Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [92]  PRZYJAC. [131]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
BULEE
Pamiętnik internetowy
BULEE (w końcu!) maratończyk

Dariusz Lulewicz
Urodzony: 1979-01-24
Miejsce zamieszkania: Gdańsk
349 / 466


2015-08-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
XXI Maraton Solidarności, czyli... PRZEPRASZAM! (czytano: 363 razy)

 

XXI Maraton Solidarności, Gdynia-Sopot-Gdańsk, dystans: 42.2km, tempo: 5:48/km (jako pacemaker na czas 4:00)

Długo zabierałem się za pisanie tej relacji, ale nie z braku czasu, ale to dlatego, że ten maraton bardzo długo siedział mi zadrą w sercu – i w sumie maleńka jej część wciąż siedzi – i tak naprawdę nie wiedziałem jak ubrać w słowa to, jak się przez długi czas czułem. Niezwykle łatwo jest się chwalić sukcesami, ale porażki też trzeba umieć przyjąć na klatę i z pełną świadomością przyznać się do zawalenia sprawy, tak więc publicznie kajam się przed wszystkimi. Niestety plan zającowania i doprowadzenia grupy na czas końcowy 3:59:59 brutto się nie udał – skończyło się na 4:05:30 (4:05:10 netto), czyli słabiutko, a wręcz fatalnie...
Przed startem było wiadomo, że nie będzie to łatwy maraton. Pogoda – ponad 30 stopni Celsjusza, istny żar z nieba – zapowiadała wymagające warunki i walkę na trasie. Tym bardziej, że w moim przypadku miał to być bieg w najgorszych możliwych godzinach, między 9:30 a 13:30, czyli w czasie, gdy słońce daje o sobie najbardziej znać. Ale tak naprawdę nie mogłem myśleć, że to może być problem, bo wówczas przegrałbym już na starcie. Optymizm to był klucz do sukcesu, więc byłem optymistą. Tym bardziej, że już raz zdarzyło się mi pejsować w podobnych warunkach i wtedy wszystko skończyło się dobrze. Ważne też było, że w parze biegłem razem z Biegowym Przyjacielem, Zibim, który miał już przyjemność pejsować w majowym maratonie w Gdańsku na ten sam czas co dziś, więc był doświadczony w roli zajączka. Dla mnie również nie było to nowością, bo to był już mój czwarty raz, zaś drugi na czas 4:00. I zarówno Zibi, jak i ja, wypełniliśmy wówczas przydzielone nam zadania z sukcesem. To wszystko także pozwalało wierzyć, że tak samo będzie teraz.
Od startu humory w naszej licznej grupie dopisywały. Było wesoło, ale spokojnie, trochę rozmowy, trochę dowcipnych komentarzy, ale bez niepotrzebnych gadek, które zamiast pomagać, dodatkowo wyzbywałyby tylko z sił. Każdy z biegaczy wiedział, że w tych warunkach liczy się każdy kilodżul energii. Starałem się jednak co jakiś czas dopingować grupę, pytałem o samopoczucie, o nastroje, informowałem o postępach i pokonanym dystansie. A ten mijał wyjątkowo szybko. Trochę irytował brak oznaczeń dystansu co kilometr, bo tablice z cyferkami rozłożone były dopiero co 5km, więc musiałem zaufać GPS w zegarku, a ten, wiadomo, nie zawsze jest dokładny. Korekta tempa nie była jednak potrzebna, bo szliśmy cały czas równo. Na 10 km mieliśmy dosłownie 10 sekund zapasu. Czyli różnica dopuszczalna, a wręcz idealna. Tak samo pięć kilometrów dalej. A wszystko to równym tempem, nie rwanym, czyli raz szybciej, raz wolniej. No po prostu pięknie, oby tak ładnie było do końca!
Chwilę za 15km czekają na mnie rodzice z... kilkoma siatkami pomarańczy, dodatkowo podzielonych już na mniejsze części. Rozdzielam siatki wśród uczestników. Pomarańcze smakują bosko. To dobry zastrzyk energii. Kilka minut później ładujemy z Zibim niespodziewane dodatkowe węglowodany. To kolega z biegowych tras, Rafał biegnie do nas z... lodami z McDonalds’a! ;) Przed startem zażartowaliśmy z Zibim, że chcielibyśmy dostać na trasie lody i proszę: mówisz, masz! Kurczę, a mogłem poprosić kawior i szampana ;). I wcale bym się nie zdziwiłbym się, gdyby Rafał je załatwił ;). Trochę mi był głupio zajadać się tą słodkością, gdy wokół ciebie biegną dziesiątki ludzi, z pewnością łapczywie spoglądając na to, co trzymasz w ręku. Ale co poradzić? – gdy biegniesz we własnym mieście i znasz duży odsetek kibicujących ci na trasie ludzi, można spodziewać się od nich dodatkowej pomocy. Podzielić się i tak nie miałem jak, bo jak by to miało wyglądać – każdy po lizie i podaj dalej? ;) Nie powiem, lody były pyszne, ale też problematyczne, bo zanim dotarłem do połowy, roztopiły się one tak, że ręce nieprzyjemnie mi się kleiły. Zibi z kolei połknął swoje lody w trymiga, w dodatku z zachowaniem całkowitej czystości kończyn górnych. Widać wprawiony jest w pochłanianiu lodów w pełnym biegu – po prostu pełna fachura ;).
Połowę dystansu mijamy z kilkusekundowym zapasem. Cały czas jest dobrze. Grupa wciąż jest silna, tak na oko nikt nie odpadł, a wręcz wydaje się, że ilość osób się zwiększyła. Nie da się jednak ukryć, że palące słońce daje się mocno we znaki. Na każdym punkcie odżywczym wyraźnie powtarzam, by nie rezygnować z wody, bądź banana i moczyć się konkretnie wodą.
Kolejne kilometry są do siebie podobne. Słoneczko mocno świeci, a my nieubłaganie – lewa nóżka, prawa nóżka – mkniemy cały czas do przodu, cały czas równiutkim tempem, mając bez przerwy kilkanaście sekund zapasu. Nie jest już jednak zbyt komfortowo, bo upał morduje nas okropnie, co przekłada się na zmniejszającą się systematycznie grupę, ale nadal jest to duża ilość wojowników i twardzieli. Wszyscy korzystamy na maksa z punktów odżywczych. Machamy do znajomych, których na trasie jest od groma. Doceniamy też innych kibiców, którzy przyszli nas dopingować. Jeszcze dwa razy spotykam rodziców, którzy znów mają dla nas pomarańcze. Za każdym razem smakują wybornie. Naprawdę dobrze to wszystko wygląda i nic nie zapowiada zbliżającej się katastrofy...
Do 34 km wszystko szło idealnie, równo jak w zegarku. Jeszcze kilkaset metrów wcześniej z entuzjazmem pozdrawiam wielką grupę Biegowych Przyjaciół, a dosłownie trzy minuty później, na odcinku kilkuset metrów wydarza się niemal równocześnie kilka rzeczy, które skutecznie zniweczyły plany na końcowy sukces. Niespodziewane, bo wręcz momentalne i bez żadnych oznak zbliżających się objawów, odczuwam ogromne osłabienie, zawroty głowy, mam mroczki przed oczyma. Próbuję jednak zacisnąć zęby i wmówić sobie, że to tylko chwilowa niedyspozycja, że zaraz wszystko mi przejdzie i wróci do normy. Czuję jednak, że jeszcze bardziej słabnę, w ustach mam smak krwi i uczucie, jakbym miał zaraz zwymiotować. Do tego dochodzi jeszcze nagły paskudny ból ścięgna Achillesa, chwilę potem jeszcze pachwiny i uda w drugiej nodze. Wciąż jednak bagatelizuję sprawę, wierząc, że lada moment na punkcie odżywczym, gdy tylko uzupełnię płyny i energię, odzyskam siły. Ale nagle następuje takie uderzenie osłabienia, że wydaje mi się, iż zaraz polecę bezwładnie do przodu, waląc całym impetem w asfalt. Z przerażeniem dociera wówczas do mnie, że nie ma sensu tego ciągnąć, na siłę wmawiać sobie, że może się uda, bo tylko sobie jeszcze bardziej zaszkodzę. Z wielkim bólem Informuję Zibiego, że chyba nie dam rady, bo wręcz odpływam. Ten nie próbuje mnie na siłę namawiać na walkę – chyba widzi, że coś jest nie tak – tylko pociesza i życzy powodzenia w dotarciu na metę. Prawie ze łzami w oczach zrywam baloniki, przerzucam koszulkę na lewą stronę, by nie wprowadzać biegaczy w błąd, że wciąż prowadzę na zakładany czas i przechodzę do marszu, bo naprawdę jest mi diabelnie słabo. Jakby tego było mało, to chwilę potem odrywa mi się... część podeszwy w bucie i zaczynam człapać, czując gorący asfalt pod stopą. Istna kumulacja pecha. A te wszystkie nieszczęścia zdarzyły się dosłownie w przeciągu jakiś trzech minut! Tylko tyle wystarczyło, by z nieba zejść do piekła.
Zaczęła się walka. 50-100 metrów marszu, 300-500 podbiegania – i tak w kółko, bo po prostu nie dawałem rady biec dłużej, bo znowu zaczynał się ból w nodze, bo znowu wracały zawroty głowy. I ta dyndająca podeszwa też nie ułatwiała zadania, a nie dawało rady oderwać jej do końca. Ogólnie nie biegło się aż tak źle, a nawet w miarę przyzwoicie, jak na moje całkowite samopoczucie. Nie była to z pewnością żadna "ściana”, bo nie miałem absolutnie żadnej chęci całkowitego zatrzymania się, odpuszczenia i dania za wygraną, a wręcz mobilizowałem się do zwiększonego wysiłku. Nie był to kryzys psychiczny, lecz fizyczny, bo serce i głowa bardzo chciały, ale ciało się buntowało i to już nie był ten komfort biegania, co wcześniej. Paradoksem było jednak to, że mimo tego niezamierzonego biegania metodą Gallowaya czas mijał mi szybko, dystans nie dłużył mi się, a każdy kilometr pokonywałem w niecałe 7 minut. W sumie więc wcale nie tak źle, ale i tak o wiele za wolno. Gdy mijała 4 godzina biegu, a więc czas, gdy powinienem meldować się na mecie, ja byłem równiutko 1 kilometr przed metą. Zabrakło więc tylko i aż tego jednego kilometra... Mimo gorącego dopingu, finiszowałem nie z uśmiechem na ustach, ale pokonany, smutny, niezadowolony, wręcz cholernie sfrustrowany, choć to bardzo łagodne określenie na to, co wówczas czułem.
Przed startem byłem pewien wiary w szczęśliwe zakończenie, nie dopuszczałem do siebie myśli, że coś pójdzie nie tak. Ale nieważne ile razy robiłeś coś dobrze, kolejnego razu w tej kwestii nie wolno brać za pewnik, bo to może cię zgubić. Do tej pory wszystkie zającowane przeze mnie maratony kończyły się sukcesem. Od teraz mam pod tym względem niechlubną ujmę. W maju poleciałem maraton tak lekko, że do tej pory zdarza mi się… o nim zapomnieć i pominąć go, gdy liczę swoje przebiegnięte królewskie dystanse. Ten dzisiejszy jednak na pewno zapamiętam do końca życia. Nieważne więc, czy jest to twój pierwszy, czy piąty, czy też czternasty - jak w moim przypadku - maraton. Każdy uczy czegoś nowego, każdy szykuje niespodzianki, zarówno te przyjemne i pozytywne, ale także te, po których ciężko się podnieść i cieszyć się dotarciem do mety. Pech chciał, że tego dnia zdarzyło się to drugie...
Przepraszam grupę, że zawiodłem... Nie owijajmy w bawełnę: dałem ciała! Nie ma co zwalać winy na aurę i żar z nieba, bo od jakiegoś czasu prognoza pogody ostrzegała przed takimi warunkami, więc dobrze było wiadomo, czego się mamy spodziewać i dobry strateg wziąłby ten fakt pod uwagę. Tym bardziej, że już kiedyś biegałem sierpniowy maraton w podobnych okolicznościach, w dodatku na znacznie trudniejszej trasie i wszystko odbyło się bez najmniejszych problemów. Dużo osób, mimo tego upału, zrobiło rewelacyjne rezultaty, więc jednak można było zaliczyć swój plan. Tym bardziej, że już później – po odpoczynku w domu – wszystko było w większości okej. Byłem co prawda w charakterystyczny sposób zmęczony, ale zakwasów żadnych nie miałem, chęć do życia wróciła, mogłem normalnie chodzić, nawet Achilles zbytnio nie przeszkadzał, tylko lekko pobolewa, a jedynie na stopie mam wielkiego siniaka – ale skąd? – i przez moment myślałem, że coś sobie złamałem, na szczęście jednak wszystko było w porządku. Ech, czemu więc tak wyszło? Może trzeba było inaczej się na przygotować, może więcej korzystać z punktów odżywczych, może mniej rozmawiać na trasie – ale przecież w większości to było motywowanie grupy i konsultowanie czasu z Zibim – a może po prostu trzeba powoli zacząć liczyć siły na zamiary? Zwyczajne, ale prawdziwe: starość nie radość...
Jeszcze długo po starcie nie mogłem dojść do siebie. Mimo pocieszających komentarzy, przekonywania mnie, że w takich warunkach każdy miał prawo osłabnąć, przez kilka dni wciąż nie mogłem sobie darować tego biegu. Inni przechodzili nad swym nieudanym startem do porządku dziennego, jakby nic złego się nie stało. Oczywiście w pełni ich rozumiem. Ja jednak jestem już taki, że mocno przejmuję się niepowodzeniami, a jak dotyczą one innych, to już w ogóle jest totalna mogiła. I czułem się naprawdę fatalnie, nie mogąc znieść tej porażki. Nie miałem zamiaru głaskać się po głowie tylko dlatego, że przecież i tak dobiegłem, bo przecież dotrzeć do mety miałem jednak w określonym czasie. Co z tego, że do mety nie dobiegło około 90 osób, czyli co ósmy zawodnik, skoro przecież reszta dała radę, dodatkowo robiąc wręcz fenomenalne czasy w tych warunkach? Czemu więc ja nie skończyłem w tej drugiej grupie? Bo przecież mogłem. Nawet wyrzucałem sobie, że nie zacisnąłem zębów i nie ciągnąłem grupy dalej, bo na pewno dałbym radę. Wystarczyło tylko spróbować, a nie poddawać się i wmawiać sobie, że to nie ma sensu. Czemu więc nie spróbowałem? Wiem, że to tylko takie łatwe gadanie już po wszystkim, gdy zapomniało się, jak osłabiony się wtedy czułem, ale… może tylko próbuję się nieudolnie usprawiedliwić? Sam nie wiem. Wiem tyle, że miałem zadanie i nie podołałem – i to mi cholernie przez długi czas przeszkadzało. I żeby być szczerym – w sumie... nadal przeszkadza. Taka mikroskopijna zadra wciąż - po trzech tygodniach - siedzi w mym sercu. Kurczę, taki już po prostu jestem. Bo boli mnie to, że nie biegłem przecież dla siebie samego. Wiem, że być może za mocno biorę to do siebie, ale – cholera jasna! – liczyliście na mnie, wspólnie ze mną walczyliście, jeszcze kilka kilometrów wcześniej chwaliliście, że jesteśmy najlepszymi zającami, z jakimi kiedykolwiek biegliście, że prowadzimy równo, że dopingujemy, że motywujemy, a ostatecznie skończyło się jednak tak jak się skończyło, czyli wyszła jedna wielka kompromitacja. Pozostaje mi więc jeszcze raz przeprosić, tak więc po raz kolejny głośno i wyraźnie PRZEPRASZAM!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
16:46
flatlander
16:36
Admin
16:15
ab
15:53
platat
15:41
JW3463
14:34
Dziolek
14:31
Jurek D
14:22
tomasso023
14:13
Citos
13:54
pyrek
13:49
biegacz54
13:41
ozzy
13:12
StaryCop
13:12
Kazim
13:06
puszczyk
12:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |