Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [91]  PRZYJAC. [91]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Magda
Pamiętnik internetowy
Ziorko do ziorka

Magdalena R-C
Urodzony: --------
Miejsce zamieszkania: hożuf
76 / 949


2008-06-09

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Lajkonik (Ty jestes skała) (czytano: 634 razy)

 

Start!
Ale my idziemy. Januś jeszcze się śmieje, gdzie oni wszyscy tak pędzą, po co się śpieszą, mają przecież całe 24 godziny! Dopiero po chwili zaczynamy powoli truchtać. Szybko zostaję z Łukaszem sama. Przyznaje się do kontuzji a ja go namawiam żeby nie rozwalał nogi bardziej tylko zszedł. Nie rozumiem czemu w ogóle wystartował. Przekonywałam go za każdym razem gdy go mijałam. W końcu gdy zobaczyłam jak utyka do współpracy zmobilizowałam Zenka i naszego wspaniałego lekarza, Krzysia, i Łukasz zszedł z trasy.
Ja wiem że podjęcie takiej decyzji jest bardzo trudne. Żeby zdecydować o zejściu z trasy trzeba mieć odwagę, wykazać się rozsądkiem i mądrością której nabywa się z czasem. Trzeba też mierzyć siły na zamiary, bo biegi długodystansowe to taka dyscyplina, gdzie za głupotę i brak wyobraźni trzeba nieraz drogo zapłacić, o czym niektórzy po tym biegu wiedzą.
Ja od początku biegnę w przedziale 6:30-7:00 min/km. Tempo idealne, nie męczę się, i poruszam się odpowiednio szybko. Czasem muszę się hamować żeby nie biec szybciej, ale ustaliłam granice i ostro się ich trzymam. Od kilku dni zastanawiałam się nad taktyką. Ile iść, ile biec. Nie mam doświadczenia w tej kwestii, nie ćwiczyłam siebie pod tym kątem. Myślałam najpierw o kółkach. Np. 3 biegu i jedno marszu. Ale 3,550km marszu to za dużo... Pytam przyjaciela jak zrobił setkę, jak On mieszał. Artur sugeruje podziałkę czasową, np. 4min biegu i jedna marszu. Pytam trenera. Przychyla się do mojego pomysłu, sam nic nie sugeruje. Ok, pójdę na wyczucie. Nawet nie wiem czy te przerwy marszowe robić od początku, czy pobiec jak najwięcej i jak już się zmęczę mieszać? Postanawiam biec cały czas i tak też robię. Tempo które wybrałam jest dobre, więc spokojnie posuwam się do przodu. Kilka krótkich przerw technicznych, jedna półgodzinna. Nie czuję zmęczenia. Nie dzieje się nic złego. Nawet na lajtowych treningach bardziej się nasapałam. Nie zwalniam nawet pod górkę, te dwa małe podbiegi mijają wręcz niezauważane.
Truchtam szczęśliwa. Rozmawiam i dogaduję sobie z innymi biegaczami, wygłupiamy się i śmiejemy. Rozglądam się. Niebo jest piękne, są takie chmury jakie kocham najbardziej. Mogą zapowiadać deszcz, ale jakoś się tym nie martwię. Wiem że moja super-kurteczka z maratonówpolskich.pl wszystko wytrzyma, jestem spokojna i przygotowana na wszystkie warunki pogodowe, mam dużo rzeczy na zmianę. Przyglądam się drzewom i trawie, zachwycam jaskółkami krążącymi nade mną. Zaczepiam psy biegające po Błoniach. Przepatruję przychodnikową koniczynę, może któraś ma cztery listeczki? Często biegnąc obserwuję kopiec, myślami cofam się do średniowiecza, wyobrażam sobie jak tutaj było, czerpię z opisów w książkach, fragmentów filmów. Z kolei droga w przeciwną stronę wiedzie prosto na Mariacki, i też pogrąża mnie w jakiejś nostalgicznej zadumie. Staram się nie myśleć. Wypieram z siebie wszystko, co mogłoby mnie wybić z rytmu. I tak rozpłakałam się przed biegiem... Zaraz zobaczyłam trzy obiektywy wycelowane w siebie, i tak trochę zrozumiałam dlaczego sławni ludzie nie lubią paparazzich. Są chwile gdy chcemy być sami. A tak, jesteśmy w jakiś sposób nadzy... Nigdy nie płakałam wśród ludzi. Wystrzegałam się tego. Teraz muszę się znowu nauczyć zakładać maskę i grać swoją rolę, i innym pokazywać tyle, ile sama będę chciała, żeby widzieli.
Czas mija spokojnie. Ja wciąż bez śladu zmęczenia. Bardziej się bawię tym biegiem. Marudzę o paróweczki, kręcę nosem na solony izotonik, przekomarzam się z Krzysiem czy go pić czy nie. W którymś momencie, tuż po opuszczeniu punktu, coś mnie tknęło i obróciłam się patrząc wstecz. Przez połowę Błoni przechodziła jasna zasłona. Gościu siedzący na ławce powiedział, że to wiatr się zerwał i się zakurzyło, ale dla mnie jasne było że to ściana deszczu. Zawracam najbliższych biegaczy i spritujemy pod namiot. Blaszane podejście jest śliskie, ale na szczęście Waldek złapał mnie w locie i postawił bezpiecznie na deskach. Mogło się skończyć nieciekawie. Przeczekujemy chwilę, deszcz równie szybko odchodzi. Jednak zaczyna nieprzyjemnie wiać, zabieram ze sobą kurtkę. Przydałby się bezrękawnik z takiego wiatroszczelnego materiału. I bluza z długim rękawem. Ta, którą dostałam za trzecie miejsce w mistrzostwach klubu w Półmaratonie Warszawskim, była za duża i puściłam ją dalej...
Zbliża się wieczór. Wciąż biegam z taką samą prędkością, wciąż nie jestem zmęczona. Nie mam pojęcia co się ze mną dzieje, normalnie powinnam już odpaść, a tu wciąż nic. Pobijam swój wynik w kilosach na asfalcie, nigdy wcześniej tyle nie przebiegłam, Rzeźnik się nie liczy, to spacer po górach z truchtanymi odcinkami. Podobno z Jerzym nieciekawie, na pewno mu za zimno. Podobno chce dobić do 100km i zejść. Dużo osób tak mówiło, a w końcu zrobiło dużo więcej... Kończy się tak że truchtamy razem. Twierdzi że przy mnie tak nie marznie. Ciekawe.
Zapada zmrok. Ten fragment Błoni wzdłuż rzeki jest nieoświetlony. Żebyśmy widzieli gdzie biegniemy, organizatorzy rozkładają wzdłuż drogi zapalone znicze. Niesamowity efekt wbiegania pomiędzy dwa rzędy ogników, ogarnia mnie wzruszenie, w momencie czuję jak mnie ściska w gardle, jakoś się opanowuję, ale mam ten problem za każdym razem gdy tamtędy biegnę. Chłopaki śmieją się że zrobili dla nas pas startowy, rzeczywiście, tak to wygląda. Biegnę cały czas. Na punkcie jem, piję, i truchtam. Jeśli zjem więcej, traktując to jako mały posiłek, to potem jakiś kilometr idę żeby w brzuszku się wszystko dobrze poukładało. Humor mi dopisuje, znowu muszę się hamować, momentami dochodzę do 5:00min/km. Liczę że truchtając w tym tempie 100km osiągnę w 14 godzinie biegu. Po 22 kółku, i 12 godzinie biegu, lekko mnie zmula. Chcę ruszać dalej, ale czuję że nie powinnam. Czekam. Wsłuchuję się w siebie. Jestem zmęczona, ale nie biegiem. Ostatni tydzień spałam po 2-3 godziny i jestem normalnie śpiąca! Złoszczę się. Nie ma sensu nawet maszerować, muszę się przespać, ledwo stoję na nogach. A ja się zastanawiałam czy będę musiała maszerować! Ja biegac mogę, tylko po prostu zasypiam! Szybkie kombinacje z myciem za namiotem, pełna zmiana ciuchów na świeże i suche. Proszę Jerzego żeby mnie zbudził za 2 godziny. Po krótkiej ocenie sytuacji w namiocie zalegam obok Gudosa. Obok mnie jest jeszcze trochę miejsca. Wciska się na nie Zulus. Od chłopaków bije milusie ciepełko, noc jest zimna, a ja mam dwa grzejniczki obok siebie. Wiercę się i boję że ich pobudzę. Nie umiem znaleźć wygodnej pozycji. Nagle nie przeszkadza mi ani twarde podłoże, ani dyskusja przy stołach do masażu, ani światło. Odpływam. Budzę się dusząc. Nie umiem oddychać przez nos. Jest podejrzanie zimno z jednej strony. Gudosa nie ma. Jerzy budzi mnie dwa razy. Po pierwszej pobudce stwierdzam że boli mnie prawa noga, jest sztywna, proszę o dodatkową godzinę, zmieniam pozycje. Po godzinie dużo się nie zmienia, a ja jestem nadal zmęczona. Szybka decyzja, śpimy do rana. Szkoda, że aż tak długo. W sumie tracę 8 godzin. Myślę że gdyby nie to zmęczenie, że gdybym była wyspana, to mogłabym całą noc normalnie truchtać. Startujemy. Okazuje się że nie ma dla mnie śniadania. Potrawkę rozdawali gdy spałam, wszystko rozdzielili. Miałam taką nadzieję na mięsko. Zaczynamy biec. I znowu cały czas to samo tempo, bez zmęczenia, spokojnie. GPS wysiadł, teraz patrzę tylko na czas. Potrzebuję 25-30min na pełne kółko, wypicie i zjedzenie czegoś na punkcie, schłodzenie rąk. Słońce znów wysysa ze mnie wszystko, jest parno, źle się biega. Ale utrzymujemy tempo, Jerzyk narzuca fragmenty chodzone, co momentami bardziej męczy. Wiem że zdążę zaliczyć 29 kółek, żałuję że nie więcej. Wściekam się o to że musiałam iść spać. Wieczorem Januś wyliczył, że gdybym tempo utrzymała, to może nawet zrobiłabym 150km. Ja po cichu liczyłam na 120km, wolę zakładać mniej. W końcu, przez to spanie, zrobiłam tylko minimum- 102,4km. Bieg skończyłam kilka minut przed czasem, ale nie biegłam już dalej. I cholera, nic mi nie jest!!! Jedyną bolączką, a być może w dalszym czasie- stratą, jest jeden paznokieć. Nabrał barwy delikatnego fioletu, czekam co będzie dalej. Dopiero co odrósł mi ten ścięty przez cumę, już się cieszyłam że wreszcie będę mogła nosić sandałki, a tu taki pechozol... Zobaczymy, może nie odpadnie.
Nie boli mnie żaden mięsień, po schodach chodzę bez trudu. Nic nie jest naciągnięte. Jestem pewna, że nawet gdybym biegała całą noc, to też by mnie nic nie bolało. Tak jak powiedziałam na jednym z dłuższych wybiegań, będę dobrym ultrasem. Tylko mam nauczkę i przed takim biegiem biorę dzień, dwa urlopu przynajmniej w jednej pracy i się wysypiam. Pracując od 7 do 23 trudno się regenerować i nabierać sił. Zwłaszcza jeśli jeszcze czasem wychodzi się potem na treningi i wraca do domu o 1-2 w nocy.
Nie było źle, wiem na co mnie stać. Wiem że dam radę zrealizować swoje cele. Że będę się wściekać o to niewyspanie jeszcze długi czas- to pewne. Ale w jakiś sposób jestem z siebie dumna. Ostatnie metry finiszowaliśmy na maxa. Też bez problemu.
Kilka osób bardzo mi pomogło. Nie muszę wymieniać, specjalnie dziękować. I tak wiedzą, że o nich chodzi. O tym, jacy są wspaniali, będę im od czasu do czasu przypominać.

Drąży mnie jednak ta porażka. Odwet! I nie będę czekać do przyszłego roku!!!!

Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
FEMINA
15:27
konrad73
15:27
BornToRun
15:25
Zedwa
15:23
MarcinMC
15:20
keybi
15:19
Edka
15:17
Ann93
15:15
michal_swigost
15:14
skavi
15:13
nikram11
15:05
b@rtek
15:02
roszada
14:52
Róża1208
14:51
adalbertus
14:51
Kubek
14:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |