Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
42 / 84


2013-09-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Życiowa dziesiątka (czytano: 845 razy)

 

Na dwa dni przed startem w Krynicy dopadł mnie stres. I nie był to zespół napięcia przedstartowego, dzięki któremu potrafię wziąć się w garść przed zawodami i zmobilizować organizm do mocniejszej pracy. Był to po prostu ordynarny stres. Stresior. Jak przed egzaminem. Wszystko przez nieudaną połówkę, którą biegłem dwa tygodnie wcześniej w Błoniu. Przed tamtym startem byłem pewien, że wykręcę dobry wynik. Pytanie nie brzmiało „czy”, tylko „o ile” poprawię życiówkę. Punktem wyjścia był bardzo dobry wynik na 10 km z maja, solidnie przepracowane lato, rekordowe tempo na treningowej trzydziestce... Do półmetka szło dobrze… może nawet zbyt dobrze, bo na 10. km miałem jakieś 20 sekund nadróbki w stosunku do planu. Wydawało mi się, że nawet jak nie zdołam utrzymać tempa, to te 20 sekund akurat wystarczy, żeby dowieźć planowany wynik do mety. Tymczasem tuż po minięciu połowy mój organizm rozpoczął strajk – i to nie żaden ostrzegawczy – od razu na całej linii strajk generalny. Cały zapas roztrwoniłem na przestrzeni dwóch kilometrów, a potem było już tylko gorzej. Z życiówki nici, wynik kiepski. Może temperatura była za wysoka, może zbyt silny, czołowy wiatr, może buty za bardzo rozklapciane, może… a może plan treningowy nie zadziałał… Położyłem przed sobą książki Skarżyńskiego i Danielsa. „Co wy na to, panowie?” – rzuciłem pytanie. Jurek milczał, Jacek też nie odpowiedział…

Na krynicką dychę zaplanowałem sobie przynajmniej poprawę życiówki (39:09), a w opcji maksymalnej – złamanie 38 min. Była jeszcze opcja pośrednia – zejście poniżej 39:00. Wyposażony w nowe buty, po tradycyjnej rozgrzewce ustawiłem się na starcie. Jeszcze tylko oklaski dla Jusi Kowalczyk (swoją drogą byłoby fajnie pobiec ramię w ramię z naszą Mistrzynią – ale niestety to (jeszcze) nie mój poziom), końcowe odliczanie: trzy, dwa, jeden… no i ruszasz chłopaku po krynickim deptaku.

Plan był prosty: pobiec całą dychę w tempie 3:48 (co dałoby 38 min), ewentualnie na pierwszej połowie uciułać kilka sekund zapasu (bo ta część trasy była trochę łatwiejsza). Pierwszy kilometr w punkt. Podobnie dwa kolejne. Na 5. km miałem 5 sekund nadróbki. Kontrola systemów: wszystkie pracowały poprawnie. Wszystko było niby ok, ale wtedy też poczułem, że słońce jakby trochę mocniej przygrzało. Na 6. km był punkt z wodą – zawahałem się: pić, nie pić; polewać się, nie polewać i tak się wahałem, aż punkt z wodą został za moimi plecami. Na 7. km znowu byłem w punkt (zaoszczędzone 5 sekund zdążyłem „wydać” na ostatnim kilometrze). Pomyślałem wtedy, że w zasadzie nie jest źle: do mety tylko 3 km, na finiszu zdejmę 5 – 10 sekund więc odrobinkę mogę odpuścić tempo. No i odpuściłem, trochę jednak bardziej niż odrobinkę...

Często łapię się na tym, że misternie komponowana strategia na bieg (tempo na poszczególnych kilometrach, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić i o ile) bierze w łeb gdy już jestem na trasie. Zazwyczaj patrzę wtedy na zegarek i widzę jedynie cyferki, które z trudem tłumaczę na upływający czas i jakoś ciężko mi wyciągnąć z tego sensowne wnioski. Zarządzanie tempem ‘on-line’ w czasie zawodów to wyższa matematyka biegowa. Nie wdając się już zatem w żadne kalkulacje chciałem po prostu dotrwać do 9. km i wtedy rzucić na szalę wszystkie zaoszczędzone siły. Gdy zaczynałem ostatni kilometr wiedziałem, że mam kilka, może kilkanaście sekund straty – nie byłem pewien, bo wtedy to już ni w ząb nie ogarniałem żadnych wskazań i alertów generowanych przez zegarek. Co gorsza, w głowie pojawiła się myśl: „no chłopie – sukces! Nie dość, że poprawiasz najlepszy wynik, to jeszcze schodzisz poniżej 39 minut!” i zamiast walczyć o maksa, zacząłem mentalnie otwierać butelkę szampana. Na końcówce jeszcze przycisnąłem i nawet przez chwilę wydawało mi się, że złapię 37 z przodu… jednak czas płynął szybciej niż metry pod nogami. Skończyłem z wynikiem 38:08.

Radość z wyniku oczywiście była, chociaż troszkę studzona poczuciem, że można było to lepiej rozegrać i urwać tych 9 sekund z wyniku. Cóż, jest pretekst, żeby wrócić na tę dychę w przyszłym roku.

PS. Dzisiaj zdawałem egzamin poprawkowy u prof. Półmaratona. Znowu oblałem :( Zabrakło 4 sekund. Muszę się teraz umówić z profesorem na kolejny termin przed końcem sesji jesiennej…

Foto: Justyna na mecie dziesiątki; www.festiwalbiegowy.pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


snipster (2013-09-15,22:25): Gratki nowej życiówki ;)
Shodan (2013-09-15,23:42): Dzięki Snipi! Inspirujesz mnie do pogoni za Twoimi wynikami, ale już powoli dostaję zadyszki ;)
michu77 (2013-09-16,08:58): Gratulacje!!! Niemniej, warto powtórzyć ten wynik na płaskiej trasie ;-)
Shodan (2013-09-16,11:32): Dzięki! Na początku tak miałem, że wynik z Krynicy "doganiałem" potem na płaskiej trasie; teraz cały czas gonię wynik z 2012. Dycha w Krynicy to oddzielna kategoria.







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
05:12
orfeusz1
01:40
Isle del Force
00:49
benfika
00:35
romangla
00:26
mariachi25
00:18
przystan
00:13
flatlander
00:10
maciek93
00:03
m!k!
23:21
lordedward
23:12
zdziennik
23:09
Nicpoń
22:59
Pathfinder
22:28
Citos
22:16
soniksoniks
22:15
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |