Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
367 / 466


2016-03-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
1 PZU Półmaraton Gdynia, czyli jak baloniki 2:10 dogoniły 2:20... (czytano: 1341 razy)

 

W końcu – po Gdańsku i Sopocie – także i Gdynia doczekała się swojego półmaratonu. Tradycyjnie już – jak w większości większych trójmiejskich imprez przez ostatnie kilka lat – miałem w nim uczestniczyć jako pacemaker, czyli osoba prowadząca grupę ludzi na dany czas końcowy, w tym konkretnym przypadku – na czas lekko poniżej 2 godzin i 10 minut. Czyli miało być to dla mnie bardzo wolne bieganie, taki naprawdę bardzo lekki i spokojny trening. Jednak wiedząc, jaka ciąży na mnie presja i jak wielu ludzi pokłada we mnie nadzieję – wcale nie bagatelizowałem tego biegu. W końcu w sierpniu na Maratonie Solidarności też byłem pewien, że dam radę bez problemu pociągnąć grupę na 4 godziny, a ostatecznie nie udało się tego uczynić – co do dziś siedzi mi zadra w sercu i razi w biegowym CV. Ktoś powie, że nie ma co porównywać obu tych biegów, bo tam dystans był dwa razy dłuższy, pogoda dziesięć razy gorsza, a tempo na każdy kilometr kilkadziesiąt sekund szybsze. Niby racja, ale nikt mi nie mógł do końca zagwarantować, że w Gdyni, gdzie teoretycznie powinno być łatwo i przyjemnie, na pewno wszystko – nomen omen – przebiegnie bez problemów. Są przecież różne czynniki, jest dyspozycja dnia, nawet zwykła złośliwość losu może pokrzyżować plany. Stąd do tego biegu podszedłem bardzo ambitnie, bardzo zmotywowany i zaangażowany. Dla mnie nie ma mniej ważnych biegów, a jeśli już dotyczą w pewien sposób innych osób – to są dla mnie wręcz priorytetowe.
Jak na premierową imprezę to wszystko przed startem wyglądało bardzo profesjonalnie. Był sprawny odbiór pakietów startowych, były targi biegowe, była pyszna pasta party, była odprawa nas, pacemakerów, była nawet nasza oficjalna prezentacja na scenie – coś naprawdę fajnego i niespotykanego, przynajmniej mi zdarzyło się to pierwszy raz, a zajączkiem byłem już przecież kilka razy. No wszystko było niemal idealnie. Niemal, bo dzień później, tuż przed startem, przytrafiła się jedna rzecz, która akurat dla mnie, jako pacemakera, była niezwykle istotna. Po prostu nie wiedziałem, w którym miejscu mamy się – bo biegłem w parze z Pawłem – ustawić, tak by wystartować zgodnie z naszym zakładanym czasem. Przez to, że start odbywał się falowo, w dodatku naprzemiennie, z dwóch różnych miejsc, raz z lewej strony, raz z prawej, przed dwie różne bramy startowe, to wynikło z tego sporo zamieszania. Ustawiliśmy się z lewej strony startowej i zgodnie z naszą strefą, ale zaskoczyło nas to, że tuż przed nami, dosłownie kilka metrów, stały baloniki na czas 1:45 i 1:50, a my przecież nie mogliśmy przebywać aż tak blisko nich. Tak więc troszkę się jeszcze cofnęliśmy. Okazało się jednak, że to było wciąż za mało, bo to była strefa, gdzie ludzie chcą łamać 2 godziny. Tak więc nadal się cofaliśmy. W pewnym jednak momencie powiedziano nam, że jesteśmy już za daleko, zresztą nam też się zdawało, że trochę przesadziliśmy, bo to niemal był koniec stawki. To już konkretnie zgłupieliśmy. Zaczęliśmy szukać zajączków na 2:00, żeby od nich mieć jakiś punkt wyjścia co do naszego prawidowego ustawienia, oni jednak stali z prawej strony od nas, w tej drugiej grupie startowej, ale gdzie dokładnie, to nie widzieliśmy, mimo iż intensywnie wypatrywaliśmy ich balonów. W końcu ustawiliśmy się w miejscu, gdzie zdawało nam się, że będzie w miarę dobrze. Wciąż nie byliśmy jednak do końca przekonani, czy jesteśmy w dobrym miejscu i to wprowadzało u mnie sporą nerwowość, bo chciałem, aby wszystko odbyło się zgodnie z kolejnością, by potem nie było do nas pretensji. Nie mieliśmy już jednak żadnego pola manewru, bo pierwsze grupy już wystartowały. Z niepokojem zerkałem na prawą stronę, na drugi pas, czy wystartujemy zgodnie z kolejnością. Po jakimś czasie obok ruszyli pacemakerzy na 2 godziny, a my mieliśmy ruszać zaraz po nich. Uff, czyli jest dobrze, pomyślałem i się uspokoiłem, ale tylko do momentu, gdy w jeszcze w tej samej grupie pognali również zające na... czas 2:20. Czyli jednak coś się konkretnie pogmatwało. Wyszło na to, że spóźniliśmy się o jeden falowy start. Konkretnie się tym przejąłem, bo to może jednak faktycznie ja coś pomieszałem. Od razu jednak przyszło uspokojenie, bo przecież z drugiej strony wspólnie wystartowały baloniki zarówno na 2:00, jak i na 2:20, a przecież my powinniśmy być między nimi, a staliśmy jednak w swojej prawidłowej strefie, czyli z lewej strony. Jeśli mimo wszystko polecielibyśmy o ten jeden start wcześniej, to równocześnie wyprzedzilibyśmy balony na czas 2:00. I tak źle, i tak niedobrze. Tak nieszczęśliwie się złożyło, że to my pognaliśmy za późno, a nie oni i to my w pewnym momencie miniemy zajączki na 2:20, co będzie wyglądało cokolwiek komicznie. No ale cóż poradzić? Zresztą już na odprawie pacemakerów organizatorzy sami nie wiedzieli co robić, gdy okazało się, w kilku przypadkach, że osoby z tej samej pary pacemakerów mają na numerach startowych... różne strefy startu, zwykle znacznie od siebie oddalone. Na ten trochę dziwny fakt, poradzono nam, byśmy... ustawili się na czuja, mniej więcej tam, gdzie będzie się nam wydawało, że będzie dobrze. Trochę niepoważne podejście, ale nie przejąłem się tym, sądząc, że mnie to nie będzie dotyczyć. Okazało się, że jednak niespodziewanie musieliśmy zastosować się do tej porady. A wystarczyło zwyczajnie zrobić start falowy w jednym miejscu startu, przez jedną bramę startową i po kolei puszczać poszczególne grupy. A żeby każdy wiedział, czy dobrze stoi, to rozstawić jeszcze w odpowiednich miejscach tabliczki z różnymi przedziałami czasowymi. Ot, tyle tylko, bardzo niewiele, a jakby ułatwiłoby to wszystko, ile nerwów by zaoszczędziło, bo nie wierzę, że tylko my mieliśmy problemy ze strefami. Nie będę się jednak wcale czepiał, bo nie uczy się ten, co nie robi błędów, tym bardziej, że to debiut, ale warto, aby w przyszłym roku organizatorzy zmienili całą logistykę startu.
Dla mnie i Pawła najważniejsze było to, że to lekkie zamieszanie wcale nie wpłynęło na problemy z odnalezieniem nas przez osoby chętne zmieścić się w gwarantowanym przez nas czasie. Byliśmy doskonale widoczni, więc bardzo szybko zostaliśmy otoczeni przez sporą grupkę innych biegaczy. Przywitaliśmy się, wytłumaczyliśmy zasady pejsowania – że biegniemy równym tempem, że bez gwałtownego przyspieszania, że wszystko odbędzie się profesjonalnie, w miłym towarzystwie, z fajnymi ludźmi, itd. I tak się właśnie stało. Kolejne kilometry zaliczaliśmy w zakładanym czasie, mając dosłownie kilka sekund dopuszczalnego zapasu. Bez żadnych problemów, dosłownie jak w szwajcarskim zegarku, równym tempem, starając się cały czas motywować i dopingować grupę, odwracając uwagę od trudów biegu. W sumie lekka monotonia, ale tak to właśnie wygląda. Czymś tylko zupełnie nowym było planowane wyprzedzenie zajączków na czas 2:20, a miało to miejsce tuż przy 6 kilometrze. I tak naprawdę dopiero tutaj tak już do końca odetchnąłem z ulgą, bo cały czas drażniło mnie to, że nie zgadza się kolejność pacemakerów na trasie. Potem już prowadziło mi się bez stresów i na pełnym już luzie. Ostatecznie pociąg ekspresowy Paweł-Dariusz dojechał do stacji końcowej bez żadnych przestojów, zgodnie z rozkładem jazdy, czyli po 2 godzinach i niecałych 10 minutach jazdy (dokładny czas to 2:09:51). Co prawda, niektórzy pasażerowie wysiedli po drodze, bo trasa – a szczególnie dający się we znaki podbieg na ul. Świętojańskiej, który trzeba było zaliczyć aż dwa razy – nie należała do łatwych i nawet ja odczułem jej trudy. Spora grupa osób osiągnęła jednak swój zamierzony cel i wpadła na metę przed nami – za co później nam gorąco podziękowano. Kierownicy pociągu dziękują współpasażerom za wspólną podróż i zapraszają do skorzystania z naszych usług w przyszłości ;).
I to by było tyle. Pierwszy półmaraton w Gdyni przechodzi do historii i cieszę się, że byłem jego częścią. Impreza jak najbardziej udana i poza kilkoma niedociągnięciami – wspomnianymi przeze mnie, plus jeszcze paroma dodatkowymi, wytkniętymi przez innych biegaczy – nie ma się do czego przyczepić. Jak na debiut wyszło bardzo przyzwoicie. Zawsze jednak może być jeszcze lepiej i wierzę, że za rok w Gdyni tak będzie.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Robert_J (2016-04-14,10:58): Fajny pomysł z tą prezentacją pacmekerów. To chyba jest miłe dla tycz co prowadzą i korzystne dla tych którzy za tymi prowadzącymi chcą podążać. Co do startu to w dużych imprezach najlepiej jest wykorzystać długą ulicę i wyznaczyć strefy czasowe w których poszczególni biegacze powinni się ustawiać.
tadzio1 (2016-04-14,13:19): Nie widzę problemu w tym kiedy (z której strefy) wystartowaliście. 2:10 to 2:10 - niezależnie czy start był w ostatniej fali czy w pierwszej. Czas netto. Jedyne co - to kłopot dla biegaczy z odnalezieniem Was na trasie. Ja osobiście też minąłem grupę 2:20 i cały czas goniłem, (no dobra : "goniłem") Was a Wy wyskoczyliście zza moich pleców na 3 km przed metą... Osobiście uważam, że można było wystartować z ostatnia falą i przebiec w 2:10, tylko trzeba było to nagłośnić. Ustawienie się pacemaker-ów i biegacza który chce z nimi biec w różnych falach praktyczne niweczy ten zamiar.







 Ostatnio zalogowani
Fred53
08:10
biegacz54
08:04
kos 88
08:02
POZDRAWIAM
07:50
Admin
06:41
Andante78
06:25
StaryCop
05:43
marian
05:25
frytek
03:12
zmierzymyczas.pl
01:00
piotrpieklo
00:32
lordedward
23:36
orzelek
23:20
kaes
23:10
Gregorius
22:55
Fredo
22:52
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |