Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
18 / 84


2011-06-12

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Do ostatniego tchu… (czytano: 674 razy)

 

I wreszcie nadszedł ten dzień – niedziela, 12 czerwca 2011 roku. Data mojego pierwszego półmaratonu. Dystans co prawda mam opanowany, ba! nie raz nawet ‘trzydziestkę’ zdarzyło się pobiec – ale co innego treningowe wybiegania, a co innego zawody. Na kilka dni przed wyjazdem do Grodziska miałem lekkie obawy – bo to na interwałach niedawno poległem, bo to upalnie może być… no ale tyle dobrego słyszałem o Grodziskim Półmaratonie „Słowaka”, że nie mogłem odpuścić tego wyjazdu. Allah okazał się łaskawy – i na pogodę sprzyjającą biegaczom się zanosiło i na ostatnich treningach jakoś tak czułem, że mam moc. ;-)

Do Grodziska przyjechaliśmy z Agą dzień wcześniej. Po zalogowaniu się w hotelu postanowiliśmy udać się na rekonesans trasy i jednocześnie zrobić lekki trening. Przetruchtaliśmy jedną pętlę. Sprawdziliśmy, w których miejscach będą prysznice, a gdzie woda i izotoniki. Potem już obiad, piwko, festyn, koncert i do hotelu. Przed snem zastanawiam się jeszcze nad strategią – ta jest mało skomplikowana: uczepię się pace makera na 1:40, pobiegnę w grupie większą cześć dystansu i w zależności od tego ile mi sił zostanie - przyspieszę albo 5 km, albo 2 km przed metą, albo po prostu dobiegnę do samej mety razem z balonikiem. Bardzo się cieszę na myśl o tym, że będę biegł z pace makerem – to coś nowego.

Rano truchtamy w okolice miejsca startu. Jeszcze tylko trochę ćwiczeń rozciągających i już szukamy naszych pace makerów. Jakoś nie widzę baloników z czasami, ale za to są duże tablice: 2:00, 1:45, 1:30. W lekkiej ekscytacji przedstartowej mylę strefy czasowe z tablicami/balonami pace makerów. Agnieszka za moją namową ustawia się przy tablicy 2:00 a ja rozglądam się za 1:40. Rozglądam się i rozglądam, ale widzę tylko 1:45. Podchodzę zatem do wolontariusza, który ją trzymał i pytam „a gdzie jest 1:40?”; „1:40 nie ma, jest tylko 1:45” – słyszę w odpowiedzi. Ustawiam się koło tej tablicy, jeszcze raz się rozglądam – dostrzegam czerwone baloniki z czasem 1:50. Odzyskuję nadzieję, że w takim razie znajdę również 1:40 – kręcę głową w lewo, w prawo, ale nie widzę. Do startu pozostała minuta. Stoję zdezorientowany, cały czas w mylnym przekonaniu, że tablice trzymane przez wolontariuszy mają coś wspólnego z pace makerami. Zaczynam szybko kalkulować w jakim tempie mam biec, żeby zrobić 1:40. W końcu start i ruszam zdany sam na siebie.

Pierwszy kilometr biegnę w tempie takim, na jakie pozwala peleton – 5:00; potem robi się w miarę luźno, więc przyspieszam do 4:30 – 4:40. „Chyba trochę za szybko” – myślę. Delikatnie zwalniam. Czuję ogromną radość, że staję się właśnie częścią biegowej, półmaratońskiej rodziny. Obserwuję sobie współbiegaczy. Jak za każdym razem duże wrażenie robi na mnie przekrój wiekowy: siedemdziesięciolatek podążający krok w krok z dwudziestolatkiem – niesamowite. Odczytuję napisy na koszulkach: często pojawia się „I ty możesz zostać maratończykiem”. Dłuższymi odcinkami biegnę w jakimś towarzystwie – potem ktoś przyspiesza, ktoś zwalnia – pojawiają się nowe „koszulki” i znowu biegniemy przez kilometr czy dwa razem – aż do następnego przetasowania.

Mija 7 kilometr. Czas pierwszego okrążenia – 32:40. Przemnażam to przez 3 – jest dobrze, jestem 2 minuty poniżej zakładanego czasu. Teraz tylko nie szarpać i trzymać tempo. Tuż przed 8. kilometrem słyszę jakieś rozmowy, z których wychwytuję hasło „pace maker”. Przede mną biegnie niebieski balonik, a za nim grupka jego wyznawców. Dogoniłem właśnie swojego ‘zająca’, z którym nie spotkałem się w strefie startu. Na marginesie: sam balonik był jakby pozbawiony życia. Napełniony bardziej powietrzem niż helem – obijał się na wysokości kolan swojego właściciela i ani w głowie mu było wznieść się ponad tłum i wskazywać drogę (tempo) wyznawcom 1:40 (jednym słowem do gwiazdy betlejemskiej daleko mu było. ;-) Nadszedł czas na decyzję – robić dalej swoje, czy zabrać się z grupą. Po szybkim namyślę postanawiam, że dam radę sam. Wyprzedzając balonik myślę tylko, że będzie on ostatnią deską ratunku: jeżeli zdarzy się, że za jakiś czas opuszczą mnie siły i balonik mnie wyprzedzi – wtedy się z nim zabiorę.

Do 16 km trzymam tempo 4:40 - 4:45. Wszystko idzie zgodnie z planem. Drugie okrążenie robię w 33 min. Co chwilę nawiązuje interakcje z kibicami. Oczywiście powściągliwie – bo to też energię kosztuje, no ale nie sposób nie pomachać dzieciakom grającym na perkusjach, nie sposób nie przybijać piątek z najmłodszymi kibicami, nie sposób nie skorzystać z przydomowego, prywatnego systemu chłodzenia wodą z węża ogrodowego. Taki doping niesie. Kibice w Grodzisku są nieziemscy. Każdy dopinguje jak może. To jest właśnie święto biegowe.

Po 16 km przychodzi kryzys. Coraz częściej i chętniej korzystam z prysznicy, coraz bardziej potrzebuję wody. Patrzę na zegarek – 1:15:15. Mobilizuję się – „wystarczy trzymać się trochę poniżej 5:00/km”. Teraz kontroluję tempo co kilkadziesiąt metrów. Jest ciężko, nawet bardzo ciężko, ale biegnę cały czas 4:50. Mija mnie niebieski balonik. Przez chwilę próbuję się pod niego podczepić, ale nie wychodzi. „Spokojnie, oni biegną na 1:40 brutto, ja walczę o netto – mam więc rezerwę” – pokrzepiam się. Balonik się oddala, ale zmusił mnie do jeszcze większego wysiłku i pogoni. Mijają kolejne 3 km. Teraz już doskonale wiem, że półmaraton to nie 20 km, to nawet nie 21 km – to 21,097 m. Po 20. km mam 1:34:40 – wiem, że dam radę. Ostatni fragment przeliczam sobie na długość bieżni: „jeszcze 2 kółka dookoła Agrykoli” „jeszcze tylko 1 kółko dookoła Agrykoli” – powtarzam w myślach. Na finiszu uruchamiam wszystkie, absolutnie wszystkie rezerwy energii. Na ostatnich 400 m rozpędzam się do 3:45/km. Na metę wpadam na granicy utraty przytomności. Patrzę na zegarek – 1:39:49. Potrzebuję teraz chwilę żeby dojść do siebie. W sprinterskim tempie wypijam całą butelkę wody, po chwili drugą i dopiero przy trzeciej czuję, że wracam do świata żywych. Po krótkiej pogawędce ze znajomymi z firmy oglądam finiszującą Agnieszkę (to był jej absolutny debiut na takim dystansie). Aga jest cała przeszczęśliwa. Ustawiamy się w kolejce po browarek i poczęstunek. W miłej atmosferze, na słoneczku wciągamy po kiełbasce, piwko, ciasto, herbatkę, kawkę…

Podczas ceremonii wręczenia nagród słyszę komentarz, który solidnie mnie rozbawił. Organizator wyczytuje nazwiska najlepszych zawodników w kategorii OPEN, którzy większą część uczestników wyścigu zdublowali, a za moimi placami – sympatyczny zawodnik, o słusznej posturze, wcinający pyszne ciasto komentuje: „O! to są moi kumple z drugiego okrążenia” . :-)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


FiKa (2011-06-17,22:40): Gratulacje, plan zrealizowany na medal! A jesienią start docelowy - dystans dwa razy dłuższy (ale wysiłek trzy razy większy) zostało 100 dni... :)
Shodan (2011-06-18,12:43): Dzięki! Powalczymy razem :-) Tymczasem trzymam kciuki za Garwolin!







 Ostatnio zalogowani
Artur z Błonia
22:22
zamorrad
22:21
karollo
22:09
Borrro
22:07
damiano88
22:00
szyper
21:52
Bartuś
21:37
bobparis
21:37
GRZEŚ9
21:30
alex
21:28
duck
21:18
chris_cros
21:03
Wojciech
20:55
przemek300
20:43
konsok
20:42
piotrhierowski
20:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |