Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [31]  PRZYJAC. [132]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
tdrapella
Pamiętnik internetowy
Luźne myśli z nie tak odległego kraju...

Tomasz Drapella
Urodzony: 1979-07-31
Miejsce zamieszkania: Gdansk / Vänersborg
60 / 105


2011-09-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Dzień z życia tatusia triatlonisty :) (czytano: 688 razy)

 

Jestem takim typem człowieka, który dużo lepiej funkcjonuje jeśli czasu jest mało, jeśli jest jakiś plan, jakiś cel. W przypadku zbyt dużej ilości czasu wolnego następuje u mnie potworne wręcz rozprężenie i czas ucieka mi przez palce. Nie mogę na nic znaleźć czasu, niby odpoczywam, ale jestem zmęczony „nic nie robieniem” i rozdrażniony moją bezradnością. Po dwóch miesiącach wakacji w Polsce tęskniłem wręcz za rutyną dnia codziennego w której będę się mógł odnaleźć, choć jest to teraz zupełnie inna codzienność niż ta jaką miałem dotychczas, bo teraz to moja Magda pracuje zawodowo, a ja jestem na urlopie tacierzyńskim i zajmuję się dziećmi i domem. Pracy jest, nie powiem, dużo ale przynajmniej na razie jakoś daję sobię radę i przyznaję, że sprawia mi to sporą satysfakcję. A jak wygląda mój dzień? A no mniej więcej tak :)

Poniedziałek. Budzik dzwoni o 6.30 i wtedy wstaję po raz ostatni. Hubert jeszcze nie przesypia całych nocy. Minimum raz trzeba wstać i podać mu butlę z mlekiem. Zwykle przesypia te 5-6 godzin, ale czasem ma sen niespokojny i trzeba go pogłaskać, utulić czy po prostu podać smoczek, który wypadł. No ale o 6.30 trzeba już wstawać i przygotować się do rozpoczynającego dnia. Hubert co prawda zwykle budzi się już koło 6 rano (chyba że jadł o 5 to wtedy koło 7), ale przez pierwsze kwadranse potrafi się zając sam sobą eksplorując swoje łóżeczko i jego okolice (znaczy się wszystko co da się dosięgnąć rączką przez szczebelki). Olgę budzę o 7, więc te półgodziny jest teoretycznie dla mnie i dla Magdy na rozbudzenie się, kawę. W praktyce w tak zwanym między czasie obieram warzywa na zupkę dla Hubcia czy robię surówkę na lunch dla Magdy, co by mogła sobie wziąć ją do pracy.

Po śniadaniu i zgrubnym sprzętnięciu ze stołu standartowa procedura przed wyjściem do przedszkola, czyli ubieranie, mycie, czesanie. W ostatniej czynności rozwijam się nieźle, bo i życzenia Olgi co do fryzur wyjściowych do przedszkola są coraz bardziej urozmaicone (np. jeden kitek i jeden warkoczyk, te gumki i te spineczki, pierścionek i najlepiej perfumy mamy :)). Ja wskakuję w ciuchy biegowe, ubieram Hubcia i wychodzimy z domu. W Szwecji jest tak, że jak rodzic jest na urlopie macie/tacierzyńskim to starsze dziecko może chodzić do przedszkola najwyżej 15 godzin w tygodniu. Jedynie miesiąc po porodzie może jeszcze chodzić w pełnym wymiarze godzin. No i uważam to za bardzo słuszną strategię, bo dziecko jednak ma kontakt z rówieśnikami, ale i sporo czasu spędza z rodzicem, a normalnie mieliśmy wyrzuty, że zostawała tak długo w przedszkolu. Do przedszkola zazwyczaj jedziemy rowerem. Tzn. Ja jadę, a dzieci siedzą wygodnie w wózku. Potem wracamy do garażu, gdzie „przezbrajam” przyczepkę dzieciaków na wózek biegowy i zaczynamy z Hubertem trening. Zwykle biegamy w poniedziałki, środy i piątki. Wtorek to ewentualnie kilka kilometrów i jedziemy z Hubciem na basen na zajęcia dla niemowlaków. Maluchy takie już od 1 miesiąca do prawie dwóch lat taplają się w najlepsze w cieplutkim basenie. Między rodzicami krąży instruktor który pokazuje różne ćwiczenia i zabawy. Super sprawa, a dla Huberta to po prostu raj.
Dziś jednak nie jedziemy do przedszkola rowerem. Postanowiłem zrobić sobie rozgrzewkę przed treningiem biegowym, więc truchtam spokojnie pchając te 40 kilo przed sobą. Olga zaczyna zajęcia o 8:30 a my z Hubciem zawracamy na naszą trasę biegową. Wózek jest już prawie o połowę lżejszy i lekko się biegnie (baba z wozu koniom lżej ;)). Hubert już się mości w wózeczku wydając charakterystyczne pomruki przed zaśnięciem, a ja po 2km truchtu rozciągam sie trochę, rozbieram do krótkich spodenek i krótkiej koszulki, bo dziś będzie mocno. W planie jest 16km w tempie planowanego półmaratonu. Planuję zacząć tempem po 4:30 i zobaczyć jak będzie szło. Idzie super, jak po sznurku. Nawet odcinki pod wiatr wychodziły trochę lepiej niż zakładane tempo, a tętno cały czas dość niskie. Ostatecznie wyszło te 16km po 4:26 na średnim tętnie 152, co jest mniej więcej moim tętnem progowym. Tylko teraz nie wiem na jaki czas biec ten półmaraton, bo wygląda lepiej niż myślałem i to jeszcze z wózkiem... Hubert się budzi, jeszcze tylko 2km truchtu na schłodzenie, rozciąganie (Hubert się strasznie śmieje jak widzi mnie rozciągającego – pewnie myśli sobie jaki ten tata sztywny ;)) i do domu, bo czas już się zbliża na Huberta posiłek. Jeszcze tylko prysznic (Hubert w tym czasie na podłodze łazienki walczy z pluszowym pieskiem i plastikowym stopniem), zimna woda na nogi (och, jaka ulga!) i przenosimy się do kuchni. Hubert już daje znać, że jest głodny i że po tak ciężkim treningu to mu się należy cała miseczka kaszki :). No więc robię kaszkę dodaję owocków, sobie w między czasie też coś przyrządzam. Tą kaszkę to Hubert zjada ze smakiem, gorzej z zupkami warzywnymi, które daje mu po południu. Tych kupnych po prostu nie trawi (polskie jadał, ale te szwedzkie to nawet mnie odrzucają). Z tymi robionymi przeze mnie jest trochę lepiej, ale bez rewlacji. Próbuję metodą prób i błędów co lubi a czego nie. Ziemniaczek, cukinia, pomidorek fasolka, brokuły? Baza jest zawsze z marchewki, z resztą wciąż eksperymentuję :)

W zależności ile zje dostaje jeszcze dokładkę z mleczka i już ubieramy się ponownie by odebrać Olgę z przedszkola. Te trzy godzinki jakoś bardzo szybko mijają. Świeże powietrze znów wpływa usypiająco na Hubcia i często zasypia w wózku więc mamy z Olgą czas na wspólne zjedzienie lunchu. Posiłek mam zwykle przygotowany poprzedniego dnia, bo inaczej za długo byśmy musieli czekać, a czasu kiedy Hubert śpi jest niewiele. Olga opisuje mi swój dzień w przedszkolu i generalnie jest to chwila tylko dla nas.

Potem mamy „zajęcia zręcznościowo dydaktyczne” :) Olga wyciąga farbki, czy kolorowanki, czy książeczkę ze szlaczkami i innymi zadaniami dla czterolatków. Czasem obierając ziemniaki robimy pieczątki, czasem plastelina. Ostatnio na topie są takie małe koraliki układane na kolczastych podstawkach a potem zaprasowywane tak, że tworzą trwały kolorowy obrazek. Olga chce je wieszać na choinkę :) W między czasie Hubert skacze mi na kolanach albo grasuje na kocu koło nas. Jak na razie opanował sztukę przemieszczania się tylko do tyłu i obrotów, ale i tak daje mu to sporą swobodę ruchów do momentu aż się nie nadzieje nogami na nogę stołu ;). Do przodu jeszcze mu nie wychodzi, choć już prawie prawie. Brakuje tej koordynacji, że połowę mięśni trzeba rozlużnić a drugą napiąć. Na razie napina się cały i często leży w pozycji do pompki tylko na palcach u nóg i rękach.

Jak jest względnie ładna pogoda to wychodzimy na dwór, albo też ostatnio jeździliśmy rowerem do pobliskiego lasu na grzyby, a jest ich tu zatrzęsienie. Do tego stopnia, że uprawiam często „zbieractwo rowerowe” tzn zbieram tylko to co zobaczę z roweru :). Koło Olgi przedszkola jest taki trawniczek z kilkoma brzózkami. Dosłownie 25 na 20 metrów. Zatrzymuję się jak coś ciekawego zobaczę i prawie codziennie znajduję a to kilka prawdziwków, a to garść kurek. Kozaków to mi się już nie chce zbierać. Nawet tych czerwonych, bo ile można jeść grzybów. W pobliskim lesie chodząc nie dalej niż 25m od ścieżki na której zostaje w wózku Hubert znaleźliśmy ostatnio z Olgą około setki rydzów. Na nasze nieszczęście tylko 4 zabraliśmy do domu, bo ubiegły nas robaki. Jednak one też wiedzą co naprawdę dobre. Prawdziwki, rydze – o tak! Kozaki, maślaki – nie ruszają. Jedynie tradycyjnie kurki można zbierać bez obaw o robale oraz gęsto tu występującego jej kuzyna (pieprznik trąbka) którego w Polsce nie spotykałem, a który jest równie smacznym grzybem. „Jak znajdziesz jednego to znajdziesz tysiąc” jak mówi moja sąsiadka, która mi te grzyby pokazała. I tak rzeczywiście jest.

Po powrocie z dworu/lasu zabieram się za przygotowywanie obiadu na następny dzień. Olga mi często pomaga albo przy samych czynnościach kuchennych, albo też bawiąc się z Hubertem. Zwykle jest to już blisko powrotu Magdy, a ja (może i podświadomie) czuję jak już opadam z sił.

Kiedy przychodzi Magda jest chwila na kawę/sok i coś słodkiego. Opowiadamy sobie o naszych dniach. Magda zwykle przejmuje dzieci chcąc się nimi nacieszyć, a one nią, a ja staram się odgruzować dom po naszych zabawach, czy dokończyć obiad na następny dzień. Średnio raz na tydzień biorę samochód i jadę na większe zakupy do centrum handlowego. Lista zakupów powstaje zwykle sukcesywnie w ciągu tygodnia. Dopisuję na nią wszystko co mi się przypomni i staram się pozycje zapisywać na kartce tak, jak mniej więcej stoją regały w sklepie w którym robię zakupy. To naprawdę duża oszczędność czasu. Mniejsze zakupy jak trzeba (owoce, chleb, mleko) robię zwykle rowerem z dzieciakami.

Około 18 zaczynamy przygotowania do kolacji. Koło siódmej już jest czas na kąpiel Huberta i Olgi. Najpierw Hubert, potem wskakuje Olga. Teraz zwykle robi to Magda, która chce jeszcze pobyć z dziećmi. Ja w tym czasie sprzątam po kolacji (to nieprawdopodobne ile się codziennie nakrywa/sprząta/zmywa!) i przygotowuję butlę dla Hubcia. Magda kładzie Huberta, a ja przejmuję Olgę i rozpoczynamy wieczorny rytuał. Umyć zęby, rozczesać włosy, porządki w pokoju, wspólna modlitwa i obowiązkowe czytanie. Raz czytamy po polsku, raz po szwedzku. Raz czytam ja, a raz Magda. Kołysankę zwykle Olga woli aby śpiewała Magda i ja się jej nie dziwię :) ale w poniedziałki Magda idzie na 20:30 na basen więc śpiewam ja.

No i w końcu nadchodzi ta upragniona chwila kiedy dzieci już zasypiają i zapada taka błoga, cudowna cisza... Jeszcze półgodzinki i dom wraca do jakiego takiego porządku. W zlewie już nic więcej nie leży, zabawki ogarnięte (nie wyłożę się w nocy na samochodziku Huberta), podłoga zamieciona względnie zmyta i mamy trochę czasu dla siebie. Można chwilę poczytać, trochę dłużej posiedzieć w sieci, nadrobić zaległośći w korespondecji, blogu, pójść na basen...

W sumie to wszyscy zapisaliśmy się na jakieś pływanie. Magda chodzi wieczorem w poniedziałki na kurs kraula dla dorosłych, Hubert we wtorki przed południem, Olga w soboty, a ja we wszystkie pozostałe dni ;) Żartowałem :). Nie mniej jednak ja się zapisałem na kurs dla zaawansowanych (o wdzięcznej nazwie „turbina”) i chodzę pływać wieczorami we wtorki, czwartki i w niedzielę. W sumie to 4 godziny w basenie co daje średnio 10km w tygodniu przeróżnych ćwiczeń, do których sam bym się nigdy nie zmusił. Czuję, że ten kurs dużo mi daje i oprócz wymiernej poprawy pływania daje mi świetny odpoczynek od dzieci. Choć czasami czuję się nieźle „zrąbany” całym dniem z dziećmi, to ten fizyczny wysiłek przywraca mnie do życia i ładuje pozytywną energią na pozostałe dni. Jak na razie starcza jej nawet na to aby raz na tydzień upiec chleb i jakieś ciasto na weekend. Dwa tygodnie temu była moja ulubiona „wuzetka” a ostatnio Magdy ulubiona „karpatka”. Teraz będzie czas na wybór Olgi.

Jakby mi jeszcze było mało to jest jeszcze jedna lista czynności typowo męskich :), za które się biorę jak starczy zasu i weny. A to przedląd rodzinnych rowerów, olejowanie dębowych mebli, porządek w garażu itp. Za to zwykle zabieram się w weekend, kiedy Magda może zająć się dziećmi.

Jak widać mimo pełnoetatowej opieki nad dziećmi i domem udaje mi się znajeść czas na 3 (w porywach do 4) treningi biegowe w ciągu tygodnia (w soboty i w niedziele nie biegam, chyba że jedziemy na jakieś zawody) i trzy treningi pływackie. To daje tygodniowo, około 40-50km biegania, do tego 10km na basenie i łącznie z 50-60km rowerem co trudno nazwać treningiem, bo odcinki jednorazowo zaledwie kilku kilometrowe, nie mniej jednak z dodatkowym obciążeniem w postaci czterdziesto-kilogramowej przyczepki z poganiaczem... Nie raz kiedy z mozołem przebijam się pod górkę i pod wiatr z tym dodatkowym obiążeniem, obciążenie to zwykło krzyczeć „Tato, szybciej! Co tak wolno!” (a rzadko kiedy prędkość spada poniżej 20km/h ) :)

Uważam, że przy jednak dość rwanym nocnym śnie taka ilość trenigu to i tak sporo i bardzo się cieszę, że udaje mi się to wszystko połączyć z opieką nad dziećmi bez uszczerbku dla nich. Jest czas na zajęcia i zabawy z Olgą. Hubert ma sporo świeżego powietrza, a nie przeszkadza mu że wózek się porusza trochę szybciej niż innych dzieci mijanych po drodze.
Dla mnie z kolei konieczność odprowadzenia Olgi do przedszkola jest świetnym inicjatorem do wyjścia z domu. Bo i tak, bez względu na pogodę trzeba wyjść, samochodu nie ma, bo bierze go Magda do pracy więc zostaje tylko rower albo nogi, a skoro już jestem na dworze to choćby się początkowo nie chciało (bo np. pada), to potem zawsze jest tylko radocha i zastrzyk endorfin na resztę dnia. Raczej trudno mi sobie wyobrazić, że dawałbym sobie radę z tym wszystkim, gdyby nie te odskocznie treningowe i naturalne zastrzyki endorfin. A bieganie z Hubertem to sama przyjemność i niezły trening siły biegowej :)




Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


jacdzi (2011-09-27,09:30): Jestes super zorganizowany, az milo czytac. Do tego ten urlop tacierzynski i radosc z obcowania z dziecmi-fajowo. No i trening, nie triatlonowy a wrecz wielobojowy jak dodamy dzieci i inne prace domowe, ktorych faceci czesto nie doceniaja. Bardzo mi sie podoba Twoj opis.
agawa (2011-09-27,09:37): Super zorganizowany tata, aż miło poczytać :)))). Więcej takich tatusiów by się przydało w Polsce.
tdrapella (2011-09-27,12:35): Jacku, to rzeczywicie można by nazwać "wielobojem nowoczesnym" :)
tdrapella (2011-09-27,12:39): Aga, niestety w Polsce kolejne ekipy rządzących nie ułatwiają tego zadania tatusiom. Podejrzewam, że gdyby tatusiowie w Polsce mieli taka możliwość to sporo z nich by się na to zdecydowało. W Szwecji równouprawnienie poszło w obu kierunkach :)
Truskawa (2011-09-27,13:28): hehe, moje dzieciaki przygodę z basenem zaczynały w podobnym wieku. Wika miała roczek a Monia miesiąc. Fantastyczna sprawa. Zazdroszczę Ci tego. :)
mamusiajakubaijasia (2011-09-27,14:43): Hmmm...idealny kandydat na męża, i ojca dzieci...gdyby nie fakt, że już szczęśliwie żonaty, a w dodatku kochający ojciec. Pozdrów, proszę, Magdę:) I pogratuluj jej:)
tdrapella (2011-09-27,15:29): Iza, to skoro Twoje dzieciaki miały tak samo, to czego tu zazdrościć? :)
tdrapella (2011-09-27,15:32): Możliwe Wiesiu, że masz rację, bo wiem, że wydolność tlenową mam na bardzo wysokim poziomie, ale nie mam pojęcia gdzie jest ten próg, zwłaszcza, że mam wątpliwości co do mojego tętna maksymalnego...
tdrapella (2011-09-27,17:12): Gaba :)))) Nie pisz takich rzeczy, bo jeszcze uwierzę i co będzie? Aż się zaczerwieniłem :)
Truskawa (2011-09-27,19:33): Tomek! Cóż to za pytanie?? Przecież to jasne. Ty masz to tu i teraz, dla mnie to już historia. Nie lubisz wspominać miłych rzeczy i nigdy nie tęsknisz do tego co było? :))
tdrapella (2011-09-27,19:48): Iza, a cóż to za problem! 9 miesięcy i już masz powtórkę z rozrywki ;) Ale czasem chyba dobrze tylko powspominać i pozazdrościć niż zaczynać wszystko od nowa. A wspominać oczywiście lubię. Np. błogie czasy studenckich imprez i szaleństwa :) I można czasem pozazdrościć mojej młodszej siostrze, która teraz zaczyna swoje studia :)
Truskawa (2011-09-27,19:52): ooooo nieee, na trzecie dziecko nie namówi mnie nikt. :) ja już swoje zrobiłam. rozmnażanie zostawiam młodszym dzietnym/bezdzietnym. :)
tdrapella (2011-09-27,20:02): Więc sobie powspominaj i pozazdrość :) Ja już też nie myślę więcej o dzieciach... A wiadomo jak to jest jak się nie myśli... ;)
miriano (2011-09-30,12:04): Tomku ciesz się chwilą to wielka radość być ojcem małych dzieci , później ta radość jest duża ale inna .







 Ostatnio zalogowani
mazurekwrc
08:01
Borrro
08:00
soniksoniks
07:57
platat
07:54
michu77
07:38
biegacz54
07:35
janusz9876543213
07:28
Januszz
07:25
jaro109
07:05
Admin
06:56
bobparis
06:48
Rychu67
06:47
KKFM
05:49
lukasz_0
23:09
bur.an
23:04
Wojciech
22:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |