2025-08-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 131 km dookoła Kotliny (czytano: 359 razy)

17 lipca 2025 ruszyłem na trasę moich najdłuższych zawodów.
Biegnąc niemal dobę, choć to już 48 maraton, dowiadujesz się całkiem nowych rzeczy:
-mimo że masz absolutnie dosyć około 30 kilometra jesteś w stanie przemierzyć kolejne sto;
-twój organizm jest tak „zaprogramowany” na wysiłek, że mimo olbrzymiego zmęczenia w ogóle nie odczuwasz potrzeby snu;
-po pokonaniu przeszło 80 km i spędzeniu nocy w górach kolejnych pięćdziesiąt jawi się jako coś całkiem „małego” i „w zasięgu”, w końcu jest „z górki”;)
-nawet jeśli wyglądasz (i czujesz się) jak śmierć (a także masz ranę na głowie) na wszelkie sugestie wycofania się, które pojawiają się od organizatorów, reagujesz zdziwieniem i niemalże, oburzeniem;
-twoje obrażenia cielesne powodują, że fotografowie biegu częściej i bardziej „aktywnie” ciebie fotografują.
Bałem się, na starcie bałem się dwóch rzeczy: że prognoza pogody, zapowiadająca ciągły deszcz się sprawdzi oraz że zatruję się na którymś z punktów odżywczych, co przydarzyło mi się w ubiegłym roku (ale ukończyłem).
Wybrałem się do Lądka po raz czwarty (poprzednio „Złoty Maraton”, dwa razy „Kudowa-Bardo-Lądek”-110 km- pierwszy nie ukończony z powodu kontuzji) ponieważ poruszyła mnie sytuacja powodziowa w Kotlinie Kłodzkiej i myślałem, że część opłaty będzie przeznaczona na pomoc (wcześniej brałem udział w zbiórkach). Niestety nie była ale swoją obecnością wsparłem region w trudnych chwilach, kiedy nie wszystko zostało jeszcze posprzątane i odbudowane. Tym razem wybrałem Super Trail, czyli dystans 130 km, domykając niejako pętlę 240 km wokół Kotliny. Założyłem, że czas około 20 godzin będzie satysfakcjonującym wynikiem. Chciałem pojawić się na mecie, w Kudowie, przed 12:00 następnego dnia po rozpoczęciu zawodów.
Kiedy wysiadłem z auta na parkingu w Lądku, godzinę przed startem, zaczęło lać. Nie padać a lać. Tłumy biegaczy w foliach, kurtkach przeciwdeszczowych, poukrywani pod drzewami, pod wąskimi dachami i w pomieszczeniach. Każdy liczył, że przestanie ale nie przestawało a trzeba było udać się na start. Pierwszy start podczas czterodniowego festiwalu. Dystanse 130 (170 osób) i 240 (282 osoby) razem. Naprzód ! Kilka kroków przed Zdrojem Świętego Wojciecha i w las, ku Trojakowi (766 m.n.p.m.), w Górach Złotych. Było już ślisko i grząsko, było tłoczno. Dosyć szybko pojawiła się platforma widokowa na Trojaku i wyłonili się zakapturzeni panowie fotografujący zakapturzonych biegaczy. Ślizgam się ale biegnie mi się całkiem nieźle. Za wzgórzem pierwsza wywrotka. Kije ograniczają swobodę ruchów. Kciuk lewej dłoni zabolał straszliwie. Czy jest złamany czy tylko stłuczony ? Przekonam się w następnych godzinach.
Po ponad pięciu kwadransach docieram na pierwszy punkt żywieniowy. Pokonaliśmy niespełna 10 km i jesteśmy na Przełęczy Gierałtowskiej. Gromkie oklaski obsługujących. Wciąż leje. Tylko woda, izotonik o smaku soli i cola. Nic do jedzenia. Nie szkodzi. Kciuk pali ale jest dobrze. Biegnę raźno i jestem 22. Zanurzamy się w las. Następny punkt za ponad 25 km, na Przełęczy Płoszczyna, u stóp Śnieżnika. Przez las nie czuć tak deszczu, który wciąż „nie daje za wygraną”.
W gęstym lesie, na szlaku wiodącym wzdłuż granicy z Czechami odczuwam zmęczenie. Przychodzi nagle i jest silne. Czuję napierających biegaczy z tyłu,muszę „skręcić na stronę” i obserwuję jak sznurek uczestników mija mnie raźno. To, w większości, młodzi ludzie, dwudziesto..może trzydziestoletni...Czuję, że brak mi sił i odczuwam, jak nigdy dotąd, upływ czasu. Mam już ponad 49 lat. To dopiero 25-30 km a ja wiem, że dalsze kilometry z przyjemnością niewiele będą miały wspólnego. Zacząłem za szybko, za ambitnie, jak zwykle. Tyle, że tym razem do mety jest jeszcze ponad 100 km. Nasuwam kaptur na czoło i smętnie ruszam. Ja stary (nie doświadczony), ja przygnębiony (nie chwilowo zniechęcony), ja bez perspektyw na szybsze bieganie. Ale ruszam, nie zamierzam się poddawać. Do kolejnego punktu jeszcze kilka kilometrów i wreszcie przestaje padać.
Przełęcz Płoszczyna, coś ciepłego do zjedzenia (wybieram pomidorówkę) i idę do medyka bo na mokrych korzeniach zaliczyłem kolejny upadek i z kolana sączy się krew. A on podaje mi mydło: „Przemyj sobie sam, ja opatruję tylko dziewczyny, nie ma co dezynfekować”. Myję więc, zagryzam arbuzem, popijam colą i ruszam na Śnieżnik (1425 m), który króluje nad Masywem. Kiedy docieram do szczytu zmierzcha, jest potężna mgła, przez którą nie może przebić się światło latarki. Snujemy się jak „goryle we mgle”, wbijając kije w kamieniste podłoże.
Rozmowy, denerwują mnie ale to dlatego, że jestem zmęczony. Z rozmowami na szlaku jest tak: irytują cię ale kiedy ktoś cię zagaduje z radością wchodzisz w konwersację choćby była niemrawa i składała się z dwóch fragmentów zdań. Szczególnie gdy jest mgliście lub ciemno i nic nie widać. Mijam potężną wieżę na szczycie. Teraz trzeba będzie zbiegać. Całe szczęście nie pada. Ale latarka nie daje rady. Trzeba „przykleić się” do kogoś z lepszą latarką. A to nie łatwe bo zbiegam wolno i ostrożnie, dwa razy już zaliczyłem „glebę”.
Kiedy wbiegamy do Międzygórza asfalt znów robi się mokry. Znak drogowy „uważaj na koty”. Uważam i skręcam do trzeciego punktu żywieniowego. Jest około 23. Na punkcie Maciej, znajomy z RunVegan, podaje mi ciepłe:”Najtrudniejsze już za tobą. Śnieżnik.” Cóż, czy to prawda ? W końcu do mety jeszcze wiele godzin, ponad 80 km i prawie cała noc.
Wycieram ślady deszczu z ławki i siadam na chwilę. Z doświadczenia wiem, że nie można za długo przebywać w punkcie bo potem organizm znów musi się „dogrzać”. A warunki nie są idealne. Pada. Widzę Piotra Hercoga, ma ponurą twarz. Czyżby znał prognozy ?
Ruszam przez zaśnięte miasto. Mijana młodzież dopinguje i bije brawo. Biegnę raźno i wyprzedzam parę osób na asfalcie. To moje warunki :) Przechodzę przez furtkę: „Witamy w parku”- głosi napis (czy coś podobnego). Za furtką schody. Dużo schodów.
Wysoko świecące punkciki. Oni są wciąż na schodach ! Chwila płaskiego i znów schody a potem lekko pod górę i docieram do Iglicznej (z Kaplicą Matki Boskiej Śnieżnej). Potem łagodnie w dół, przez las. Biegnie mi się całkiem fajnie, znów wyprzedzam. Więcej biegania niż chodzenia. Tylko wciąż pada. Wkrótce droga wyłania się z lasu i prowadzi trawiastą ścieżką przez pola. Jest coraz bardziej ślisko a ja „zaliczam” kolejną wywrotkę. Ponieważ mam kije ciężko jest amortyzować upadki. Idę więc wolniej bo buty coraz bardziej się ślizgają (buty mam dobre ale inni widocznie lepsze bo idzie im to nieco sprawniej). Kiedy mijamy miejscowość Wilkanów i przechodzimy przez drogę krajową 33 zaczyna się prawdziwy dramat. Polna droga zamieniła się w błoto a idzie się po nim jak po lodowisku. Nie jestem w stanie utrzymać równowagi i kilkukrotnie upadam głośno klnąc. Wywija mi się prawa ręka w nadgarstku (czuć będę do końca zawodów) a w pewnym momencie „ląduję” całą twarzą w błocie. Na szczęście jest miękko. Ręce, kurczowo trzymające kije, nie chronią przed upadkiem. Podnoszę się wściekły: „Czy tylko ja tak mam?”, „Czy tylko ja nie potrafię ?” I wówczas pojawia się wujek „dobra rada”: „Parę tygodni temu biegliśmy z synem we Włoszech. Tam tak padało, że zegarek zarejestrował to jako pływanie. Taki deszcz to nie deszcz.” Ale żeś mnie pocieszył człowieku ! A idźże przodem !- myślę sobie i z ulgą wchodzę do lasu. Już za kilka kilometrów przepak w Długopolu (67 km). Tam sobie odpocznę przebiorę i jeżeli nie przestanie lać może się nawet wycofam. Wbiegam do Parku Zdrojowego ok. 2:00
W wielkiej sali gimnastycznej przepaki, obok zadaszone (dzięki Bogu) miejsce na przebranie ale najpierw punkt motywacyjno-odżywczy: „Ma Pan krew na nosie”.
„Ja ? Jak to ?” Są autentycznie poruszeni ale ich radą jest przemycie rany, którą, jak się okazuje mam na czole. Chwilę, muszę to najpierw zobaczyć. Szukam łazienki. Jedna zajęta a w drugiej nie ma światła. Super ! Poświecę sobie czołówką. No jest dziur(k)a na czole, trochę powyżej lewego oka. Chyba miałem szczęście. Nic nie czuję ale wygląda paskudnie. Trzeba się będzie tym zająć...
W sali „przepakowej” obserwuję innych uczestników. Koło mnie siedzi człowiek, rodzina przyniosła mu krzesło, aby mógł oprzeć nogę. Krzątają się koło niego proponując różne przekąski (ciepłe i zimne). Z takim supportem ciężko mu będzie opuścić ciepłe miejsce ;)
Z drugiej strony żona i dwie córki „zaopatrują” innego biegacza. Co chwila któraś z nich biegnie do samochodu aby coś donieść. A to maść, a to plaster, czy świeże ubranie. Ja mam tylko skarpetki na zmianę, koszulkę i drugą latarkę. Nie spakowałem ręcznika a w łazience jest ciemno wycieram się więc tylko mokrą koszulką i usuwam piasek z czarnych stóp. Na szczęście są tylko brudne. Mija 40 minut kiedy wychodzę na zewnątrz i stwierdzam, że deszcz przestał padać. Jest pełnia nocy ale po dwóch, kolejnych kawałkach arbuza i kubku coli oraz uzupełnieniu flasków ruszam w dalszą drogę. Przede mną druga połowa dystansu ze skręconą ręką, zbitym kciukiem, poharatanymi nogami i dziur(k)ą w czole ale idę
chwilę po asfalcie i „nurkuję” w ciemny las, pośród niskich gałęzi. Wkrótce wychodzę z boru, wątłe światło księżyca, wieża i pojedyncze światełko czołówki w oddali. Przede mną opuszczała punkt dziewczyna. Pewnie to ona. Będzie dla mnie „punktem odniesienia”. Ona i kolejny punkt odżywczy, który już za niespełna 16 km. „Oby do świtu”- wzdycha biegacz, którego mijam po drodze. A więc jeszcze ze dwie, dwie i pół godziny. Z powrotem w lesie, na początku na szerokim ale dziurawym asfalcie. W dziurach woda a wszystko spowite bardzo gęstą mgłą. Ale czuję się zaskakująco „świeżo” i dobrze. To mój najlepszy odcinek trasy. Biegnę a gdy asfalt zmienia się w żwir snujący się wciąż w górę, raźno wbijam weń kije. Zamach za zamachem, krok za krokiem. Przede mną nikogo, za mną „sznur” światełek. Wytyczam drogę na wzniesieniach Gór Bystrzyckich ! Wzgórza: Jagodna (985) i Sasanka. Nie ma korzeni ani raptownych zbiegów. Jest miarowa praca na szerokiej, żwirowej drodze. Przejaśnia się, droga łagodnie opada w dół. Zbiegam żywo aż do wiaty w Spalonej. Tu już jest zupełnie jasno i ktoś wreszcie poważnie traktuje moją ran(k)ę na czole. Człowiek z Biegu Rzeźnika idzie do samochodu po prywatny żel na rany i podarowuje go mnie z instrukcją abym smarował kilka razy dziennie. Dziękuję ! Uzupełniam kalorie ciepłym posiłkiem (darujcie ale już nie pamiętam co to było) i ruszam. Jest 83 km, prawie 5 rano a ja wiem, że ukończę te zawody ! Choć teraz zaczynają się bóle mięśniowe. Idę więc przez las, omijając liczne kałuże. Słońce powoli podnosi się nad horyzont. To najlepsza pora dnia na ultra. Jesteś niemal sam na sam z przyrodą. Odległości są spore. Nie musisz, nie chcesz i nie możesz (bo nie jesteś w stanie) się spieszyć. Oddychasz, chłoniesz, podziwiasz, ekscytujesz się i...mylisz trasę ;) Mimo, że masz włączonego tracka ! Ale ale chwilę wcześniej wyprzedziłeś dziewczynę, której teraz nie widać, ona skręciła prawidłowo. I nic nie powiedziała ? Czy tak się zachowuje na biegu ultra ? Z przeciwka wraca inny uczestnik. On też „przestrzelił” i jemu też nikt nie powiedział. Nadłożyłem jakieś 300 metrów (+300 z powrotem). On więcej. Podążamy razem przez las i pole, trochę podbiegając. To dobry czas na rozmowę. On ma fioletowy numer, przemierza 240 km. Ma wyliczone jak bezpiecznie zmieścić się w limicie czasu. To ważne, 2/3 startujących na tym dystansie nie kończy zawodów...a jesteśmy przecież po doświadczeniach minionej nocy. Wychodzimy z lasu na asfalt. Odcinek ma prawie 20 km ale nie jest zbyt stromy. Próbuję przetłumaczyć udom, że jest „łatwo” i za chwilę osiągniemy setny kilometr. Na końcu odcinka jest jednak poważne wejście do Zieleńca (900 m)w Górach Orlickich. Po asfalcie. Ostatkiem sił się tam wdrapuję. Kolega jest nieco z przodu. Przed nami potężny budynek noclegowy przy stoku. I punkt żywieniowy. Mam kryzys. Nie mogę ustać a jak usiądę ciężko mi wstać. „Ryż z jabłkiem czy pieczony ziemniak ?” Wybieram ziemniaka żeby nie ryzykować. Jacek Deneka dostrzegł mój „znój” i dziur(k)ę na czole i fotografuje z różnych kątów. Dziewczyny z punktu pytają czy rezygnuję. Ja ? Jak to ? Po 103 km miałbym rezygnować ? Co wy ? Gdy obejrzę później zdjęcia będę wiedział dlaczego pytały...Ruszam, jeszcze trochę brakuje do szczytu wzgórza i wyciągu. Obok pasące się bydło i drewno rzucone w nieładzie. Fotograf prosi, żeby przejść koło niego dla efektu.
Kroczek za kroczkiem, z mozołem. Następny punkt, ostatni na trasie już za 10 km. Zaczyna się zbieg, wśród krzaków i kosodrzewiny. Jakoś przebrniemy ten odcinek. Na punkcie znajomi z RunVege ale do punktu jeszcze trochę stromizny, po asfalcie. Bo zlokalizowany jest on na terenach COS-u, ponad Dusznikami. Wbiegam. Za mną już 112 km, przede mną 19. Chwila odpoczynku, ciepłe i łyk słonego izo. Sms do Pani Żony z pożyczonego telefonu.
„Tak miałem już być na mecie ale wszystko jest ok. Dotrę.” No prawie wszystko...Zbiegamy do Dusznik a potem centralnym deptakiem, koło domu zdrojowego. Trucht-marsz-trucht. Kolejny rozmówca: „Miałem biec 240 ale wycofuję się po 130. Po co mam biec dalej, żeby kumplom pokazać medal ?”. Uczestnicy 240 km jeżeli zejdą z trasy w Kudowie otrzymują medal z tego dystansu i są sklasyfikowani razem z „nami”, w specjalnym rankingu. Przemierzamy miasto. Jest nas czwórka. Fotograf prosi abyśmy się ustawili się przy fontannie. Jeden się kładzie, trzech stoi. Wychodzi z tego fajna fota ;) Kolejny rozmówca:
”Z tego co pamiętam ostatni odcinek jest w większości po asfalcie”. W większości tak ale nie jest to płaski dystans, wspinamy się kilka razy stromo w paśmie Wzgórz Lewińskich. Pod górę wciąż „idzie mi”nieźle (wyprzedzam) ale z górki uda mocno „dają się we znaki” i muszę co chwila przechodzić do marszu (jestem wyprzedzany). W sumie nie ma to wielkiego znaczenia wszystko ciągnie się jednak całkiem długo. Dobrze, że nie jest zbyt ciepło choć niebo jest bezchmurne (nareszcie). Jeszcze przejście pod wiaduktem, całkowicie zalane wodą, za którym „czyhają” fotografowie, trochę błota i już asfalt do Kudowy. Ale nie ! Jest jeszcze kilka kilometrów więc trasa zbacza z drogi aby poprowadzić na jeszcze jedno wzgórze. A potem łagodnie, przez wysokie łąki, na szczęście suche. I znów na asfalcie, w lesie. Tym razem już po raz ostatni. Lekko w dół. Biegnę. I doganiam małżeństwo w średnim wieku, które przemierzyło razem cały dystans. Postanawiam ich nie wyprzedzać. Przechodzę do marszu. Niech sobie biegną. Dopiero kiedy do mety pozostaje niecały kilometr a oni są wystarczająco daleko rozpoczynam finałowy trucht. Jeszcze jeden zakręt, ruchliwa ulica, kawiarnia i schodki do parku zdrojowego gdzie plączą mi się nogi i mało nie upadam po raz ostatni. I już, między olbrzymimi donicami, docieram do mety pod blaszanym baldachimem. W ubiegłym roku ruszałem stąd do Lądka na 110-kilometrową trasę, teraz przybiegam z Lądka, by po 131 km i prawie 23 godzinach walki „zamknąć pętlę” kotlińskiej przygody ! Jestem 55 na 182, którzy wystartowali (50 osób zeszło z trasy).Dałem radę mimo licznych przeszkód i wypadków. Jestem tu i jestem megaultramaratończykiem ! Jeeeaaah !!!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |