Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
300 / 580


2010-07-07

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
W górach jest wszystko co kocham......... (Limanowa Forrest - part one) (czytano: 1402 razy)

 

Po powrocie Piotrka z pracy spakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście po drodze dochodziło do scen skandalicznych acz kameralnych (no cóż...spróbujcie pomieścić trzech nadmiernie rozbrykanych chłopców w wieku smarkatym w jednym aucie i dotrzeć z nimi spokojnie do celu. Daremny trud....na spokojnie się nie da!).

A jednak dotarliśmy zarówno do samej Limanowej, jak i do internatu, w którym mieliśmy spać, bez ofiar w ludziach:)
Ledwie zdążyliśmy wejść do pokoju, usłyszeliśmy dyskretne pukanie i... w ślad za nim wcale nie dyskretny ryk GABA !!!, odpowiedziałam niemniej donośnym rykiem RADEK !!! i już zatonęłam w przepaścistych ramionach Radka. Asia, która stała krok za nim zrobiła olbrzymie oczy...no cóż - moje sławetne powitania z Radkiem do cichych nie należą nigdy, i na tych, którzy widzą je pierwszy raz na ogół wywierają wstrząsające wrażenie:)
Więc powitanie z Radkiem, a w następnej chwilce ze Sławkiem i z Asią, która informuje nas, że z pokoju obok wyłonił się biegacz, który pouczył ją na temat niestosowności wydawanych przez nas ryków.
No był niestosowne! Były!
I co z tego....
Były jedyne w swoim rodzaju, a kilka mrożących krew w żyłach okrzyków w ciągu roku każdy znieść może... Może po prostu on to słyszał po raz pierwszy? Nie wiem i nie wnikam. (Następnego dnia uśmiechał się do mnie przyjaźnie, więc zakładam, że nie chował urazy w sercu).

Robię moim chłopakom kolację i udaję się na szybki rekonesans...no, dobra...Radka idę poszukać:)
Znajduję go bez trudu w jego pokoju, dzwoniącego właśnie do mnie:) Więc udajemy się do nas razem i zapadamy w miłą pogawędkę bez ryków (jeszcze tylko na korytarzu zamieniam kilka słów z panią, z którą dopingowałam biegaczy w Mysłowicach w zimie, i zostają zrobione zdjęcia na pamiątkę).
U nas na widok wujka chłopcy zaczynają świecić własnym blaskiem, zaś Piotrek z Radkiem zapadają w pogawędkę:)
Ponieważ pora zrobiła się zdecydowanie późna, a chłopcy, w sytuacji wujka w pokoju, konsekwentnie nie zamierzają iść spać, przeto zarządzam, że my dorośli idziemy na pole, i konsekwentnie udajemy się do pokoju Radka, a tam pogawędki ciąg dalszy:) Ale...w końcu czas iść spać. W końcu rano czeka nas wszystkich niełatwy bieg.

Rano budzę się przed szóstą (nie ma tak łatwo! ma się te swoje nawyki), więc ubieram się i idę na zakupy. Co prawda wszystko do jedzenia przywieźliśmy ze sobą, ale cóż mam robić w przegrzanym pokoju?
Po drodze spotykam "Górołaza", więc do sklepu idziemy już razem tonąc w pogawędce rzecz jasna.
Wracam do pokoju, robię moim panom pyszne cieplutkie bułeczki z masłem i szynką, po czym zaczynam ich budzić. Na ich zaspanych obliczach próżno by szukać objawów entuzjazmu, ale woń pieczywa wyciąga ich jednak spod kołder. Dołącza do nas Radek - jemy, gadamy, po czym umawiamy się na wspólny wymarsz do biura zawodów. I tak też się dzieje.
W biurze weryfikacja, która przyprawia mnie o znakomity humor. Mianowicie jeszcze w internacie mówię, że nie biorę ze sobą dowodu osobistego, bo nie mam go gdzie schować, a na pytanie Radka co zrobię, jak się orgowie będą upierać, mówię, że: on, Piotrek i Mirek - czyli trzy pełnoletnie osoby zaświadczą, że ja to ja:)
Docieramy do biura. Nazwiska na literkę K weryfikuje Jarek znany mi doskonale (między innymi gość zeszłorocznej Madonny); uśmiecha się do mnie i mówi z tym swoim obłędnym uśmiechem "proszę dowód". Na co ja spokojnie odpowiadam, że nie mam. On, że nie może mnie wobec tego zweryfikować, bo nie wie czy ja to ja. Ja mu na to, że Ci panowie (i tu pokazuję na Radka, Piotrka i Mirka) zaświadczą chętnie, że ja to ja. Jarek twardo i coraz bardziej uśmiechnięty mówi, że tak się nie da. Więc ja pokazując na Tusika mówię, że dyrektor biegu też zaświadczy, że ja to ja; Jarek na to - patrząc na Tusika - "Ale ja go nie znam"... Radek robi się coraz bardziej zaniepokojony, a wtedy my z Jarkiem wymieniamy powitalne buziaki, wybuchamy śmiechem i już jestem zweryfikowana (Radek wyznał mi potem, że nasza dyskusja wyglądała tak wiarygodnie, że on poważnie myślał, że trafiłam na twardogłowego uparciucha i że zaczęliśmy dzień od kłopotów).
Przypimany numery dzieciakom, Ola i Tomek przypinają swoim, a w międzyczasie lokalizuje się obok nas Ola (Alexia) ze swoimi córeczkami Asią i Madzią. Ergo: jesteśmy w komplecie:)
Jeszcze dzieci wcinają po zdobycznym od organizatorów Snickersie i idziemy do autokarów, które zawiozą nas na start. Wsiadamy, atmosfera coraz bardziej gorąca:) W autobusie okazuje się, że siedzimy tuż obok Elvisa;), który też dzisiaj pobiegnie. Elvis jak to Elvis - jest słodki. A na nasze niesmiałe zaczepki reaguje promiennym usmiechem, a potem lizaniem gdzie popadnie (bo taki już jest Elvis):)
Wsiada dyrektor-Tusik, zaczyna swoją przemowę i ruszamy. Już pierwsza wzmianka, że "na punkcie odżywczym załatwiliśmy dla was darmowe lody" budzi powszechny ryk. Oczywiście najgłosniej ryczą dzieci;)
A Tusik ciągnie wątek lodowy, że na mecie też będą darmowe lody, i że dziaj każdy ma zagwarantowane tyle lodów, ile tylko będzie chciał. Panowie zaczynają świecić własnym blaskiem. Zupełnie nie rozumiem dlaczego....

Dojeżdżamy na miejsce, czyli na przełęcz świetego Justa, zwaną przez sądecczan "Biustem", tam jeszcze chwila przygotowań, toaleta męska pod słupem elektrycznym i...nadchodzi moment startu rowerów MTB.
Jeszcze przychodzą do mnie Radek z Mirkiem po szybkie krzepiące uściski, i...ruszają biegacze i kijkarze. Na końcu MY.






Plan jest prosty...aż niebezpiecznie prosty. Mianowicie nasza grupka składająca się z pięciu dorosłych osób i siedmiorga dzieci ma tylko dotrzeć do mety. Banał - prawda?
Ale tylko pozornie wiedząc, że trasa mierzy sobie 18,5 kilometra, a nasze dzieciaki mają :
5 lat - jedna sztuka
7 lat - dwie sztuki
9 lat - dwie sztuki
10 lat - jedna sztuka
i 11 lat - jedna sztuka.
Czterech chłopców, trzy dziewczynki. Z tego tylko nasi chłopcy pokonali kiedykolwiek tak długą trasę; dzieci Oli i Tomka oraz Alexii - nigdy. (A w ogóle babcia Asi i Madzi patrzyła na Olę - Alexię z lekkim potępieniem i potężnym powątpiewaniem w oczach, na co ona swoje córki naraża).



Wyruszyliśmy.
Od razu dość ostro w górę, a w dodtaku nieprzyjemnie, bo asfaltem. Oczywiście dzieci od razu zaczęły marudzić - bo to tak musi działać:)
Pouczyłam Alexię, że nie ma co się przejmować - początek musi być przemarudzony. I rzeczywiście - po w miarę niedługim czasie dwóch kilometrów wszelkie protesty ustały, a dzieciaki zaczęły z marszu (męczącego - to prawda) czerpać radość:)
Kuba, Jaś i Piotrek wyrwali do przodu tak, że straciliśmy z nimi kontakt zarówno wzrokowy jak i słuchowy. Ale...że złego złe nie bierze, więc i nie przejmowaliśmy się tym za bardzo:)
W Pewnym momencie przyjechał do nas Tusik, który od tej chwili aż do dwunastego kilometra co rusz nas odwiedzał.
Podjechał do przodu, zatrzymał chłopców i dalszą trasę pokonywaliśmy już wspólnie.
Ja było?
No oczywiście, że pojawiały się kryzysy.
Wtedy Alexia ze swoim ciepłym uśmiechem i błyskiem w oku zadawała sakramentalne niemalże pytanie: "Żelka?", żelki jako remedium na wszelkie bóle tego świata były konsumowane i ruszalismy dalej:)
Po sześciu kilometrach dotarliśmy do osławionego już i tak szumnie zapowiadanego punktu odżywczego...
Czegóż tam nie było?!!!!
Przede wszystkim zapowiadane lody!
Ale i woda, i soki, i kawa i herbata - dla tych, którzy chcieli, a nawet piwo, którym nasi panowie zostali poczęstowani przez miejscowych koneserów "Żubra":)

Zaczęliśmy popas....
Popasaliśmy, popasaliśmy a potem jeszcze chwilkę popasaliśmy:)
Ruszyliśmy wtedy, kiedy sygnał do wymarszu dały dzieci. To było słuszne, bo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że będzie fajnie tak długo, jak długo nie zajedziemy dzieci. A one na tak długiej i trudnej, co tu dużo mówić, trasie potrzebują czasem rzetelnie odpocząć i poszaleć.
Więc...ruszyliśmy i chwilę później naszym uradowanym oczom ukazał się KONIEC ASFALTU!
O, radosna chwilo!
A ukazał nam się ten koniec afaltu w sposób niezwykle spektakularny. Idziemy sobie z Olą na końcu i nagle mówię do niej: "Popatrz!"; Ola patrzy, a tam na samym skraju asfaltu - tam, gdzie przechodzi on już w polną drogę -siedzi sobie trójka naszych dzieci z oczami tęsknie wpatrzonymi w dal. Ola wyszarpnęła z torby aparat, do trójki dołączyło jeszcze dwoje i zostało poczynione przepiękne zdjęcie:)



, a my ruszyliśmy dalej.
Ponieważ na łonie natury na ogół nachodzi mnie chęć robienia sobie kwietnego wianka, więc i tym razem sobie nie odmawiałam. Co prawda mój pierworody a cyniczny syn powiedział: "Mamo, po co Ci wianek? Przecież jesteś już żonata?", ale osadziłam go krótko, że jestem zamężna a nie żonata, a na wianek mam ochotę i już.



Potem i Alexia zaczęła pleść wianek dla siebie, a następnie dla swojej córki. Wyglądałyśmy jak trzy "panny lipcowe". A przynajmniej mocno w to wierzyłyśmy:)
Potem - na dzisiątym kilometrze kolejny popas i kolejne szaleństwa dzieci - tym razem pod kapliczką. Oj, działo się działo:)



Wtedy też pierwszy telefon do Radka, że wszystko w porządku. (Potem Radek uświadomił mnie, że został obarczony zaszczyntym obowiązkiem pilotowania naszych poczynań via telefon.)
Poszaleli, polszaleli i ruszyli w dalszą drogę.
A następne było najbardziej nieprzyjemne i najdłuższe na trasie podejście. Taki kamienisty, dosyć upiornawy żleb przeszło kilometrowej długości, potem wypłaszczenie i na końcu tego wypłaszczenia podchodzi do mnie Alexia z Asią i Madzią i mówi: "Gabrysiu, one już nie dadzą rady. Już nie mogą dalej iść".
Nie ukrywam, że zależało mi na tym, żeby nasza grupa dotarła w całości do celu, ale przecież nie po trupach!
Na szczęście tu sam los przyszedł mi z odsieczą w postaci samochodu GOPR-u, który właśnie stał za moimi plecami. Popatrzyłam na dziewczynki badawczo i pytam, czy rzeczywiście już nie dadzą rady. No, nie dadzą - one już chcą na metę. Więc ja najspokojniej na świecie (aktorzyca!!) mówię do nich tak:

- Słuchajcie, jeżeli nie dacie rady to wielka szkoda, ale mówi się trudno. Panowie właśnie jadą do Limanowej i mogą Was zabrać samochodem na metę, a tam już czeka na was tatuś. Chcecie?
- Tak, chcemy.
- Ok, to pojedziecie. Tylko wiecie...jak was panowie zawiozą, to na mecie nie dostaniecie medalu. (O, ja podła!)

Chwila zastanowienia i szybka jak błyskawica decyzja:

- To my IDZIEMY!
- Dacie radę?
- TAK!

I dały:)
Już chwilkę później skakały jak koniki polne i nie było po nich widać nawet śladu jakiegokolwiek zmęczenia:)
Potem kolejny popas, tam kanapki z pasztetem i Snickersy, pogaduchy, zdjęcia i w dalszą drogę.
Wiemy, że trasa zaczyna już mocno zmierzać ku końcowi, i dobrze, bo dzieci - osobliwie te młodsze - są już konkretnie zmęczone.
Jerzyś mówi, że bolą go stopy i naprawdę stawia je w dosyć nienaturalny sposób, ale na propozycję poniesienia go przez chwilę, reaguje świętym oburzeniem!
Madzia jest już też mocno zmęczona, ale praca psychologiczna mamy odnosi i tu skutek.
Najgorzej jest z Julcią - na nią nie działa już praca psychologiczna rodziców, ale że jest ambitna, przeto też nie pozwala się nieść.



W sukurs niespodziewanie przychodzi nam źródełko, w którym dzieciaki moczą nie tylko nogi, ale wszystko co się da, ze szczególnym wskazaniem na spodnie.
Ruszamy dalej, wchodzimy w las...a po kilometrze....OSIĄGAMY LINIĘ METY !!!

Boże mój! Ależ my jesteśmy z tych malców dumni!
A jak oni są dumni z siebie!
Jeszcze u stóp Krzyża Milenijnego wznoszą toast Piwniczanką; toast, który mnie bardzo wzrusza, bo stukają się butelkami z wodą i krzyczą: "Za przyjaźń! Za miłość! Za szczęście! Za rodziców! Za nas!"
Są po prostu bardzo, bardzo szczęśliwi:)





Jeszcze tylko zejście na dół do asfaltu, gdzie chwilkę później przyjeżdża do nas Wojtek - mąż Alexii, tatuś Asi i Madzi, zabiera Piotrka i Tomka i w trójkę jadą po samochody. Po to, by oszczędzić naszym dzieciakom trzech i pół kiolometra po asfalcie do intermatu.

Umawiamy się z Alexią, Wojtkiem i dziewczynkami na jutro, i oni jadą na noc do babci, a my do internatu:)

Tam szybki prysznic i dołączmy do biesiadującej braci.
Witają nas oklaski.
No nie! Wiem, że nie nas, tylko dzieci!!
Zasłużyły po prostu na to.

Jeszcze dekoracja...
Jerzyś dostaje puchar dla najmłodszego uczestnika tego biegu:)
Radości co niemiara:)
A potem Tusik na podium wywołuje nas, czyli rodzinę Kucharskich. Hm...jestem zaskoczona, ale woła na podium, to na podium trzeba iść. Odkładam to, co trzymam w ręce (tak, zaczęłam już mieszać) i idziemy.
Tam dostajemy puchar, którego przesłanie jest w mojej opinii zupełnie przez nas niezasłużone, ale...puchar w garści jest.




A potem....zaczyna się biesiadowanie na całego:)
Czyli pogawędki - zarówno te z trasy, jak i te pozatrasowe:) Degustacja przepysznych ciast, kiełbasek grillowanych, piwa, wina, i innych wspomagaczy humoru....
Ja usadawiam się między Rafałem a Ciutkiem i dobrze mi tam jak w niebie. No cóż...ja ich po prostu bardzo lubię:)
Rozmowy, żarty, zwierzenia, zajadanie smakołyków (dostałam od Ciutka pischingera! A moja słabość do pischingera jest równie legendarna jak moja słabość do Baileys`a, którego też nota bene dostałam:)
No po prostu raj:)))

W pewnym momencie Radek daje sygnał do gry!
Ok, siadam, brzdąkam. Gitara, rano nastrojona całkiem przyjemnie, teraz została zestrojona z gitarą Radkową i efekt tego jest taki, że śpiewam a raczej pokwikuję zupełnie nie w swojej tonacji - nic to!
Grunt to się cieszyć:)

Potem przesiadamy się w okolice grilla.
(Swoją drogą, to siedzenie wokół grila - nawet takiego wielkiego, prawie że przemysłowego, jest niezłym odpałem:))
Siedzimy, gramy, śpiewamy.
Ja, co jakiś czas odchodze na stronę, by porozmawiać z Olą, Tomkiem, Piotrkiem i Rafałem, a przy okazji zawzięcie mieszam:)
Śmiało mogę powiedzieć, że ten wieczór to dla mnie "double B" - Beherovka i Baileys - oba trunki przeze mnie uwielbiane. Przy czym Baileys jest mój, a Beherovkę wychłeptuję komuś nawet nie spytawszy o zgodę (bo i nie wiedziałam kogo spytać. Stała na stole po prostu:)

Towarzystwo stopniowo zaczyna się wykruszać...
Jest coraz bardziej kameralnie...
Zaczynają się te śpiewy, które najbardziej lubię - Okudżawa, Magda Umer, smutne piosenki o końcu miłości. No tak...ja takie po prostu najbardziej lubię:)

(A swoją drogą...końce miłości zawsze są smutne i tragiczne, zaś piosenki o nich to bardzo często perełki do których lubi się wracać.)

Na koniec zostajemy we czwórkę: Maciek, Radek, Tusik i ja.
Jeszcze ostatnie dziś chwile pogawędki i idziemy spać. No..po prostu zimno się zrobiło mocno. A że trzech panów i jedna pani w kontekście przytulania stwarzają nazbyt wiele możliwości, przeto z nieumiejętności podjęcia właściwej decyzji, idziemy po prostu spać...
Każde do swego łóżka:)

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


jacdzi (2010-07-07,19:48): Rewelacyjna relacja! Zdjecia jeszcze lepsze, tak malo pisujesz ostatnio, a to dodatkowo pobudza apetyt... No a co do niestosownosci "okrzykow" przy powitania z Radkiem, to powiem tyle, byly one stosowne i w pelni uzasadnione, to ten biegacz w drugim pokoju byl niestosowny i opewnie pomylil miejsce gdzie powinien w tym czasie byc.
adamus (2010-07-07,20:21): zaczynam czytać ten wpis... trochę mi to zajmie czasu:))
adamus (2010-07-07,20:30): Najładniejsza fotka z całego wyjazdu; 5 dzieciaków w miejcu gdzie skończył się asfalt wpatruje się w dal!!!!! No dobra, czytam dalej......
adamus (2010-07-07,20:36): Skończyłem!! Jeszcze raz GRATULACJE dla całej familii Kucharskich, kocham Was wszystkich:))))
mamusiajakubaijasia (2010-07-07,20:42): Mireczku...my też Cię kochamy:) Ja chyba najbardziej ;)
Tusik (2010-07-07,21:49): Eeech... łezka się w oku kręci... spełniły się moje marzenia, aby pokazać Wam to, co u mnie najpiękniejsze - czyli góry. :)
Rufi (2010-07-08,07:56): Gaba, czy ja dobrze widzę, że jeden z Twoich synkow jest juz wyzszy od Ciebie?
Rufi (2010-07-08,08:08): Dla dzieciaków to było przezycie :-) Zastanawiam się czy moja by dała radę :-)...i czy wsiadłaby do samochodu rezygnując z medalu :-)
mamusiajakubaijasia (2010-07-08,08:18): Elu, jeszcze nie jest, choć już niewiele mu brakuje:) On po prostu stoi na najwyższym stopniu podium a ja na najniższym:) Ot, i cała zagadka:)
mamusiajakubaijasia (2010-07-08,08:20): Ależ Wiesiu...nie żałuj sobie:)
mamusiajakubaijasia (2010-07-08,08:20): Dałaby radę:) Kluczem jest towarzystwo (a to było znakomite) i odpowiednia ilość łakoci w plecaku mamy:) A jeżeli ma charakter swojej mamy, to do samochodu nie wsiadłaby na pewno!
Kedar Letre (2010-07-08,15:44): To był naprawdę piękny czas. Uwielbiam te nasze spotkania, gdzie się nic nie musi, gdzie można się pośmiać, pożartować lub rozdrapać jakieś poważne sprawy albo po prostu pomilczeć w swoim towarzystwie(a mi milczenie w towarzystwie przyjaciół zupełnie nie przeszkadza).To był naprawdę piękny czas.







 Ostatnio zalogowani
Leno
10:36
Etiopczyk
10:22
przystan
10:20
Admin
10:06
benek88
10:04
marian
09:50
Stonechip
09:33
Nicpoń
09:27
biegacz54
09:17
Jawi63
09:14
p_pepe
08:44
darekg
08:30
jlrumia
08:27
platat
08:23
Hari
08:18
lisu
08:15
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |