Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [16]  PRZYJAC. [15]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
sikoras
Pamiętnik internetowy
"Jak się jest takim pesymistą jak ja, to można się tylko śmiać" S. Tym

Jacek Sikorski
Urodzony: ---
Miejsce zamieszkania: Piła
42 / 47


2018-03-19

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
ZUK w mrowisku (czytano: 903 razy)

 

„ZUK w mrowisku”
Czy są tu jacyś wielbiciele es – ef? W dodatku rosyjskojęzycznej? I to w przededniu wyborów prezydenckich, które po raz chyba czwarty, z około 70 % poparciem wygra znany miłośnik pływania i judo? Mam nadzieję, że odpowiedź będzie twierdząca – bo naprawdę warto. Tak jak bez najmniejszych wątpliwości warto spędzić drugi weekend marca w Karpaczu, kiedy to odbywa się niesłychana wręcz biegowa impreza. A wątpliwości przecież nie brakowało… Biegacze ultra to często samotne wilki, szukający swojego miejsca raczej we wnętrzu własnej głowy – niż w środku festiwalowego tłumu, programów obowiązkowych, odpraw, sprawdzania wyposażenia itp. A tutaj miałem nagle znaleźć się w centrum tego całego zamieszania, dodatkowo realizując misję obowiązkową od A do Z. Straszne wyzwanie na cały długi weekend... W książce Strugackich „Ekscelencja” Rudolf (nie ten znany renifer) Sikorski (nie mam z nim nic wspólnego) wydaje polecenie Maksowi Kammererowi (taki jakby – my name is Bond…) śledzenia pewnego Lwa, który choć nie powinien - to pozwolił sobie wrócić na Ziemię. W naszym matriksie było trochę inaczej: podpisany na dole Sikorski pragnie ze wszystkich sił pobiec ZUK- a, ale Zjednoczone Siły Ciemności mu na to od dwóch lat nie pozwalają. Kiedy wreszcie znalazł swoje nazwisko wśród szczęśliwców to okazało się z kolei, że nie będzie mu dane spełnić misji w zwyczajowym, szybkim alpejskim stylu, natomiast będzie zmuszony stanąć przed wyzwaniem porównywalnym chyba tylko z losem pewnego niziołka z Shire. Szybka kalkulacja wskazywała na to, że cała impreza przeciągnie się nieomal do 60 godzin – w maju zeszłego roku szybciej udało się ogarnąć wyjazd samochodem na maraton w Rydze…. Cóż, czego się jednak nie robi by spełnić marzenia – jako prosty pracownik sfery budżetowej udałem się w podróż z trzema przedstawicielami korporacji – to jakby krasnolud musiał się wybrać w podróż z elfami… Podróż w zasadzie bez emocji, poza tym, że miałem możliwość uczestniczenia w pracy zdalnej korpoludków za pomocą komórek i laptopów, która jak się okazało może prowadzić do bólów głowy na poziomie solidnych migren. „Łowca Przewyższeń” chyba pierwszy raz jechał na tylnym siedzeniu własnego auta i nie miało to dobrego wpływu na jego stan zdrowia. Pomógł niezawodny antybiotyk w postaci znanego wytworu rzemieślników z Namysłowa… Planowany postój w Bolesławcu – ustaliliśmy, że tam znajdziemy mocne atrybuty, które pomogą nam w podziękowaniach dla Pań Organizatorek (sklepy firmowe fabryki porcelany w Bolesławcu) i pierwszy popas
w „Opałkowej Chacie”. Polecam zarówno jedne jak i drugie – wzmocniliśmy się duchowo i gastronomicznie i bez przeszkód dotarliśmy do celu. Ośrodek Wczasowy Mieszko miał być naszą bazą na cały biegowy weekend i od razu muszę to napisać – nie ma lepszego miejsca jeśli planujecie start w ZUK-u. Tam trzeba rezerwować miejsce zanim jeszcze Was wylosują (bądź częściej nie…) do grona uhonorowanych. W recepcji pierwsze skrzypce zaczął grać „El Commendante” – działał tak skutecznie, że po około 2 minutach rozmowy, od przeuroczego recepcjonisty dostał propozycję udziału całej naszej grupy w jakimś evencie w klubie dla dorosłych panów. Nieźle się zaczęło… Odbiór pakietów przebiegł szybko, nie obyło się bez kwiatów i uścisków – w końcu dotarli tu stali goście z niemałym przebiegiem po wcześniejszych edycjach i zaprawieni zwłaszcza w bankietowych harcach – ale żeby jakoś też specjalnie wylewnie to nie powiem… No właśnie – bankiet po biegu. Temat rzeka. Przed tym ostrzegali mnie wszyscy. Niektórzy wręcz twierdzili, ż osiągnięcie mety w ZUK-u to jeszcze nie koniec, że najtrudniejsze przede mną. Schody zaczynają się wieczorem po rozdaniu nagród i wyróżnień. I to na tę część misji trzeba zachować najwięcej sił. Obaczym uwidzim – pomyślałem sobie. W końcu weteran akademika gorzowskiego AWF-u nie takie tematy ogarniał… Po zaokrętowaniu wybraliśmy się na kolejny posiłek już na główny deptak w Karpaczu, a mieliśmy tam przysłowiowy rzut beretem – w końcu jutro start nie w kij dmuchał i trzeba myśleć o zapasach glikogenu – trzeba go upychać gdzie tylko się da. Radek (jakimś cudem nie dorobił się jeszcze ksywki w naszej loży szyderców zwanej Giro di Zawada) – czwarty do brydża w naszej ekipie - delikatnie pasta i coś ciepłego do picia, „El Commendante” podobnie – uuuuuu będzie poważne ściganie jutro - pomyślałem. A każda kolejna godzina piątkowego wieczoru utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Cóż, moja akurat forma lawirowała gdzieś tam po środku – niby w górę ale też jeszcze w kościach czułem trójmiejskiego TUT-a sprzed 3 tygodni. Po powrocie weszliśmy w środek prezentacji Sławomira Marszałka - ultramaratończyka, który opowiadał o tym jakie spustoszenie robią w naszym organizmie biegi ultra. Poczułem się jak na rozdrożu – to w końcu w którą stronę mam podążać – i już nie dziwiłem się komentarzowi pewnego znanego sprawozdawcy sportowego, który stwierdził kiedyś „trener Włoch rozkłada ręce trzymając się za głowę”… Po nim miejsce na scenie zajął Piotr Hercog i im dłużej mówił tym bardziej mu zazdrościłem. Chciałbym odwiedzić w swoim życiu „na biegowo” choć dziesiątą część tego z czym miał do czynienia w ostatnich trzech latach. A reminiscencje z Bajkał Ice Marathon – bezcenne, zwłaszcza podróż pociągiem do miejsca startu. Po nim Krzysiek Gajdziński zapowiedział Ultra Cup Poland i tu się uśmiechnąłem w duchu: wybieram się w tym roku na trzy z czterech imprez, które wchodzą w program UCP – na czwartą na razie nie mam jeszcze ochoty, po Łemkowynie a.d. 2016 mam błoto w butach do dzisiaj… I na koniec creme de la creme – film o Tomku Kowalskim, którego specjalnie nie chciałem oglądać w innym miejscu i okolicznościach niż właśnie tu w Karpaczu, w przededniu ZUK-a. Obejrzeć patrząc na twarze rodziców Tomka i jego partnerki życiowej Agnieszki Korpal, czując na 200% czym była i jest „Historia przerwanej miłości”. To możecie przeżyć tylko na ZUK-u i zapewniam, że to nie wiwisekcja i fascynacja tragicznymi losami, a raczej bardzo pozytywna życiowa lekcja jak można odbudować i realizować na nowo swój świat PO… Powrót do pokoju, ostatni przegląd wyposażenia na jutrzejszy poranek i nieoczekiwanie szybki koniec imprezy na dziś. Korpoświat po ćwiczeniach rozciągających na pionowej ścianie pokoju i poziomej macie „fakira” poszedł w objęcia Morfeusza, mnie pozostała wymiana postów na naszej grupie GIRO i nie mając wielu opcji do wyboru udałem się śladem kumpli. Rano pobudka o 5.00 i szybka odprawa. Tu nie było żadnej fuszerki – wszyscy zorganizowani co do minuty i co do szczegółu – w końcu doświadczeni żołnierze. Sprawdziłem wszystko poprzedniego dnia, na pokład zabrałem nawet – nauczony nieodległym doświadczeniem z TUT-a – obustronny dupohlast i zajobki kojonce, jak mawiają nasi sąsiedzi z drugiej strony Śnieżki. Po sprawdzeniu wyposażenia udaliśmy się do autobusu – całe 50 m marszu (dzięki noclegowi w OW Mieszko), skąd bez większych przeszkód przewieziono nas do Jakuszyc, na start biegu. Rozpoczęliśmy prawie punktualnie, pierwszy kilometr wiódł przez trasy zeszłotygodniowego Biegu Piastów, potem zakręt w prawo trochę asfaltu i ruszyliśmy w kierunku Kamieńczyka. Odcinek bez historii, oczywiście dość ciasno i tłoczno, rozciągnięta stawka zawodników i kłopot przy wyprzedzaniu, który jednak w ogóle mi nie doskwierał. Ruszyłem za Radkiem i tylko pilnowałem jego pleców. Kawałek technicznego zbiegu, gdzie można było zapoznać się z przyczepnością i kontrolą ze strony obuwia i od 7 km zaczęła się wspinaczka pod Szrenicę. Blisko 10 minutowe kłopoty z rozwinięciem kijka spowodowały, że Radek trochę mi uciekł ale dogoniłem go przed schroniskiem. I tutaj zaczęły pogarszać się warunki: widoczność zmalała, wiatr się wzmógł i w zasadzie towarzyszył nam już do zbiegu za Śnieżki. Był tylko raz spokojniejszy, a raz wręcz zrywał głowę z szyi. Natomiast pokrywa śnieżna była łaskawa, nie było większych zasp, w zasadzie można było lecieć bez stuptupów i odkryłem, że zbiegi zimą po śniegu to prawdziwy, pierwotny fun. Coś fantastycznego! Latem muszę uważać na każdy kamień, gałąź i co tam jeszcze można spotkać – zimą mogłem oddać się szaleństwu, bez większego ryzyka odniesienia poważniejszej kontuzji. Problem przyszedł z innej strony. Okazało się, że nie mam co jeść – żele i batony pozamarzały na kość i mogłem wspomagać się tylko przygotowanym wcześniej izo. To trochę mało jak na wysiłek, który na nas czekał i wiedziałem już, że wizyta w Domu Śląskim się przedłuży. Pomidorowa. To miało mnie uratować energetycznie. „Kiedy w brzuchu pusto, w głowie groch z kapustą”. Ale zanim dotarłem do 29 km wyprawy czekały mnie jeszcze wymijanki wycieczek turystów narciarskich, huraganowy wiatr za Szrenicą i słynny trawers wąską ścieżynką za Odrodzeniem, który był jednym z najbardziej upierdliwych momentów na trasie. Zwłaszcza w zastanych okolicznościach przyrody. Na jakieś 3 km przed Śnieżką zobaczyłem ponownie plecy Radka i do schroniska przed Śnieżką wpadliśmy razem. Mój kompan się spieszył, ja wiedziałem że muszę się posilić. Zresztą zupa podana rękoma mamy Tomka Kowalskiego miała wyjątkowy smak – tak jak wyjątkowa była cała ekipa wolontariacka na trasie. Wszystko podane pod nos, matczyna czułość bez mała, zgadywanie zachcianek i praktyczne wsparcie – to było wspaniałe. Ale czas uciekał i trzeba było opuszczać gościnne progi. W drzwiach minąłem się z „El Commendante” i zmieniając rękawiczki na cieplejsze oraz zakładając nakładki z kolcami – zaatakowałem Śnieżkę. To było łatwiejsze niż myślałem, gorzej po drugiej stronie. Kompletna mgła i …. zgłupiałem. A mnie przypomniała się sentencją kolejnego sportowego mistrza słowa – „Rosjanki osiągnęły szczyt w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie i właściwie zupełnie niepotrzebnie”. Tym razem tata Tomka pomógł w ciężkich terminach wskazując dalszy kierunek. Kierunek donikąd. Tam – pokazywał kolejny Wolo, wskazując mleczną nicość. Nigdy nie miałem okazji schodzić na tę stronę góry ale jak się okazało trzeba było walić prosto w dół, gdzie z białego mleka wyłaniały się kolejne tyczki wyznaczające trasę. Po chwili pogoda na tyle się wyklarowała, że nawet można było dostrzec zabudowania Karpacza poniżej. Do głowy strzelił mi więc chytry plan rzucenia okiem na mijany szczyt Pani Karkonoszy ale nie był to najlepszy pomysł. Po średnio udanym piruecie wokół osi zakończył się spektakularną glebą. Stary a głupi pomyślałem. „Sklepu z rozumem nie założysz, bo go na sprzedanie nie posiadasz” mistrz Sienkiewicz miał niewątpliwie rację.
Mimo to delektowanie się widokami i trasą, bezpośredni kontakt z obezwładniającą przyrodą, w warunkach postępującego zmęczenia wprowadził mnie w stan bliski medytowaniu, gdzie wszystko staje się prostsze, rozwiązania zdają się znajdować na wyciągnięcie ręki, a problemy mijają. Choć na chwilę… Chwilę po tym doleciał mnie „El Commendante” i podążaliśmy parę kilosów razem, choć zaczynała mi się gotować woda w chłodnicy. Kolega był szybszy na zbiegu, dodatkowo kończył się zapas mocy w moim Polarze – musiałem skorzystać z powerbanka – co w tym wypadku nie było najprostszą czynnością. Długi asfaltowy kawałek wydawał się jak nie z tej bajki, potem jeszcze jedno większe podejście, parę mniejszych i już widać górną część wyciągu narciarskiego na stoku schodzącą cym do samego deptaka w Karpaczu. Ostatni kontakt ze śniegiem, zakręt w prawo i meta z pokrzykującym Patyczakiem, któren żadnemu z nazwiska nie popuścił. Wspaniały finisz, wielcy ludzie o jeszcze większych sercach za metą, gdzie już czekali Radek i „El Commendante”. Pokręciłem się trochę czekając jeszcze na „Łowcę”, ten nie dał na siebie długo czekać i już w komplecie zasiedliśmy w stołówce pobliskiej szkoły, przy posiłku regeneracyjnym. Potem prysznic w Mieszku i wyjście na porządną kolację, którą umiliło nam spotkanie z Kamilem Leśniakiem, zdradzającym pewne tajemnice nomen omen biegowej kuchni. I teraz impreza się rozpoczęła na dobre. Wręczenie nagród (w open wygrał z genialnym czasem niejaki Rajca, któremu będę miał okazję zlać dupę w nadchodzącym Karkonoszmanie ); komplet wolontariuszy na scenie, wspólne odśpiewanie „Pieśni o ZUK-u”, chwila przerwy i zabawa do białego rana przy dźwiękach coverów bandu Ela & Spółka. Z braku odpowiedniejszego obuwia wystąpiłem na i pod sceną w klapkach, co być może niektórzy widzieli, a czego nie mogą zapomnieć mi trzej pozostali muszkieterzy i reszta Giromaniaków z Piły. Powrót do pokoju na I piętro był dla części członków ekipy z Giro jak wejście na C2 pod K2, jedni psuli się od głowy, drudzy od nóg, ale przecież nie cel się liczy a droga… Napiszę krótko - było wesoło, a kto chce sprawdzić dopisze do tych zdań własną historię… Kończ Waść, wstydu oszczędź – przecież muszę to wysłać do 10.00 rano, a jeszcze nie wiem gdzie. No i muszę sprawdzić, czy Władimir szarpnął 70% czy więcej… Jeśli macie takie obawy jakie towarzyszyły przed startem mnie – zapewniam, że nie będziecie się na ZUK-u czuć jak żuk w mrowisku – jeśli tylko rozejrzycie się wokół siebie zobaczycie nie tłum ludzi a osoby, z którymi łączy Was więcej niż byście się spodziewali. Impreza po biegu – polecam i zalecam – to wspaniała możliwość podziękowania tym wszystkim wspaniałym zastępom osób, które wspierały nas na trasie biegu. I to nie przypadkowi ludzie – a dobrze zorganizowana grupa, która do wyzwania organizacyjnego jakim jest bieg ultra – przygotowali się bardzo dobrze, chyba lepiej niż moglibyśmy się spodziewać. Kiedy zmarzliśmy była ciepła zupa, herbata i ciepły izotonik. Jak niżej zrobiło się cieplej i zaczęliśmy się pocić – temperatura napojów znowu była odpowiednia. Przypadek – nie sądzę, Oni wiedzieli czego i kiedy nam potrzeba. Dla mnie mistrzostwo świata, aż było mi niekiedy na trasie głupio, że ktoś otacza mnie taką opieką i tym bardziej czuje się później potrzebę podziękowania za te godziny wyczekiwania na punktach w śniegu, mrozie i wietrze. Wyjazd prosto z mety byłby po prostu nietaktem. Jeśli spotka Was szczęście uczestnictwa w tym Wydarzeniu nie skupiajcie się na samym starcie. Nasz wieszcz Czesław pisał, że „lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach” – tutejsze kamienie należą do tych najwyższej próby, warto poświęcić te parę dni by się o nie poocierać, a jeśli przy tym zmienicie kierunek swej życiowej rzeki – jest duża szansa, że na właściwszy.





Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
stanlej
00:38
Marcin Nosek
00:32
grzedym
00:29
aro
00:06
perdek
23:15
lachu
22:57
Stonechip
22:46
zeton
22:43
kasar
22:39
żabka
22:09
Citos
22:05
lordedward
22:05
Krzysiek_biega
21:08
rolkarz
21:00
INVEST
20:54
skuzik
20:48
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |