Skrzywdziłem kolegę na maratonie w Krakowie. Skrzywdziłem go o osiem sekund. Kolega Michał biegł maraton pierwszy raz w życiu, dla mnie to był już osiemnasty, więc robiłem za starego bywalca.
- Niech tłum wystartuje, my ruszymy za nimi, żeby nie tupać w miejscu w tych wąskich uliczkach. Czas mierzy się wg chipów - wyjaśniłem mu przed startem...
Puściliśmy wszystkich i mniej więcej 55 sekund po wystrzale ruszyliśmy, przecięliśmy linię startu (chip zapipał), uruchomiliśmy zegarki i zaczęliśmy bieg. Michał skończył go w ciężkiej walce o złamanie 4 godzin, zatrzymał stoper i aż krzyknął ze szczęścia: 3 godziny 59 minut 14 sekund. Wszystko było dobrze, aż spojrzeliśmy na oficjalne wyniki.
Organizatorzy za oficjalny uznali tzw. czas brutto - od wystrzału startera do ukończenia biegu (oczywiście na mecie chip zapipał, a jakże). A we wszystkich maratonach z chipami, w jakich ostatnio biegałem - Kraków 2002, Poznań 2002, 2001 - liczono czas netto (od pipnięcia na linii startu do pipnięcia na linii mety).
Wysłałem maila z protestem do organizatorów. Ci wyrazili żal, ale poinformowali, że ubiegłoroczny sposób mierzenia czasu też 'spotkał się z protestami'. Oraz, że 'w myśl obowiązujących przepisów IAAF czas należy mierzyć brutto'.
Więc ja już nie wiem, jak to jest. Ale na oko coś jest nie tak.
No i już zupełnie nie wiem, po co w takim razie ten chip.
Wojtek Staszewski |