak nic zaszkodziło mi to słońce i suche powietrze. Na szczęście przemycie twarzy i zaaplikowanie sobie kropel do oczu trochę pomogło.
Zmęczenie czułem jeszcze w drodze powrotnej do domu. Nie było to jednak zmęczenie fizyczne, bo nie miałem zakwasów, bólu mięśni, to było raczej znużenie i ogromna chęć na spanie. Gdy tylko wszedłem do domu, postanowiłem na moment - dosłownie na minutę - odsapnąć na kanapie, a... obudziłem się 15 minut później ;). Ale to było zaskakującego, bo całe zmęczenie… momentalnie mi przeszło. Serio! Czułem się jak po kilkunastogodzinnej dawce odpoczynku i snu, mało tego - jakbym nie biegał od kilku dni, a miał właśnie okres regeneracji. Po raz kolejny serio! Normalnie byłem jak nowo narodzony. Gdyby nie to, że miałem otarcia pod pachami i pachwinami, a na dużym paluchu u nogi wielki pęcherz, to nic poza tym nie wskazywałoby, że kilka godzin wcześniej zafundowałem ciału duży wysiłek. I w sumie gdyby nie ten pęcherz, to tak naprawdę już na drugi dzień poszedłbym, a raczej pobiegłbym, na pomaratońskie roztruchtanko. Jednak co dziwne z tym pęcherzem chodzić mogłem bez problemu, ale już jak próbowałem podbiec, to dawał się mocno we znaki - kłuł i drażnił. Stąd mój pierwszy trening po maratonie odbyłem dopiero cztery dni później, gdy z palcem było już w porządku. Jednak wtedy przekonałem się, że te dobre samopoczucie to tylko złudzenie, bo podczas biegu czułem beton w nogach, i przekonałem się, że wysiłek włożony w królewski dystans jeszcze nie wyparował z moich mięśni. Zresztą o tym, czy maraton dał komuś faktycznie w kość, przekonuje prosty test, a mianowicie zejście po schodach na drugi dzień po biegu. Co ważne - zejście ze schodów, a nie wejście na nie. Jeśli ktoś ma z tym duży problem, to znaczy, że bieg dał mu się porządnie we znaki i że dał z siebie dużo. Jeśli jednak nic nie boli, albo tylko w niewielkim stopniu, to znaczy, że albo ktoś się naprawdę świetnie przygotował albo nie dał z siebie stu procent. W moim przypadku była to ta trzecia opcja. Zdziwiłbym się jednak, gdyby było inaczej. Nikomu nic nie ujmując i szanując osiągnięcia innych biegaczy, ten maraton to dla mnie był raczej trening, takie ciut bardziej wymagające długie wybieganie. Nie twierdzę, że przyszło mi to bardzo łatwo, bo sporo sił też mnie to kosztowało. Nie chodzi mi tu jednak o sam dystans, ale o tempo i konieczność przestawienia się na inny rytm biegania. Z reguły na treningach biegam o pół minuty szybciej na kilometrze niż biegłem w czasie zającowania, czasem jest to tylko kilkanaście sekund szybciej. Niby niewiele, ale robi to kolosalną różnicę. Po prostu paradoksalnie bardziej męczy. Mnie zmęczyło, co potwierdziło pomaratońskie roztruchtanie. Od razu jednak pragnę zaznaczyć, że nie jestem do końca przekonany, że wszystko odbyłoby się łatwo, gdyby słońce świeciło intensywnie już od początku biegu, bo jednak na mecie dało się odczuć, że niezauważanie wyssało ze mnie część energii. Na szczęście pogoda była w miarę łaskawa i nie musiałem się o tym przekonywać.
Podsumowując: było łatwo, miło i przyjemnie. Kolejna fajna biegowa przygoda za mną. To był mój 19 maraton ogółem, a 7 jako pacemaker. Niby kolejny bieg, ale cieszy tak bardzo jak pierwszy. Po raz kolejny przekonałem się dwóch rzeczy: że kocham biegać maratony, a przede wszystkim, że kocham pomagać innym w osiągnięciu zamierzonego celu. Już nie mogę doczekać się kolejnego startu i już teraz z niecierpliwością odliczam dni do 5 Gdańsk Maratonu. Ciekawe, czy zlecą mi szybko - a to będzie znaczyć, że się go obawiam - czy raczej będą się dłużyć, co jednak będzie bardzo dobrym znakiem. Liczę i wierzę jednak w tą drugą opcję.

P.S. Uzupełniając temat 4 Gdańskiego Maratonu, muszę jeszcze wspomnieć o jednej istotnej, ale w sumie bardzo miłej, sprawie. Otóż okazało się, że niespodziewanie… znalazłem się na podium, zajmując któreś z miejsc w kategorii niepełnosprawnych. Piszę "któreś", bo wtedy nie dowiedziałem się, które, bo, po pierwsze: nie słyszałem jak mnie wywoływano do dekoracji, a po drugie - okazało się, że wyszło jakieś zamieszanie, bo ktoś stanął na podium, nie będąc wcale niepełnosprawnym, ale czujne oko innych i ich protest zmusił organizatorów do cofnięcia dekoracji i dokładnego spokojnego zweryfikowania wyników w późniejszym terminie. Trochę szkoda, bo ominęła mnie dekoracja (ale raczej nie, bo przecież i tak nie słyszałem, jak mnie wołano), ale to żaden powód do żalu. Bo po weryfikacji wyników, ostatecznie okazało się, że zająłem 3 miejsce i kilka dni później w siedzibie organizatora, odebrałem stosowny puchar i zestaw upominków. Zastanawia mnie jednak jedno- jak można było podszywać się pod kategorię niepełnosprawnych, nie będąc wcale taką osobą? Czy to jakaś pokrętna forma dowartościowania siebie? Powiem szczerze, że z chęcią zamieniłbym się z tym kimś, by móc nie być klasyfikowanym w tej kategorii. Od razu jednak dodam, że jako optymista i osoba mająca wielką wiarę w drugiego człowieka, mimo wszystko wierzę, że to całe zamieszanie było wynikiem pomyłki, złego zrozumienia organizatora w czasie wywoływania do dekoracji, a może zwykłego niedopatrzenia - może te osoby faktycznie były w tej kategorii, tylko nie mogły tego w tamtym momencie udowodnić (brak odpowiedniej legitymacji, itd.)? W sumie to tak naprawdę przy odbiorze pakietu startowego sam zmusiłem wydającego pakiet, do zweryfikowania tego, czy faktycznie można zaliczyć mnie do tej kategorii, niemal na siłę wciskając mu w rękę swoją legitymację osoby niepełnosprawnej. Czyli bardzo łatwo było obejść tą kwestię. A przecież na karcie startowej było dodatkowe okienko, gdzie widniała adnotacja o byciu niepełnosprawnym, więc osoba wydająca pakiet powinna żądać udowodnienia tego faktu. W przyszłym roku radzę organizatorom - bo przecież robią świetną robotę - by zwrócili uwagę na ten problem i zmieścili stosowny wpis w regulaminie, że w przypadku osób niepełnosprawnych oprócz dowodu osobistego trzeba się wylegitymować stosownym dokumentem. Naprawdę niewiele, a pozwoli na uniknięcie niepotrzebnego zamieszania.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
06:57
biegacz54
05:22
Lektor443
03:20
Bystry1983
00:19
s0uthHipHop
23:26
przystan
23:24
pawko90
23:20
TomaszŚ
23:16
Endil
22:44
kos 88
22:21
gosiula88
22:09
benfika
21:57
orfeusz1
21:36
flatlander
21:24
schlanda
21:19
janusz9876543213
21:15
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |