Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [16]  PRZYJAC. [15]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
sikoras
Pamiętnik internetowy
"Jak się jest takim pesymistą jak ja, to można się tylko śmiać" S. Tym

Jacek Sikorski
Urodzony: ---
Miejsce zamieszkania: Piła
7 / 47


2012-04-02

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Im gorzej - tym lepiej. (czytano: 267 razy)

 

Tak sobie siedzę i myślę – blog do czegoś zobowiązuje, powinien być prowadzony systematycznie i na bieżąco – natomiast w moim przypadku jest diametralnie inaczej. Cóż, wymyśliłem sobie, że blog na „maratonach” potraktuję jako swoistą skrzynkę kontaktową dla Wojtka Krajewskiego, żeby miał skąd skopiować tekst na naszą szkolną witrynę (http://www.kbmechanik.apejron.pl/). Stąd też proszę nie liczyć na codzienną dawkę świeżej pożywki, bo bieganie to niestety albo stety – tylko pewien procent moich zainteresowań. Częściej pisałbym o fantastyce w literaturze i kinie, o nowym wydawnictwie Slayera, Opeth czy innej „Alicji w łańcuchach”(mniam…) – niż o bieganiu. Tak więc by się przy okazji wytłumaczyć - zakładam, że blog będzie prowadzony systematycznie „inaczej” – po każdym biegu, w którym wezmę udział (czyli średnio 1 na miesiąc – porażająca dawka – godna 13 zadania herkulesowego). Tyle tytułem wstępniaczka, bo już spieszę się podzielić wrażeniami z naszej ostatniej wyprawy do stolicy, na 7 Półmaraton Warszawski. Mnie osobiście do wyjazdu skłoniła trasa, w momencie kiedy decydowałem się na udział w imprezie, doszły mnie słuchy, że startować będziemy z Mostu Siekierkowskiego a kończyć na nowiutkim Stadionie Narodowym. Jako fanatyk kopanej i w kontekście zbliżającej się polsko – ukraińskiej edycji ME oraz braku biletów na wspomniane – była to niepowtarzalna okazja by z bliska obejrzeć sobie stadion „zamknięty z powodu otwarcia”. Wojtek wyjechał z bojowym nastawieniem bicia życiowego rekordu – w końcu koledzy (np.: Sławek Orzełek) gruszek nie zasypują i też walczą. Janek natomiast tradycyjnie – potraktował imprezę jako etap przygotowań do startów w triatlonie, dbając jednocześnie by nie spadła mu średnia pozyskanych medali na miesiąc. Mnie pozostała rola wspieracza – coś nie mogę zaskoczyć z szybszym poruszaniem się, więc zdając sobie sprawę z własnych słabości, postanowiłem wesprzeć Wojtka w jego rekordowych zmaganiach. Zanim dotarliśmy w sobotę do Narodowego Centrum Sportu na Wybrzeżu Gdyńskim, gdzie czekały na nas pakiety startowe - mieliśmy niesłychaną przyjemność przejechać się chyba najdroższą drogą w Europie. Otóż za przejechanie ok. 2 km na fragmencie obwodnicy Torunia, która stanie się chyba wkrótce regularną częścią A1, policzono nam 2 zł – doprawdy niezła średnia za przejechanie jednego kilometra. Wieczorem rozeszliśmy się do swoich warszawskich rodzin, poświęcając ostatnie godziny na dokładne przygotowania przed startem (wersja dla młodszych brzmi chyba – „był niezły melanż…”). Tak czy inaczej, niedzielnym porankiem forma była okrutna i o godzinę za krótka – a to wina wiosennej zmiany czasu (Wojtek przy jesiennej też biegaliśmy – pamiętasz Koszalin?). Porobiłem kilka zdjęć stadionu, pokręciłem się tu i ówdzie i na 40 minut przed startem spotkałem resztę naszej biegowej rodzinki. Szybkie przebieranko i na start – troszkę jeszcze zimno, ludzie pogłupieli od tej pogody: jedni biegali prawie nago (przepaski na „rzymskich” biodrach i pelerynki) inni w dresach, rękawiczkach i czapkach. Okazało się z czasem, że na okres pokonywania kolejnych kilometrów pierwsza opcja była bliższa ideału. Nasz tandem ruszył „za balonikiem” na 1 godz. i 35 minut – trzeba przyznać, że ten przez pierwsze kilometry biegł niemal idealnie. Mnie jednak po minięciu Starego Miasta i Cytadeli (ok. 8 km) dały się we znaki niskie temperatury w jakich oczekiwaliśmy na start, pojąłem, że będę musiał poszukać miejsca, gdzie „król chodzi piechotą”. Cóż - poinformowałem lojalnie Wojtka, że znikam i dogonię go za chwilę i szukałem wzrokiem odpowiedniej lokacji do wykonania niezbędnej sekwencji czynności. Gdy już było po wszystkim – ruszyłem w te pędy by znaleźć naszego „balonika”, ten jednak też chyba wieczorów poprzedzający bieg spędził na „melanżowaniu”, bo oczu moich dobiegł piękny widok toi – toi’a, nad którym dyndały wesoło baloniki naszego „pacemakera”. Zrozumiałem, ze muszę Wojtka poszukać na własną rękę, co się udało po przebiegnięciu tunelu na 10 km. Znowu biegliśmy razem, tym razem przed „balonikiem”, mając w zapasie kilka bezcennych sekund. Status quo udało się utrzymać do około 13 – 14 km, kiedy to dosłownie wyrosła przed nami góra na Agrykoli, około półkilometrowy podbieg, gdzie im bliżej końca tym bardziej stromo. Wojtek zaczął coś tam prawić o początku umierania, mnie nie chciało się wierzyć oczom – nawet sławetny podbieg na poznańskim maratonie w okolicach browarów (jeszcze na starej trasie) zdawał się przy tym „maleństwem”. Nie pomógł zlokalizowany po obu stronach ulicy punkt odżywiania, mogliśmy tylko próbować utrzymać tempo przebierania nogami – bo już nie biegu. W sumie straciliśmy tam ok. 20 sekund, a ja nawet nie zauważyłem, kiedy minął nas „balonik”. Teraz to my musieliśmy „gonić zajączka” i zważywszy na wszelkie okoliczności – szło nam całkiem nieźle. Udało się nam przebiec pojedyncze kilometry w ok. 4,25 – a to mocno zbliżało nas do celu – Wojtkowej „życiówki”. Musiałem zacząć bawić się w psychologa, motywowałem Mijagiego w różny sposób, często „zagadując” objawy rosnącego znaczenia, a że akurat zaczęliśmy kręcić wokół „PEPSI ARENY” (super nazwa - szkoda, że nie „PEDIGREE ARENA” na ten przykład…)” – próbowałem coś tam o jego ukochanej Legii, jednak w kontekście sobotniego wyniku tejże – mogło to być jak strzał w stopę…. I chyba trochę tak było, bo ledwo minęliśmy Torwar, przyszedł największy kryzys. Bez wchodzenia w szczegóły Wojtek mężnie go przetrwał, pozostawało tylko pytanie jak zniesie ostatni podbieg na Most Poniatowskiego, na przedostatnim kilometrze. Okazało się, że wyglądał lepiej ode mnie – tak więc mogliśmy zacząć długi finisz, z przekonaniem, że cel mamy na wyciągnięcie ręki. Ostatecznie na mecie 1 godz. 35 minut i 34 sekundy (oczywiście netto – bo linię startu przekroczyliśmy 4 minuty po pierwszych biegaczach) – pełne zadowolenie z osiągniętego sukcesu! Cóż – można tę naszą walkę ze słabościami podsumować bon motem słynnego trenera baseballa Yogi Berra (od którego imię otrzymał słynny miś ze studia Hanna- Barbera): „W 90 % decydują o sukcesie atuty mentalne – w drugiej połowie atletyczne”. Jak się okazało Wojtek posiadł jedne i drugie (mniejsza o procentową zawartość), a ja cieszyłem się jego radością. Kiedy jeszcze okazało się (w sumie dopiero w poniedziałek, po przejrzeniu domowego archiwum), że Janek również zaliczył rekordowy bieg – wyjazd możemy traktować wyłącznie w kontekście 100% realizacji planów. W ogóle coś mało tu o Janku wyszło – ale Ci którzy jeszcze pamiętają tytuł niniejszych wspominek niech wiedzą, że jest poświęcony Panu Doktorowi. Po tym co przeszedł w dniach poprzedzających bieg – śmiem twierdzić, ze nikt z Was czytających te wspominki – nie myślałby nawet o podróży do Warszawy. A co dopiero o biciu rekordu życiowego. Wielkie brawa i szacunek! W końcu i moje marzenia się spełniły – obejrzałem sobie Stadion Narodowy i już wyobrażałem te czerwcowe zmagania przy pełnych trybunach – żeby tak jeszcze jakiś bilecik… Na fotce macie podanych bohaterów warszawskiego poranka na tle - kiepskiej jednak – murawy Narodowego.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora







 Ostatnio zalogowani
Szymonidius
12:22
biegacz54
12:22
stanlej
12:20
Krzysiek_biega
12:09
Admin
11:49
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:43
MarcinMC
11:01
Dajesz Byku
10:29
StaryCop
10:09
Artur_M.
10:07
Borrro
10:00
Grzesix
09:55
PRE
09:54
EwaBiega
09:50
akaen
09:22
placekjacek
09:05
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |