Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [283]  PRZYJAC. [197]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
TREBI
Pamiętnik internetowy
"Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono"

Robert Korab
Urodzony: 1970-04-07
Miejsce zamieszkania: RZESZÓW
106 / 241


2007-08-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Katorżnik - Chrzest bojowy (czytano: 499 razy)

 

Dochodziła godzina 15. A więc moment w którym do rywalizacji jako ostatnia przystępowała moja katorżnicza grupa. Z każdą mijającą chwilą, na miejscu startu robiło sie coraz bardziej tłoczno i nastrojowo.
Zastanawiałem się parę razy nad odpowiednią taktyką biegową ale w żaden sposób nie mogłem nic sensownego wymyśleć. No bo co tu mozna ustalić jak
człowiek pierwszy raz w życiu bierze udział w tak ekstremalnie trudnym i nietypowym biegu. Postanowiłem zdać się na żywioł i juz więcej niezawracać sobie głowy strategią.
W pewnym momencie,głośno i donośnie spiker rozpoczął przedstartowe odliczanie. Nie powiem. Jak zwykle przed czymś niepewnym i okraszonym
pewną dozą ryzyka zrobiło mi się całkiem ciepło i dziwnie na żołądku.
Cztery , trzy , dwa , jeden START!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ruszam z drugiej lini. Włączam jedynkę i niemal zarzynając silnik, po przebiegnięciu 15m wpadam po kolana do wody. Jest ciasno. Ale z każdą upływającą sekundą robi się coraz więcej miejsca, tak że swobodniej można
już ruszać rękami. Z każdym początkowym ,podwodnym metrem stąpam w coraz większą głebię aż w końcu następuje stabilizacja i robi się , tak mniej więcej po piersi w wodzie. Ze względu na to że idę na przysłowiowego maksa ,adrenalina tak uderza mi do głowy że przez
moment zapominam gdzie jestem i co robię. A o tym że to dopiero pierwsze 150 metrów i początek biegu to już wogóle nie myślę. Cały czas szybko i energicznie ruszam wszystkimi kończynami i prę jak oszalały do przodu.
W 3/4 początkowego , wodnego odcinka ,kiedy lekko już schodzi ze mnie startowy amok uświadomiam sobie że biegno-płynę za szybko bo zaczyna mnie lekko zatykać. W końcu ,zaczynam powoli myślec i realnie oceniać sytuację. Reflektuje się i dochodzę do wniosku że jest coś nie tak . Przecież przed startem pooglądałem sobie współtowarzyszy biegowej niedoli i byłem wtedy świadom fizycznych i sportowych dysproporcji między nami .A tu idę na drugiej pozycji a za mną prawie osiemndziesiąt osób.
W końcu wychodzę z wody. Jestem trzeci albo czwarty. Rozpoczynam szybki bieg.
Ale nie mogę za cholerę wyrównać oddechu i biegnie mi się strasznie ciężko. Ewidentnie przegiąłem z siłami brodząc w wodzie. Co chwila ktoś mnie wyprzedza. Bardzo się mi to nie podoba:) ale niestety
nic nie mogę zrobić. Mój silnik się zagotował i uszła z niego cała moc.Chcąc nie chcąc muszę niestety zwolnić.Wyprzedza mnie wtedy ze 20 osób. Najgorsze że pomimo przyhamowania ciągle nie mogę złapać właściwego rytmu a sapię i parskam niczym finiszujący koń wyścigowy. Z niecierpliwością oczekuję momentu kiedy ponownie
wskoczę do wody. Mam nadzieję że wtedy choć odrobinę odpocznę. Po około 400 metrowym, biegowym odcinku po twardym gruncie, w końcu następuje długo oczekiwany odcinek w jeziorze. Chlup do wody i dalej przed siebie.Po
chwili zanurzam się na około 130cm i zaczynam stąpać po zapadającym się , mulistym dnie. Cały czas utrzymuję dotychczasową pozycje ale czuję że z tyłu coraz mocniej naciskają pozostali katorżnicy. Nie mam ochoty aby ponownie mnie ktoś wyprzedził:) Utrzymanie pozycji ,
kosztuje mnie jednak zbyt wiele sił. W połowie jeziora postanawiam zwolnić bo powtórnie zaczynam się gotować. Tym razem w wodzie. Myślę sobie , "ja
pierdzielę to miał być w sumie najłatwiejszy fragment trasy a ja już nie wyrabiam z siłami,co będzie na tych prawdziwie hardcorowych bagiennych dcinkach trasy".
Przez moment zaczynam wątpić czy wogóle ukończę to biegowisko.
Odpuszczam i zwalniam. Staram się głęboko oddychać i ciagle poszukuję właściwego rytmu.
Wyprzedza mnie wówczas kilkanaście osób. Z każdą mijającą chwilą powoli ale jednak zaczynam dochodzić do siebie . Ale już zdaję sobie sprawę że o finał napewno nie powalczę. Wyznaczam więc sobie nowy cel. Muszę
przynajmniej utrzymać dotychczasową pozycję.
Powoli kończy się trawersowy odcinek w poprzek jeziora i docieramy na drugi brzeg.
Wygramolam się nieporadnie na niego i z impetem ruszam do przodu. Robi się bardzo wąsko .Towarzystwo coraz bardziej się rozciąga. Niektórzy przodownicy, całkowicie znikają mi z pola widzenia .Przebiegam przez wał i nagle moim oczom objawia się przepięknie cuchnący ,niesamowicie
błotnisty i niezwykle zachęcający:) ,dwumetrowej szerokości rów melioracyjny. Jego końca ,jak
okiem sokolim sięgnąć nie widać.
No to chlup do środka . I w tym momencie całkowicie zmieniam dotychczasowy image.
W jednej chwili zamieniam się w wojowniczego, nieustraszonego Rambo.Po sekundzie muszę niestety wdrapać
się na drugą stronę rowu. Nie jest to łatwe bo dookoła samo błoto a mnie ślizgają się wszystkie części ciała niezbędne do wydrapania się na górę. Udaje się.Przebiegam 5 metrów i znowu to samo.
Czyli ,zeskok do cuchnącej bryji i gramolenie się na górę. W myślach nazywam ten odcinek "Wężem błotnym".
Metr przede mną znajduje się jedna osoba . Metr za mną kolejna. W sekundowych odstępach wskakujemy poraz
kolejny do bagiennej niecki. Koleś z przodu usiłuje wdrapać sie na brzeg ale ślizga się niemiłosiernie . W miejscu zaczynaja boksować mu jego ręce i nogi.
Popycham go w zadek. Skutkuje . Za moment ktoś pcha również i moją dupę. Z pomocą owego ręcznego dopalacza w ciągu pół sekundy ląduje na drugim brzegu fosy .
Biegniemy niezmienną kolejnością . Co jakiś czas ponownie popychamy coraz bardziej zmęczone tyłki współtowarzyszy. Odcinek ten kosztuje mnie ponownie strasznie dużo sił. Ale w myślach mówię sobie "Tym razem za ch.... nie dam się nikomu wyprzedzić" i zapierdzielam ile sił dalej. I nagle przy kolejnym ,monotonnym już zeskoku do rowu nadziewam sie na podwodny konar.
Przystaję na moment i rozmasowuje obolały piszczel. Wykorzystuje tę sytuację i wyprzedza mnie wtedy troje ludzi. Po dojściu do wnioski że nogę mam na swoim miejscu ,niezrażony po 5 sekundach
ruszam dalej. Po kilkunastu takich wężykowatych powtórkach następuje chwila wytchnienia. Trasa prowadzi teraz środkiem rowu. Można odrobinę zwolnić .Ba nawet
trzeba , bo w tak gęstej oleistej mazi po prostu szybko przemieszczaă się nie da. Dzięki temu przez dłuższą chwilć mogę podelektować się wszechobecnym i przepięknym ,miejscowym odorem i smrodkiem. Ale sielanka nie trwa zbyt długo. Za moment
nadziewam się na kolejną podwodną niespodziankę. I tak co kilka metrów.
Po kolejnym bolesnym spotkaniu z niewidocznym konarem nawet nie chce mi się jęczeć z bólu bo staje się to już nudne i nieciekawe.
W pewnej chwili trasa wychodzi z leśnego rowu i ponownie wiedzie do jeziora. A dokładnie pisząc w
jego przybrzeżne szuwary. Temperatura przybrzeżego błotka wydaje sić o kilka stopni wyższa od tej leśnej z leśnej papki.
Niestety.Szuwarowa, błotna, denna maż zmienia co chwila swą konsystencję.
Nogi zapadaja się mi tak głęboko że muszę momentami używać rąk aby wydostać zassaną przez błoto dolną kończynę. Pojawiają się ponadto kolejne wodne niespodzianki. Tym razem nie są to ukryte konary ale niespodziewane
wilcze doły. Chwilami biegnie sią w 30 cm błotno-wodnym zanurzeniu by za moment wpaść aż po szyję do wody . Nogi mam już strasznie słabe. Momentami nie mam siły już tak biec więc łapiąc się okolicznych trzcin i kładąc
swoje ciało na wodzie podciągam się dzięki sile rąk do przodu.
Niespodziewanie wymijam 2 osoby na trasie. Okazuje sie że łapią ich jakieś dziwne skurcze i muszą na moment przystanąć. Pokonuje jeszcze kilka takich wężykowato-rowowo-trzcinowych etapów . I o dziwo zaczynam doganiać człowieka który przemieszcza się przede mną.Jest ubrany niemal identycznie jak ja . Nawet na głowie ma taka samą czarną bandamę.
Jestem minimalnie za nim. Trudno mi ocenić czy on słabnie czy ja przyspieszyłem.
Nie ma jednak mowy o tym abym mógł w rowie minąć
jegomościa.
Nagle, przed moimi oczami pojawia się mały mostek . Niestety, trzeba się na niego wdrapać. Podciągam się na słabych już rękach i kładę ciałoo na betonowej powierzchni. I nagle ,kiedy próbuje się podnieśc, łapie mnie koszmarny obezwładniający skurcz prawej łydki. Śmiało mogę napisać że takiego zesztywnienia mięśni nie miałem nigdy wcześniej. Z ogromnym bólem wstaję ale za nic nie mogę ruszyć sparaliżowaną nogą. Któryś ze znajdujących się na moście kibiców podpowiada abym podociskał stopę bolącej nogi do betonowego podłoża mostu. Klnąc i psiocząc dookoła robię to co mówi. Po kilkunastu sekundach skurcz na tyle puszcza że mogę ponownie rozpocząć katorżnicze zmagania. Lekko uśmieżony ból czuję jednak nadal. Wiem że od teraz muszę szczególnie uważać na tę nogę.
Szybko zeskakuje z mostku do rowu i podążam dalej. Odwracam się do tyłu.
W zasięgu wzroku nikogo nie na potykam. Bandamowiec którego ścigałem oddalił się na jakieś kilkadziesiąt metrów ode mnie. Mimo wszystko
postanawiam go gonić. Po kilku błotnisto rowowych minutach kończy się
leśne bagno i wbiegamy do przecudownego jeziora. Radość jest tym większa bo trasa wiedzie przez głębszy odcinek wodny. Kładę się na wodzie i zaczynam płynąć żabką. W myślach dziękuje Stwórcy że skończyło się już w końcu to znienawidzone przeze mnie i zobrzydzone do granic możliwości lublinieckie błoto.
Przepływam pod molo po którym spaceruje kilka uśmiechniętych osób.
Przy okazji dopingują mnie żywiołowo. Dziekuję im za to machając do nich niezgrabnie ręką.
Wypadam z jeziorka i biegnę po lesie. Kurde!!! Biegnę w końcu po czymś po czym biegają normalni ludzie. K.... mać ,jaki to zaj..... komfort.
W pewnej chwili zaczynam wyrażnie słyszeć przgrywającą orkiestrę. To znak że nieuchronnie zbliża się meta
Jest już naprawdę blisko.
Dostaję małego powera. Zaczynam zbliżać się do kolegi z przodu. Brakuje mi tylko 10 metrów.
Teraz biegnę pod wyasfaltowaną małą górkę. I nagle mały szok. Otaśmowana trasa prowadzi do podniszcznego ,lekko zdezolowanego, opustoszałego budynku.
Zbiegam po kilkudziesięciu schodach na dół i wypadam na poziom zero.
Robi się w końcu wyrażnie szerzej niż dotychczas. Zapieprzamy teraz poprzepięknym piaseczku. Widzę że zbliżam się do sztucznej przeszkody terenowej, przygotowanej przez bezlitosnych organizatorów:) Wskakuje do dołu z wodą. Na szybkości przeczołguje się pod kilkoma drewnianymi belkami. Trącam ostatnią z nich łepetyną ale nie zwracam na to już żadnej uwagi bo czuję
już niesamowitą atmosferę zbliżajacego się finiszu. Włączam drugi bieg i juz po kilku metrach połykam mojego współtowarzysza ścieżek botnych .
Wpadam na drewniane molo i pędzę ile sił w nogach do przodu. W końcu mijam upragnioną Metę. W "nagrodę" aby nie było mi zbyt lekko i przyjemnie ktoś zawiesza mi na szyji ciężką jak cholera ,żelazną , upragniną podkowę:). Na chwilę przystaję i podziwiam moje trofeum. Po chwili wchodzę do przecudownie mokrej wody i spłukuję resztki bagiennych pozostałości. Odpoczywam i po chwili dochodzę do wniosku że chyba normalny to ja nie jestem:))))

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
04:49
kuzag
01:12
Marco7776
23:56
camillo88kg
23:43
przystan
23:39
inka
23:30
Roadrunner
23:21
conditor
23:12
Lektor443
22:21
pixel5
22:03
kornik
22:00
kos 88
21:50
Przemek_Czersk
21:49
rdz86
21:46
milosz2007
21:44
radosc
21:43
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |