Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
43 / 84


2013-09-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rekord z photoshopa (czytano: 4756 razy)

 

Są takie biegi, które wspominam szczególnie gorąco. Pamiętam (niemalże) każdy kilometr trasy. Pamiętam oczekiwanie na start, finiszowe metry i radość po spojrzeniu na zegarek tuż po przebiegnięciu mety. Takim wydarzeniem na pewno był półmaraton warszawski z zeszłego roku.

Tamten sezon biegowy zacząłem od lutowej połówki w Wiązownej i na dzień dobry zszedłem poniżej 1:35, o 5 minut poprawiając wynik z poprzedniego roku. Do biegu w Warszawie pozostawał jeszcze 1 miesiąc. Planowałem wtedy, że powalczę o 1:33, no może z Bożą pomocą o 1:32. Niestety (albo raczej stety, jak się później okazało) na którymś z treningów zgubiłem foot-poda. Nie dysponując żadnym ‘narządziem’ do kontroli tempa zastanawiałem się czy pobiec tylko na zegarek, czy może podczepić się pod pace makera na 1:30, dociągnąć z nim do 15., no może do 16. kilometra, a potem już samemu dotelepać się do mety i stracić jak najmniej. Wybrałem ryzykowną opcję z zającem.

To był mój pierwszy bieg za pace makerem. Biegło mi się dobrze, trzymałem się na końcu grupy, no i odpuściłem sobie spoglądanie na zegarek i kontrolę czasu (niech się zając martwi ;). W tym zacnym towarzystwie szczęśliwie dotarłem do 14. km. Tamże, tuż przed stromym podbiegiem Agrykolą lekko zwolniłem aby skorzystać z punktu z napojami, potem jeszcze trochę straciłem na podbiegu i grupa odjechała. „No nic” – pomyślałem, „tak miało być”. Na przestrzeni najbliższych 2., może 3. kilometrów przewaga grupy urosła do jakiś 100 m, ale więcej nie rosła. Ba, w pewnym momencie odnosiłem wrażenie, że jakby zaczynam ją niwelować: 90 m, 80 m… Co i raz ktoś odpadał z tej grupy, a wyprzedzając go czułem się, jakbym zabierał jego energię. 70 m, 60… Na Solcu, tuż przed 20. km, do pace makera traciłem ok. 30 m, by po chwili wyprzedzić go na Poniatowskim. Czas na mecie: 1:29:13.

Nie mogłem wtedy uwierzyć, że ugrałem taki wynik. Zresztą do tej pory nie wierzę ;)

Życiówki mają to do siebie, że radość z nowego rekordu trwa do momentu podjęcia kolejnej próby poprawienia wyniku. Od tamtego pamiętnego biegu – pięciokrotnie mierzyłem się z dystansem półmaratońskim, z czego czterokrotnie celowałem w życiówkę. Ostatnia próba miała miejsce tydzień temu, w Tarczynie.

Wszystko sprzyjało:
- poczucie dobrze wykonanej pracy treningowej,
- nowe buty,
- sprzyjająca pogoda,
- płaska trasa z dobrze oznakowanymi kilometrami,
- dobry wynik z Krynicy na 10 km.

Miałem przekonanie graniczące z pewnością, że z poprawieniem wyniku nie będzie żadnych problemów. Planowałem zejść poniżej 1:28, a już całkowicie bezpieczny wydawał się wynik 1:29. Innej opcji nawet nie dopuszczałem do głowy. Ten start miał dla mnie szczególne znaczenie: po pierwsze na podstawie tego wyniku miałem oszacować możliwy do osiągnięcia czas na maratonie warszawskim, a po drugie postawiłem sobie za cel, aby w tym roku, na każdym dystansie poprawić wynik i w Tarczynie miała być ostatnia próba. Już na początku sezonu jesiennego założyłem, że to może być ostatni rok z najlepszymi wynikami na wszystkich dystansach. Ostatni rok szybkiego progresu.

W Tarczynie nie było miejsca na żaden błąd – od pierwszych metrów pilnowałem, żeby nie dać się ponieść. Wolałem mieć 1 s straty na kilometrze niż 3 s zysku. Do 14 km wszystko szło zgodnie z planem. Miałem wtedy niewielką niedoróbkę do planowanego czasu, ale byłem pewien, że spokojnie ją zniweluję. Fizycznie czułem się wtedy nawet całkiem nieźle, kiedy nagle coś zaczęło szwankować w sferze psyche. Nie wiedziałem co się stało, ale straciłem motywację, wolę walki. Coraz częściej dudniło mi w głowie: „odpuść, odpuść, to nie ten dzień”. „No jak nie ten? Następnego nie będzie” – ripostowałem sam sobie.

Zwalniałem. Nieznacznie, ale zwalniałem. Kilometry zaczynały się dłużyć… W pewnym momencie straciłem orientację dystansu i będąc pewnym, że na kolejnym oznaczeniu odległości zobaczę 18. km, zobaczyłem… 17 km. Normalnie jakby ktoś dołożył mi ten jeden kilometr. W tamtym momencie prawie się zatrzymałem (widać to na wykresie tempa). Nastąpiła kapitulacja. Odpuściłem ściganie się na 1:28, a niedługo po tym odpuściłem również 1:29. Pozostała walka o urwanie kilku sekund z życiówki.

Urwałem tych kilka sekund. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nawet była radość, był uśmiech i nawet powoli zaczęła kiełkować satysfakcja z tego biegu. Wszystko trwało do mementu, w którym sprawdziłem w necie ile wynosiła moja życiówka. Okazało się, że wynik z zeszłego roku był o 7 s lepszy niż mi się wcześniej wydawało i tym samym zamiast poprawić się o 7 s (netto), byłem 4 s w plecy. Mina mi zrzedła. Na domiar złego przeziębiłem się na tej imprezie, a maraton tuż, tuż... (podobnie było w zeszłym roku). Widać cały czas się uczę – tym razem, żeby w chłodniejsze dni zabezpieczyć sobie ciepłe ubranie za metą.

Przez to przeziębienie muszę odpuścić jutrzejszą dychę w Grójcu. Pojadę tam, nawet wystartuję, ale bez ścigania. Nawet się nie rozbiorę. Będzie tam biegła moja mama, więc pozającuję jej na 60 min…

Półmaratonu, a konkretnie walki o poprawę wyniku w tym roku jednak nie odpuszczę. Kipię rządzą zemsty Już wyszukałem sobie imprezę w Szamotułach. 3 tygodnie po maratonie warszawskim. I tym razem, o ile nie pojawią się żadne niesprzyjające okoliczności, nie dam sobie w kaszę nadmuchać…

A jeżeli nie ma się w nogach to zawsze można podratować się photoshopem ;)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


snipster (2013-09-20,20:24): "mnie oszukasz, przyjaciela oszukasz, mamusie oszukasz, ale życia nie oszukasz" ;) czasem trzeba takich startów, które dodają motywacji. Chyba nudne by było, jakby za każdym startem człowiek robił życiówki :)
Shodan (2013-09-20,22:49): Czy ja wiem, czy takie nudne? Mi tam by się podobało... ;)
Honda (2013-09-21,14:20): Sprytne posunięcie z photoshopem :) Każdy start czegoś nas uczy, ja np. po pierwszej biegowej porażce, gdy przybiegłam o 2 minuty później niż zakładałam przed startem, zrozumiałam, że przecież nie można zawsze wygrywać i że czasem porażka jest o wiele lepsza niż zwycięstwo, bo ma w sobie niesamowitą siłę motywującą do dalszego działania :)
akaen (2013-09-21,14:47): Ja mam podobnie. Tzn też się przeziębiłem w Tarczynie i w wyniku tego przetruchatłem dzisiejszą dychę na Kępie Potockiej. Co do Tarczyna to też mi się pod koniec dłużyła trasa i strasznie zwolniłem. Poza tym ta trasa ma kilka lekkich podbiegów więc chyba nie specjalnie nadaje się na życiówki.
gandalfb (2013-09-22,21:37): W Szamotułach wg mnie jest płaska trasa. Momentami otwarta na wiatr ale da się tam wykręcić dobre czasy. Powodzenia!
Shodan (2013-09-23,10:42): Honda - masz rację. Sukcesy potwierdzają, że jesteśmy na dobrej drodze, porażki - skłaniają do poszukiwania tej właściwej.
Shodan (2013-09-23,10:43): Andrzej - zdrówka życzę!
Shodan (2013-09-23,10:46): Marek - dzięki!!! Do zobaczenia w Szamotułach. Również życzę powodzenia :)







 Ostatnio zalogowani
cierpliwy
22:03
Chudzik
21:58
Stonechip
21:43
przystan
21:41
Admirał
21:41
marekcross
21:36
Piotr Fitek
21:25
johnlyndon
21:24
Fred53
21:03
INVEST
20:59
jacek50
20:58
stanlej
20:43
rezerwa
20:28
Wojtek23
20:04
Zielu
19:55
entony52
19:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |