Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [22]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Woland
Pamiętnik internetowy
Blog biegowy

Michał Wolański
Urodzony: 1981-07-03
Miejsce zamieszkania: Bydgoszcz
100 / 125


2011-10-17

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Setny wpis, trzeci maraton, trzecia życiówka! (czytano: 1490 razy)

 

No to przyszedł czas, na setny wpis na blogu. Celowo czekam z nim, aż się trafi dobra okazja i oto ona.

Wczoraj przebiegłem swój trzeci maraton. Przygotowywałem się specjalnie pod niego od mniej więcej czerwca, po kilku miesiącach przerwy. To bardzo, bardzo krótki okres. Właściwie na granicy możliwości przygotowania. Ale Tomek rozpisał plan na 10 tygodni i spróbowaliśmy. Przebieg przygotowań znacie mniej więcej z poprzednich wpisów.

Ostatnie ciężkie treningi przed maratonem robiło mi się bardzo dobrze i zamarzyło mi się 3:30. Na całe szczęście Tomek wybił mi to z głowy. Tak więc cel jasny - 3:40. Bieg po 5:12/km.

W sobotę docieramy do Poznania, wsuwamy kolację (frytki przed maratonem - pomysłowo...), mała odprawa i do pokojów. W ramach maratonu poznańskiego odbywały się też mistrzostwa Polski niewidomych i słabowidzących. W pokoju, a właściwie domku kempingowym, mieszkam m.in. z przyszłym brązowym medalistą, jednym z najlepszych biegaczy w naszym środowisku. Bardzo miły facet, super sympatyczny. W przeciwieństwie do przyszłego srebrnego medalisty, który na kolacji zrobił awanturę, że w jego pomidorowej z ryżem jest za mało ryżu... Miałem podobną minę jak Wy, gdy to usłyszałem... Niektórym się jednak we łbach przewraca bardzo szybko. Na szczęście jest Tomek, którego złoto nie podlega dyskusji i który temperuje panoszącego się wicemistrza.

Tak więc wieczorkiem przygotowujemy wszystko. Wplatamy chipy w sznurowadła buta, przypinamy numer do koszulki. No własnie, jak się ubrać. Będzie zaledwie kilka stopni, choć ma być słonecznie. Rano gdy idziemy na śniadanie jest góra 5 stopni. Ale decyzja zapada twarda - najkrótszy zestaw. Idąc na start naciągam na siebie worek na śmieci, robiąc w nim dziury na ręce i głowę - genialny patent. Chroni przed wiatrem, grzeje, super sprawa. Pakujemy się do strefy startowej. Dość szybko znajduję swoje miejsce. Jednak wynik co roku poprawiam, więc coraz bliżej elity staję :)

Na płocie odgradzającym startujących od chodnika są tabliczki z wynikami, na jakie się biegnie. Bardzo dobry pomysł, szkoda, że ludzie tego nie przestrzegają. Jak zwykle.

Odliczanie do startu. Na około 10 sekund przed nim zrzucam z siebie folię. Zostaję w startowych spodenkach i koszulce na ramionkach. Jest zimno, ale zaraz przestanie być. Z głośników Rydwany Ognia, strzał z pistoletu i ruszamy. Jak lokomotywa oczywiście... Pomalutku maszerujemy w stronę bramki startowej. Jest. Uruchamiam Garmina. W uszach ciągły pisk z urządzeń pomiarowych wychwytujących chipy biegaczy. Normalnie są to pojedyncze bipy, ale tu zlewa się to w nieprzerwany, świdrujący dźwięk.

Za matą startową tempo rośnie. Ale nie wystarczająco. Dlaczego ludzie nie potrafią ustawić się tam, gdzie ich miejsce. Przez dobre 3 kilometry przepycham się. Biegnę cały czas o wiele za wolno i cały czas jestem blokowany. Czy tak trudno spojrzeć na płot i znaleźć tabliczkę z rezultatem, na jaki się biegnie??

W końcu, mijając cały czas, dobiegam do grupy na... 3:45. Ale biegną raczej na wynik brutto, a ja na netto, czyli nie będzie aż tak ogromnej różnicy. Ale tak czy siak chciałbym ich wyprzedzić. Tylko nie ma jak. Rozbiegli się na całą szerokość trasy, a że grupa liczna, to nie widzę szans na wyprzedzanie. Mógłbym wbiec na chodnik i mocno szarpnąć, ale to by było zbyt niebezpieczne. Przebiegam z nimi przez pierwszy punkt odżywczy. No tak, kolejny klasyk. Kubeczki, skórki od bananów i wszystko inne rzucane pod nogi. Z tego też się ludzie nigdy nie wyleczą. Przecież pobiegną tędy drugą pętlę... Mogą złamać nogę przez śmiecia własnoręcznie rzuconego...

Około 4. kilometra jeden z zespołów rozstawionych przy trasie gra Seek and Destroy Metalliki. Od razu mi mija całe zdenerwowanie. Nooo kufa, przy takim akompaniamencie mam nie pobiec dobrze? :D

Z grupą na 3:45 dobiegam do maty pomiarowej na 10. kilometrze. 53:52. A miało być 52:00!!!!! Mam prawie dwie minuty straty do zakładanego tempa na 10 kilometrach. Makabra. Podejmuję decyzję. Rezygnuję z punktu odżywczego na 10. kilometrze i gdy grupa rozbiega się do stołów na bokach trasy ja przyspieszam i przebiegam środkiem. Udało się. Wymijam całą grupę, choć tracę przez to odżywianie. A pić trzeba kiedy tylko się da. Gdy poczujecie pragnienie, jest już o wiele za późno, pić trzeba na zapas. No trudno, jeden ominięty punkt mnie raczej nie zabije.

Przyspieszam. Mocno. Za mocno, zdecydowanie. Za bardzo chcę nadrobić stracony czas. Nie wiem, czy później nie przyjdzie za to zapłacić... Około 13. - 14. kilometra spotykam Flądrę. Umawiałem się z nią na wspólny bieg na 3:40, ale nie znaleźliśmy się na starcie. Rozpoznaje mnie i biegniemy dalej. Od razu widzi, że lecę za szybko, stopuje mnie i utrzymujemy już równe tempo. Troszkę rozmawiamy, albo raczej ja gadam. Ona przezornie oszczędza siły, ja jakoś nie mogę się powstrzymać przed kłapaniem jęzorem. Na 17. kilometrze łapiemy wspólną fotkę, zamieszczoną obok. Gubimy się na ogół na punktach odżywczych, ale zawsze znajdujemy ponownie chwilę po nich. Wybiegamy w stronę centrum. Kilka zawijasów i przebiegamy przez Wartę mostem, na którym odbywa się, od wielu dekad, chrzest studentów politechniki. Otóż każdy świeżak musi przejść stalowym przęsłem, zaczynającym się i kończącym na poziomie chodnika, ale w szczytowym punkcie mostu wzniesionym ponad niego na dobre 5 metrów. Ja też przeszedłem kiedyś. Głupi był człowiek, ale wspomnienia ma dzięki temu.

Za mostem to już prawie półmetek. Znowu kilka zakrętasów na terenach politechniki i już jesteśmy nad Maltą. A "prosta startowo-finiszowa" to dłuuuuuugi podbieg. Trzeba go pokonywać strategicznie, mądrze. Skrócić krok, dużo mocniej pracować rękoma. Oszczędzać energię.

I już przed półmetkiem ludzie maszerują! Tu niestety muszę powiedzieć kilka gorzkich słów o modzie na bieganie. Bieganie jest super. Bieganie jest dla każdego. Powiem więcej - maraton jest dla każdego. Ale ów "każdy" musi się do maratonu przygotować!!! Jeżeli na półmetku ktoś maszeruje, to wyjścia są tylko dwa. Pierwsze to kontuzja, niespodziewany problem, wypadek. A drugi to głupota. A niestety, to właśnie moda na bieganie nagania głupców na trasy maratonu. Na słowo honoru można wystartować w biegu na 5km. Może nawet na 10, jeśli ktoś jest ogólnie w dobrej formie. Ale maratonu nie można przebiec z niczego!! Ja nie mówię, że każdy maszerujący jest głupcem. Ja być może też będę maszerował. Na 37., może 38. kilometrze. Ale nie w połowie!! Dystans maratonu trzeba szanować. Trzeba mieć przed nim respekt. A tym, którzy nie mają, maraton nie wybacza.

Oczywiście przy okazji maszerujących - trzeci klasyk. Ubiór. On też pokazuje brak rozwagi i brak przygotowania do biegu. Ja biegnę w startowych, superkrótkich, spodenkach i koszulce na ramionkach. Każdy ma inne odczuwanie temperatury, zgoda, ale nikt mi nie wmówi, że w tych samych warunkach co ja on musi biec w pełnym dresie, czapce i rękawiczkach. I jakim cudem to ma się nie odbić na jego wydolności? Krótka złota rada dla biegających - w czasie biegu niebezpiecznie się wychłodzić jest prawie niemożliwym. Natomiast niebezpiecznie się przegrzać - bardzo, bardzo łatwo. A konsekwencje mogą być poważne.

Mijamy więc z Flądrą 20tkę. Kontrolujemy czas. 1:43:53. Powinno być 1:44. Więc idziemy idealnie. Ale ja jestem świadomy nierówności swojego dotychczasowego biegu. Pierwsza dycha to 53:52. Druga to 50:01. Za szybko. Wiem, że mogę za to zapłacić.

Jesteśmy na półmetku. 1:50:13. Spóźnieni o 13 sekund, ale półmetek jest na podbiegu, więc śmiało możemy uznać, że jesteśmy idealnie. Finisz będzie w dół, więc takie końcówki się urwie. O ile utrzyma się tempo.

Nie jest łatwo. Nie może być. Przecież biegnę na rekord życiowy. Przecież na połówce miałem czas zaledwie o 2 minuty gorszy od życiówki w półmaratonie. Już od dawna czuję lekkie mrowienie mięśni, to tu, to tam. Od dawna czuję wyraźnie stały ubytek energii. Braki w energetyce wynikają z braku solidnej bazy treningowej. Energetykę wypracowuje się objętością treningową. Kilometrami. Zimą i wiosną. Mi ich zabrakło. Oczywiście na każdym punkcie piję izotonik, bez tego nie miałbym szans.

Około 23. kilometra zaczyna się seria mocnych zbiegów. Można trochę odpocząć. Śmiejemy się z Flądrą, że to już nawet nie 20 do mety. No a skoro nawet nie 20, no to przecież już prawie w domu.

Na całej trasie są kibice. Są cudowni. Przy szkołach stoją duże grupy dzieciaków. I nie wyglądają na stojących z przymusu. Krzyczą, robią hałas przeróżnymi gadżetami, wystawiają dłonie do przybijania piątek. Przybijam, macham. Nie ważne jak bardzo to jest nieprofesjonalne w stanie coraz większego wyczerpania energetycznego, ja się chcę bawić tym biegiem.

Biegniemy razem, równo. A w perspektywie zaczyna już docierać do nas świadomość zbliżającej się 30tki. Tam zawsze czyha zagrożenie. 31.-32. kilometr to zazwyczaj kryzys. Wiele osób tam się załamuje. Na tej trasie jest jeszcze trudniej. Dokładnie przy tablicy oznaczającej 31. km jest krótki, ale bardzo mocny podbieg. Zresztą po chwili kolejny. To wymarzone miejsce do złamania maratończyka. Tam gubię Flądrę. Co jakiś czas znikała za mną, po chwili się pojawiała, także nawet nie odnotowałem kiedy dokładnie ją zgubiłem. Więcej na trasie się nie spotkaliśmy. Niestety, dopadła ją maratońska zmora.

A mnie nie. Jest coraz trudniej, ale na zewnątrz tego nie widać. Nie wiem, czy zdołam utrzymać tempo, wyczerpanie jest coraz głębsze, ale cały czas utrzymuję. Na 30. kilometrze było 2:36:58. O te sekundy za dużo. Minuta do nadrobienia na ostatniej dwunastce to niebezpiecznie dużo. Mam po cichu nadzieję, że punkt kontrolny na 30. kilometrze po prostu nie stał idealnie.

Wybiegam z okolic Wildy i Dębca w stronę centrum. Wiadukt pod Hetmańską... Atmosfera z innego świata. Na chwilę wbiega się w ciemność, chłód i przygniatające echo tłumu kibiców. Bębny, trąbki, krzyk... To jest niesamowite. To zawsze daje kopa! Przecinam ulicę Królowej Jadwigi. Teraz już tylko zakrętasy w centrum, most, zakrętasy przy politechnice i Malta. Długo czekam na oznaczenie 37. Bardzo długo. W końcu jest. Jakież rzesze maratończyków idą. Wyprzedzanie staje się niebezpieczne. Trzeba między nimi lawirować, zakręty trzeba brać po zewnętrznej. Niestety nie schodzą na bok, jak powinni, nie ustępują biegnącym. Na jedną grupkę nawet warknąłem, ale nie sądzę, by w takim wyczerpaniu w ogóle to odnotowali. Po raz któryś ktoś mnie pozdrawia używając ksywki. Odmachuję, choć na ogół nie poznaję kto to. W tej okolicy biegnie się szczególnie trudno. Momentami jest bruk. Co chwilę są tory tramwajowe. Co chwilę zakręty. I tłumy maszerujących.

Ja tylko wyprzedzam. Mam wrażenie, że wypalenie wewnętrzne dochodzi już do granicy wytrzymałości, ale dopóki mnie nie złamie, dopóty będę utrzymywał tempo. Choć widzę, że cały czas brakuje... Cały czas jestem spóźniony do tempa na 3:40.

A około 38. kilometra... Słyszę dzwonek rowerowy. Czekałem na niego cały bieg. Kilka dzwoniło po drodze, ale ani razu ten. "Mam Cię Woland!!". Na rowerze obok mnie mknie tajemnicza (dla mnie trochę mniej, dla Was trochę bardziej), zakapturzona postać. Nazwijmy ją tajemniczo blogerką :)

Szukała mnie przez cały bieg. Znalazła dopiero teraz. I chyba całe szczęście, bo zaczyna dopingować w tak intensywny sposób, że gdybym miał siłę się śmiać, to chyba bym się ze śmiechu przewrócił. Kilka zdań z siebie wyrzucam, bo na powitanie wypada, ale ona sama mnie ucisza. Mądra kobieta. A ja tylko słucham kolejnych, opracowywanych na poczekaniu, wierszyków mobilizujących. Coś tam było o buziakach na mecie, coś o autografie na biuście lub pośladku... Czekaj, czekaj mądralo, ja Ci na mecie przypomnę!

Blogerka podpada wszystkim po kolei policjantom i porządkowym. Cały czas jedzie niedaleko mnie, trasą dla biegaczy, choć co chwilę ktoś ją przegania na chodnik. Ale jedzie rozważnie, nikomu biegu nie utrudnia. Dzięki niej ostatnie kilometry upływają łatwiej. Ale nie łatwo. Nie może być łatwo. Pod koniec jeszcze podbieg. Zaczyna się prosta startowa. Na szczęście nie biegniemy jej całej. Wiem, że w którymś momencie skręcimy ku Malcie. A tam będzie już tylko w dół. Ale póki co się wspinam. Punkt odżywczy na 40. kilometrze. Tu już się niczego nie bierze. Po co. Organizm i tak nie zdąży tego wykorzystać, a wydatek energii na łapanie kubeczka i picie na tym etapie robi się przerażająco duży.

Wspinamy się ulicą Baraniaka. Ja cały czas tylko wyprzedzam. Niestety, cały czas jestem spóźniony, ale już nie kontroluję czasu. Nie jestem w stanie. Po prostu lecę, jak mogę. Ile będzie tyle będzie. Poza tym podnoszenie ręki żeby spojrzeć na stoper mogłoby się bardzo źle skończyć, tak jestem wyczerpany. Wiem, że biegnę szybko. Jestem prawie pewien, że nadrabiam zaległości, ale czy zdążę...

Nareszcie jest! Upragniony skręt nad Maltę. Blogerka znika. Tu już nie może jechać obok mnie. Dziękuję za towarzystwo i doping, bardzo pomogłaś. No i dziękuję za oświadczenie na blogu, że najgorętsze łydki maratonu należały do Wolanda :D Nie mogłem się nie pochwalić!!

Teraz już tylko w dół. Momentami niebezpiecznie ostro w dół. Z oddali widzę dmuchaną bramę. Gdy jestem blisko kibice krzyczą, że to ostatnie metry, żeby się spiąć. Spinam się niesamowicie. Zaczynam sprint. Jak torpeda mijam grupkę biegaczy. Kibice wręcz eksplodują entuzjazmem. Przelatuję przez bramę i... dociera do mnie, że to nie jest meta. Że to tylko baner sponsora... Tempo, które wrzuciłem, na ten moment prawie ścina mnie z nóg. Mam wrażenie, że żołądek już wyplułem, a teraz wypluwam wątrobę. Ale wiem, że to już musi być niedaleko. Jeszcze płaski kawałek, zakręt i już widzę. Teraz już nie może być mowy o pomyłce. Nie finiszuję jak na filmach, ale jednak mocno. Tak mocno, jak jestem w stanie. Ręce do góry, podwójna mata pomiarowa. Jest bip. Jestem. Już.

Zbiegam na bok, zginam się wpół. Żołądek próbuje dojść do siebie. Od razu podbiega sanitariuszka. Spokojnie, nic mi nie jest. Potrzebuję tylko chwili na uspokojenie. Pokazuje mi gdzie jest namiot medyczny w razie czego, klepie w ramię i odchodzi. Obsługa jest niesamowita. Była niesamowita na całej trasie, jest i tutaj.

Swój stoper zatrzymałem dopiero po chwili, ale nawet mimo tego widzę, że się zmieściłem! Później zobaczę wyniki oficjalne. 3:39:25. Życiówka poprawiona o 3 minuty. 3:40 złamane. Zaczynam pomału przesuwać się do wyjścia ze strefy dla zawodników. Dostaję folię do okrycia. Dostaję medal. Każdy z obsługi jest naprawdę troskliwy i serdeczny. Folii nie dostaje się do ręki. Pani podbiega i okrywa nią biegacza. Po zawieszeniu medalu na szyi każdy z osobna dostaje gratulacje. Oni nie stoją jak przy taśmie produkcyjnej. Rozumieją doskonale, jak my się czujemy. Bardzo Wam dziękujemy!!

Spotykam Flądrę. Nie udało jej się złamać 3:40. Jest 3:44. Minimalnie gorzej od życiówki. Widzę, że nie jest w pełni zadowolona. Biegłaś bardzo dobrze. Mądrze. Na pewno mądrzej ode mnie. Na pewno już niedługo się uda. Idę po piwko do parasolek Lecha. Biorę dla siebie i Flądry i chwilę gawędzimy. Ale chłód mimo folii daje się we znaki. Żegnamy się. Ja idę do naszego campingu ochlapać się i przebrać. Wracam potem nad Maltę i jeszcze raz wyłapuje mnie blogerka. Ma dziewczę zapał, nie ma co. Znalazła mnie po 3 godzinach biegu, a teraz drugi raz, po godzinie od finiszu. Bardzo miło było Cię poznać. Jeszcze trochę gawędzimy. Dowiaduję się kilku interesujących szczegółów. Potem pożegnanie i pobiegowa rutyna. Obiad, pakowanie, w samochód i do domu. A - Volvo niestety nie wylosowałem.

Podsumowując - bieg był fantastyczny. Przygotowywałem się dopiero od czerwca, po długiej przerwie. Pobiłem życiówkę ze znacznie łatwiejszej trasy, z czasów, gdy byłem znacznie lepiej przygotowany. Mam ogromny potencjał. Po prostu to widzę.

Czas kolejnych dyszek pokazuje, że mało brakowało a zapłaciłbym cenę za gwałtowne przyspieszenie na początku drugiej. Za zbyt wielką ochotę szybkiego nadrobienia strat: 53:52, 50:01, 53:05, 53:20. Nie tak powinno być. Miały być równe 52 minuty na każdej...

A jednak ten bieg był, mimo początkowych zawirowań, najmądrzej, najbardziej świadomie przebiegniętym przeze mnie maratonem. Kontrolowałem czas od początku do końca. Poza samą końcówką byłem doskonale świadomy gdzie jestem względem założonego tempa. Nie miałem załamania. Nawet nie miałem naprawdę poważnego kryzysu. A chyba przede wszystkim miałem bardzo dobry, długi finisz. Ostatnie 2,195km przebiegłem w 9 minut 59 sekund!!!! Grubo poniżej 5:00/km. Sama końcówka niełatwego maratonu! Po drugie - drugą połówkę miałem szybszą niż pierwszą! Wcześniej nigdy tak nie było. A to świadczy o dobrym przygotowaniu.

A przygotowanie... Gdzie ja bym był bez Tomka... 11 tygodni wcześniej biegałem 8km po 6:30/km sapiąc i dysząc. I na jaki poziom mnie wciągnął... Choć zaznaczył wyraźnie - nie ma mowy o formie. Gdybym za 3 tygodnie chciał zaatakować półmaraton - nie mam szans. To było wyłącznie chwilowe wybicie, pod konkretny start. Ale jakie wybicie!! A jakimi treningami? Takimi jak zwykle. Spokojnymi, bez szarpania. Nie zawsze łatwymi, ale nigdy nie ciężkimi. Żadnej siły biegowej, żadnych skipów, żadnych podbiegów...

Chciałem biec na 3:30. Tomek powiedział, że nie mam szans. Że mam biec na 3:40. I nie miałem szans. Bieg na 3:30 skończyłby się na podbiegach około 31. kilometra. Gdy po biegu usiadłem na chwilę w domku z koordynatorem naszej grupy, także medalistą paraolimpiady, Wiesławem Miechem, powiedziałem mu: "Kur..., Wiechu, jeśli Tomek każe mi na treningu skakać 10km na jednej nodze, to będę skakał nie pytając czemu".

Jestem bardzo zadowolony. Teraz pomalutku powrót na biegowe trasy. W tym roku już nic na poważnie. Powolna, spokojna praca przez zimę i wiosnę. Jeśli się uda... Przyszły rok może przynieść prawdziwy przełom. Ale przepracujmy najpierw najbliższe 5-6 miesięcy.

Dziękuję BARDZO wszystkim, którzy trzymali kciuki. Nie macie pojęcia jakie to ważne mieć świadomość, że kibicujecie. Przepraszam, jeśli kogoś pominąłem wysyłając smsy zaraz po biegu. Następnym razem się poprawię!

A zatem - do następnego razu!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Gustaw (2011-10-17,17:30): TL;DR :) Gratuluję raz jeszcze!
Rufi (2011-10-21,13:20): "naciągam na siebie worek na śmieci" buhahahahaha :-)...czytam dalej...
Woland (2011-10-21,13:22): Wytrwała bądź! Wiem, że przeczytanie tego wpisu to jak przebiegnięcie maratonu, ale dasz radę!
Rufi (2011-10-21,13:29): i co z tym autografem????...czytam dalej... :-)
Woland (2011-10-21,13:30): Rufi, ewidentnie skupiasz się nie na tych wątkach, na których powinnaś :P
Rufi (2011-10-21,13:38): "Kibice wręcz eksplodują entuzjazmem" - poryczalam sie.....







 Ostatnio zalogowani
kasjer
06:31
dejwid13
05:15
keemun
04:43
TosiaS
22:48
BOP55
22:45
dejavu_88
22:35
tomako68
22:29
andreas07
22:22
Wojciech
22:15
Stonechip
22:07
JW3463
22:02
damianek87
21:54
s0uthHipHop
21:52
JolaPe
21:17
42.195
21:15
uro69
21:09
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |