Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [1]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Jacek Reclik
Pamiętnik internetowy
SMAKI BIEGANIA

Jacek Reclik
Urodzony: 1970-08-18
Miejsce zamieszkania: Rybnik
8 / 62


2021-06-07

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rykowisko czyli jak zostałem Rączą Łanią (czytano: 1061 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2021/06/rykowisko-czyli-jak-zostaem-racza-ania.html

 

Strasznie cieszyłem się na ten bieg. Zapisałem się na niego sporo wcześniej, wybierając dystans 72 km. Niestety potem dopadł mnie covid i wybrałem dystans o połowę krótszy. Ale mój niespokojny duch nie pozwolił, abym na tym poprzestał, tym bardziej że dwa tygodnie wcześniej na Perle Paprocan zrobiłem sobie testowo 50 km i wypadło całkiem nieźle. Poprosiłem organizatorów o kolejną zamianę, a oni wspaniałomyślnie się zgodzili … i tym sposobem ponownie pojawiłem się na liście startowej na 72 km o wdzięcznej nazwie „Rącza Łania”. Ewa obsadziła dystans na 12 km czyli „Łoszak”, a Darek wybrał 36 km czyli „Szybkie Badyle”. Stresa miałem ogromnego, bo wyjątkowo wybrała się z nami moja żona, która chciała sprawdzić, jak po chorobie sobie radzę na tak długim dystansie.
Przyjechaliśmy dzień przed biegiem, oczywiście musieliśmy nabrać sił i kalorii, co uczyniliśmy w jedynej restauracji o wdzięcznej nazwie „Pokusa” (polecamy). A potem nic już nas nie mogło powstrzymać od odwiedzin w miasteczku biegowym. Usytuowane ono było na terenie stanicy harcerskiej w Gorzewie - przepiękne i urokliwe miejsce w środku lasu z jedyną piaszczystą drogą dojazdową.
Muszę to napisać – wróciła dawna atmosfera biegów ultra. Leśne parkingi, obsługa do rany przyłóż, dziewicze tereny – czego mogłem chcieć więcej. Zajrzeliśmy w każdy kąt, trochę luźnych rozmów z przemiłymi organizatorami, parę fotek dla lansu, odbiór pakietów startowych (na bogato) i powrót do naszego pensjonatu, aby załapać jakiś sen.
Dzień startowy był ściśle rozpisany. Ja zaczynałem o 6.00, Darek o 8.00, a Ewa o 10.00.
Jak się później okazało, przez cały bieg nie mieliśmy ze sobą kontaktu, bo po prostu zasięg sieci był praktycznie … zerowy. Stąd relacja dotyczy tylko mojego startu.
Parę minut przed biegiem czekała nas odprawa techniczna. Wlała ona we mnie dużą nadzieję. Organizator poinformował, że przebieg trasy oznakowany został gęsto żółtymi szarfami, a wszelkie inne odnogi obok właściwej trasy biegu, żeby się nie pomylić, oznakowane zostały taśmami biało-czerwonymi. Jak się później okazało, organizator nie znał moich możliwości.
Przy salwie błękitnych dymów wystartowaliśmy. Nie wiem dlaczego, ale przed biegiem w komentarzach można było wyczytać, że trasa jest … w miarę płaska.
Była zaś ona bardzo trudna i wymagająca. Przede wszystkim w wielu miejscach była mega piaszczysta. Startowałem już w Półmaratonie Suhara na Pustyni Błędowskiej, ale tutaj tego piasku było zdecydowanie więcej, bo też dystans był dłuższy, i przede wszystkim spotkać go było można na podbiegach i zbiegach. A jeśli już przy nich jesteśmy, to było ich sporo. Zasadnicza trudność polegała na tym, że oprócz piasku, było na nich sporo szyszek, liści i luźnych gałązek. Stąd trzeba było patrzeć pod nogi, a kto nie patrzył … ten zaliczał glebę.
To co jednak, przede wszystkim przeszkadzało nam biegaczom, to ogromne ilości atakujących nas muszek. Doprawdy nie wiem, skąd one się brały. Próbowałem na początku z nimi walczyć, ale … ile razy można się policzkować. Stąd machnąłem na to ręką (w przenośni) i skupiłem się na biegu.
Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie już na piątym kilometrze. Biegacze, biorąc pod uwagę trudność trasy, bardzo szybko się rozproszyli. I nagle biegnąc sobie spokojnie, patrzę i widzę około 30 zawodników zmierzających wprost na mnie. I panika, czyżbym już teraz się pomylił. Ale okazało się, że ja biegłem dobrze, to pomyliła się cała duża grupa i wykonała skręt w moim kierunku . Tym sposobem, jeden jedyny raz znalazłem się w czołówce biegu. Ale było to tylko chwilowe. Oczywiście ja też nie chciałem być gorszy i tak na dwudziestym kilometrze poszedłem jak strzała z dosyć wysokiego zbiegu. Lecę, lecę i nagle jakaś taka cisza koło mnie, a piaszczysta trasa zawierała tylko odciski moich butów. Nie zauważyłem, że sto metrów od zbiegu był ostry skręt w lewo. I tak moja ułańska fantazja kosztowała mnie blisko dwa kilometry w plecy. Ale najbardziej zabolała mnie pomyłka na sześć kilometrów przed metą. Ostatni bufet, napojony i odżywiony, a także oblany solidną porcją wody, bo żar lał się z nieba, poleciałem za główną drogą. Tylko, że to nie była droga prowadząca do mety. Właściwą była przecinka, bardzo dobrze oznakowana. A mnie nawet nie powstrzymały biało-czerwone szarfy. Poooleciałem i … z ciężkim sercem musiałem zawrócić i tym sposobem miałem znowu dwa kilometry w plecy.
Chyba podratowanie mojego pocovidowego serca musi poczekać, a w pierwszej kolejności trzeba znaleźć sposób na schłodzenie głowy.
Trzeba oczywiście wspomnieć o wielkich pozytywach tego biegu. Tereny – po prostu bajka. To nic, że trasa była bardzo wymagająca, to nic że muszki i żar z nieba nie dawały nam żyć. Ale warto było pohasać po przepięknych miejscach Powiatu Gostynińskiego. Było wszystko – wijące się rzeczki, jeziora, poprzewracane drzewa, które przyszło nam pokonywać, sporo górek o różnym podłożu i nawet trochę tak ulubionego przeze mnie błotka też się znalazło. Wywiozę stamtąd niezapomniane wrażenia. I gdyby ktoś chciał za rok tu wystartować, to mogę podjąć się roli … przewodnika.
Jako koneser ultra i smakosz w jednej osobie, muszę także opisać odwiedziny w bufetach na trasie, które przygotował dla nas organizator. Ludzie, którzy je obsługiwali, mimo że sami pracowali tam wiele godzin i też byli kąsani przez muszki, zawsze witali nas uśmiechnięci, nie żałowali nam poczęstunku wszelakiego (i tego wątku nie będę rozwijał), a gdy trzeba było to mogliśmy liczyć na solidne zroszenie naszych głów.
Wielkie podziękowania dla organizatorów - wykonaliście kawał dobrej roboty. To był dla mnie powrót do starego, dobrego, przedcovidowego ultra.
A na mecie wśród orgów witał mnie krajan z okolic Wodzisławia Śląskiego – „chłopie przylecioł żeś sporo przed limitem, zrobił żeś dodatkowe kilosy, nic yno pogratulować” – usłyszeć coś takiego w środku Polski – bezcenne.
Mogłem też liczyć na gratulacje od Marioli i Ewy. Darek po udanym i zakończonym biegu (wielkie gratulacje) poszedł mrozić izotoniki. Ewa zdążyła podzielić się wrażeniami ze swojego biegu na 12 kilometrów, a że orientację w terenie ma zbliżoną do mojej, niewiele brakowało, a znalazłaby się na trasie na 36 kilometrów. Ewuś szczere gratulacje za udany bieg. Żonie dziękuję przede wszystkim za obecność na przepaku w połowie trasy. Była mobilizacja i dostawa … świeżych skarpet, bo te które założyłem na starcie zawierały tony piasku, którego nie sposób było usunąć.
A po biegu, nastał czas na nocne Polaków rozmowy i smakowanie różnych potraw. I właśnie dla takich momentów warto było przebiec 72 kilometrową trasę, która w moim przypadku liczyła 76 kilometrów.


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
s0uthHipHop
09:38
arkadio66
09:24
Wojciech
08:53
bobparis
08:32
bogsan
08:14
Daro091165
07:52
POZDRAWIAM
07:39
rebkow
07:37
platat
07:15
GriszaW70
06:46
Zając poziomka
06:34
Leno
06:11
kulja63
05:46
marian
05:07
biegacz54
04:52
pawko90
02:58
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |