|
| Przeczytano: 1371/657176 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Piotr Rochowski: Mój The Great Wall Marathon | Autor: Piotr Rochowski | Data : 2018-01-03 | Od redakcji: Jakiś czas temu prezentowaliśmy Wam na naszych łamach jeden z najwspanialszych i najbardziej wyjątkowych maratonów na świecie - Maraton na Murze Chińskim. Zeszłoroczną edycję tej imprezy wygrał nasz rodak, Marcin Świerc - ale Polaków było na nim znacznie więcej. Udało nam się zdobyć relację jednego z nich - Piotra Rochowskiego. Gorąco polecamy lekturę! Jeżeli interesuje Was udział w tym maratonie, zapoznajcie się koniecznie z ofertą www.albatros.pl - organizatora maratonu.
Piotr Rochowski: Ściana na Murze? Wyzwanie dla masochistów – dwa w jednym: Mur i ściana, czyli The Great Wall Marathon. 5164 steps of stairway to heaven czy może highway to hell? M55 to kategoria, w której wypadałoby się ustatkować.
The Great Wall Marathon według fachowej literatury należy do najtrudniejszych maratonów na świecie. Według „Runner’s World” (nr 79, grudzień 2016): „Do pokonania 5164 schodów Wielkiego Muru Chińskiego. Sceneria i otaczające góry rzucają na kolana. Start w Chinach to duże przeżycie, ale i wysiłek, bo ten maraton nie jest łatwy”. Już sam limit czasowy na jego ukończenie mówi sam za siebie – 8 godzin (i nie ma zmiłuj – powyżej tego czasu grozi dyskwalifikacja), a rekord tej trasy ustanowiony w 2013 roku wynosi 3:09:18. Czyli najlepsi biegną tam godzinę dłużej niż czołówka „zwykłych” maratończyków ulicznych. Nadeszła pora, aby się o tym przekonać, zwłaszcza, że czas leci nieubłaganie – jestem (już) w M55 i pora się ustatkować. Korona Maratonów Polskich (i Półmaratonów) zdobyta, a bieganie 2 – 3 maratonów rocznie odbija się na zdrowiu. Zapadła decyzja. Jeden maraton rocznie i to maraton „wycieczkowy”. Klasyka w Grecji śladem Filippidesa (Maraton – Ateny) już zaliczona.
Autor zdjęć w artykule: Elżbieta Rochowska
Podróż do Państwa Środka to logistyczne wyzwanie. Najwygodniej skorzystać z usług biur podróży organizujących wyjazd na Maraton po Murze Chińskim. W moim przypadku zaczęło się pięciogodzinną jazdą autobusem na lotnisko do Warszawy. Stamtąd około dwugodzinny lot do Wiednia (można przez Moskwę) i wreszcie docelowa podróż samolotem do Pekinu. Z racji zmiany stref czasowych ten ostatni etap trwający osiem godzin zawierał w sobie około 3 godzinną... noc. W drodze powrotnej też szok – start po południu i tego samego popołudnia lądowanie w kraju.
Autor tekstu - Piotr Rochowski - na trasie The Great Wall Marathon
Hotel położony był w centrum Pekinu. Z lotniska zabrał nas tam bus wynajęty przez organizatorów maratonu. Warunki dobre. Ważne informacje dla Polaków: gniazdka do naszego sprzętu zarówno pod wzlędem konstrukcyjnym, jak i elektrycznym. Poza tym tutejsze hotele wyposażają pokoje w czajniki elektryczne, a łazienka to bajka: szczoteczki do zębów, mydła, szampony, grzebienie, ręczniki wymieniane codziennie. Wanna to marzenie każdego maratończyka – tak niska, że wchodenie do niej po biegu nie jest gimnastyczną męką.
Wyżywienie bogate zarówno w lokalne specjały jak i kuchnia europejska. Standartem (?) są tu pałeczki, ale na życzenie otrzymuje się „normalne” sztućce. Jednak nie skorzystałem z tego udogodnienia i podczas całego tam pobytu „walczyłem” pałeczkami. Jest problem z kawą (wszechobecna herbata całej gamy gatunków). W hotelach nie ma z nią problemów, ale już „na mieście” trzeba szukać restauracji którejś z amerykańskich sieci typu „fast-food”. W chińskich restauracjach mnogość różnorodnych dań z przystępnymi cenami. Karty dań niekoniecznie posiadają tłumaczenie specjałów i ich skład na któryś z języków europejskich, ale praktyczni Chińczycy poradzili sobie z tym – obok ich „krzaczków” znajduje się zdjęcie potrawy. I lepiej nie pytać o składniki. Wszystko smakuje, a szczególnie sosy, które nadają jedzeniu właściwy „sens”. Dla szukających wyzwań polecam ryneczki z nieskończoną ilością egzotycznych przypraw i dań. Można nawet zjeść świeżego (jeszcze żywego przed konsumpcją) skorpiona nadzianego na patyk machającego odnóżami. Po wskazaniu palcem którego chcemy sprzedawca kładzie go na ruszt i po krótkim obserwowaniu czynności kulinarnych potrawa jest gotowa.
Zapoznanie się z trasą, a właściwie z jej częścią po Murze (maraton nie przebiega w całości po nim, lecz również po okolicznych górach, wioskach, polach i sadach) nastąpiło na dwa dni przed startem. Wycieczka na miejsce startu i kilkugodzinny spacerek w pełnym słońcu po tym zabytku zasiał ziarno zwątpienia w niektórych uczestnikach eskapady. Co niektórzy zmienili swój dystans na półmaraton (organizatorzy przewidzieli taką opcję – właśnie temu miał służyć ten rekonesans). Dla jeszcze bardziej strachliwych i mniej doświadczonych biegaczy pozostaje Fun Run, czyli 8,5 km.
Dzień startu rozpoczął się jazgotem budzącego telefonu z recepcji. Krótka toaleta, ciepła herbata na „rozruszanie” żołądka, kolejne (setne?) sprawdzanie przygotowanego poprzedniego dnia sprzętu i wyjście przed hotel do podstawionego autobusu. Wyjazd o 3:30. Jest jeszcze ciemno. Niektórzy dosypiają, większość raczy się śniadaniem. Po drodze wizyta na autostradowej stacji benzynowej – wiadomo w jakim celu. Podczas tej przerwy zawieranie nowych znajomości, przede wszystkim z krajanami. Kawalkada autobusów rusza dalej wspinając się pod górę już węższymi szosami. Jest już widno, więc mało kto śpi. Wszyscy podziwiają widoki. Wreszcie docieramy do celu – miasteczko Huangyaguan. Jest zimno, słońce jeszcze nie wyszło zza gór. Wita nas orkiestra dęta prowincji Tianjin, grająca światowe szlagiery. Robi się lżej na sercu. Wchodzimy w korytarze labiryntu twierdzy-stacji Muru. Kontrola „biletów” (są to swego rodzaju przepustki) i zjawiamy się na placu Yin & Yang. To stąd wyruszymy. Zadzieramy wysoko głowy, bo Mur wije się ostro w górę. Masakra. Zajmujemy sobie miejsca na widowni. Znajomi będą nam tu pilnować rzeczy (depozyt oczywiście jest do dyspozycji biegaczy). Ostatnie wizyty w toalecie, zakupy maratońskich gadżetów, rozgrzewka i pilnowanie czasu startu swojej grupy – startujemy czterema falami zgodnie z zadeklarowanym czasem.
Zaczyna się spokojnie. Wybiegamy z twierdzy na szosę prowadzącą do miejscowości Huangyaguan. Skręcamy w lewo i zaczyna się lekki podbieg. Koleżanka, z którą biegnę radzi mi, abym ją zostawił i trzymał się swojego tempa. Po jakimś czasie zostawiam ją i prę delikatnie do przodu. Chociaż wszystkie dotychczasowe maratony przebiegłem non-stop (oprócz debiutanckiego) tu nie ma mowy o tym. Już w kraju założyłem sobie, że aby przeżyć muszę pokłonić się panu Gallowayowi i jego metodzie. Trasa szosą pod górę jest dość długa, więc przy większym nachyleniu przechodzę do marszu. Jednak marsz ten jest na tyle szybki, że właściwie niewiele tracę na tempie, a moja prędkość piechura jest porównywalna z prędkością biegnących obok zawodników. Wpadamy na parking – to znak, że zaraz wchodzimy na Mur. Jeszcze kilka schodków i wejście. I oto On. Skręcamy w lewo, bo na prawo, po kilkuset metrach kończy się jego lokalny odcinek. Mur jest tu doskonale odnowiony. Jednak moje zdziwienie budzi kolor cegły. Nie jest ona czerwona, lecz szara, a miejscami wręcz czarna. No i schody. Nieustannie albo w górę, albo w dół. Tu też nie nabiegam się, bo po prostu nie ma jak. Ale za to podziwiam cudowne widoki – skąpana w operującym już silnie słońcu pękna lesisto-górska okolica w promieniu dziesiątek kilometrów.
Trasa nie jest jednorodna – nie zawsze schody i mur po obu stronach. Wpadamy na kilkusetmetrowy wąski (1,5 m ?) odcinek. Z prawej strony dwumetrowa ścian, z lewej żelazna barierka, za nią przepaść, a pod nogami wyślizgana kamienna nawierzchnia. No i co chwila turyści z naprzeciwka. Dostaję głupich myśli – a co by było, gdyby padał deszcz? Ześlizgiwalibyśmy się po tych kamieniach i pewnie nie wszyscy zdążyliby się uchwycić barierki. Brrr... Znowu dostajemy się do normalnego odcinka, jeśli „normalnym” można nazwać nierównomierne schody z cegły o stopniach różnej wysokości i długości. Przez te schody gubię rytm. Znów trzeba się przejść. Ale i spacer w tych warunkach męczy. Za murem po lewej stronie ukośna polanka. W cieniu drzew stoją muły, a na hamakach drzemią ich właściciele. Dopiero teraz dotarło do mnie, w jaki sposób zataszczono tu produkty na punkty odżywcze. Jeszcze kilometr, dwa i opuszczamy mur stromymi schodami widząc w dole warownię – nasze miejsce startu. Cudowny widok! Mur wije się dalej w górę, ale my wbiegamy w prawdziwy labirynt przejść. Dobrze chociaż, że jest względnie płasko, bo schodów mało, a jeśli już, to przynajmniej z górki. Po drodze mijam jakąś mini-świątynię. Kapłan zaprasza do środka, aby pomodlić się. Odmawiam, choć niektórzy korzystają. Chyba modlą się o przeżycie tego piekła, bo to dopiero początek maratonu. Wybiegam z labiryntu wprost do bramy startowej. Chwytam banana i już jestem na szosie, na którą wybiegliśmy tuż po starcie. Nie skręcamy jednak w lewo, ale przemy na wprost ku najbliższej wiosce.
Przebiegamy pod tunelem widuktu. Krótki, lekko zwolniłem, by rozkoszować się cieniem. Potem na most. Rzeka pod nim niemal całkowicie wyschła; gdzieś pośrodku wije się wąska nitka wody. Wbiegam do wioski Duanzhuang. Niskie domy murowane, ale ich betonowo-ceglana architektura nie zachwyca. Za to dają trochę cienia, więc biegnę ocierając się nieomal o ściany. Za wioską przy „wodopoju” rozwidlenie – w lewo biegną półmaratończycy, na wprost maratończycy. Do tego punktu można jeszcze ostatecznie zmienić decyzję. Ale nie po to przeleciałem pół świata, aby zaliczyć tylko półmaraton! Walę na wprost, choć pojawiły się podszepty diabła, aby o 21 kilometrów ulżyć sobie tej azjatyckiej męki. Lekko pod górę. Spotykam na drodze chłopców. Daję im żelki. Radość na ich twarzach. Za chwilę wpadam do drugiej wioski - Xiaying. Coś tu jakoś dziwnie: więcej zaparkowanych samochodów, kolorowych chorągiewek trzepoczących na lekkim wietrze. Pozdrawiają mnie schludnie ubrane w spódniczki kilkuletnie dziewczynki. Chcą mieć zdjęcie ze mną. Przypominam sobie, że mam jeszcze żelki. Wracam się i jednej nich wciskam do rączki słodycze. Nie bardzo wie, co z tym zrobić, więc pokazuję ręką, żeby podzieliła się koleżankami i zjadła. Ich odświętny strój przestał być zagadką po kilkudziesięciu metrach - w jednym z domów obchodzono rodzinną uroczystość (ślub?) Koniec „murowanego” cienia. Muszę skręcić w lewo, a to oznacza bieg ulicą pod słońce. Mijam coś w rodzaju sklepu mięsnego. Przed domem (sklepem właściwym?) stoi stół obity blachą a na nim kawał mięcha. Jest coś koło południa. Za lodówkę robi parasol rozpostarty nad stołem. Wybiegam z wioski.
Wzdłuż szosy dość wysokie drzewa dające trochę cienia. Trzeba jednak uważać, bo wzmógł się ruch pojazdów wszelakich (wyjazdy do teściowej na obiad?). Po przebiegnięciu przez kolejną wioskę (Dongjiafen) i minięciu punktu pierwszej pomocy na 20. kilometrze (to już prawie połowa trasy!) trasa prowadzi teraz w góry. Jednak przeważające podbiegi nie są zbyt męczące. Mijam jakiś plac zabaw z ambicją na wesołe miasteczko. Główną jego atrakcją jest dość duża blaszana albo plastikowa zjeżdżalnia z pobliskiej góry. Zastanawiam się jak to działa: zjeżdżają na „sucho”, czy puszczana jest woda? Po kilkuset metrach przydrożna pasieka. Pszczoły latają wkoło i trzeba uważać. Za chwilę trasa zatacza łuk w lewo (wygląda na początek nawrotki). Kolejna miejscowość. Chyba jakiś kurort o nazwie Qingshanling, bo mijam hotele (a raczej domy noclegowe), a na głównej ulicy, którą podążamy wielu odświętnie ubranych spacerowiczów. Po bokach na przydrożnych murkach siedzą sprzedawcy polecający swój towar. Są to zazwyczaj tutejsze owoce, warzywa i miód. Tubylcy wystawiają nam wodę w różnorakich naczyniach. Niestety nikt nie korzysta – organizatorzy przestrzegli nas przed piciem wody z nieoryginalnie zamkniętych butelek. Nasze żołądki nie wytrzymałyby prawdopodobnie tej pomocy. Cały czas zataczam koło i raduję się, że to już nawrotka. Mijam stadninę koni, a raczej plac z koniami i restauracją. Zjechało się nawet sporo gości. Jedna kobieta zażywa wśród ogólnego śmiechu hippiki. Trasa delikatnie wiedzie w dół i tak będzie już do końca tego etapu, czyli ponownego wdrapywania się na Mur.
Na najbliższym punkcie odżywczym zatrzymuję się na kilka minut. Staję w cieniu drzewa, polewam się wodą z butelki, piję. W trasę zabieram butelkę. Robiłem tak na każdym punkcie (było ich sporo). Racjonalne gospodarowanie wodą z butelki (polewanie się i picie) starczało spokojnie prawie do następnego punktu. Jedyna wada to ściekająca do butów woda (nienawidzę, jak woda chlupocze mi w butach, a biegi w deszczu są moim przekleństwem). Woda ta niestety nie parowała, a zaczęła się gotować w butach na gorącym asfalcie! Nowe doświadczenie. Przypomiałem sobie wtedy o ultrasach z Badwater. Nie biegłem bezpośrednio po asfalcie, lecz po białych pasach pobocza szosy. Trochę pomogło, ale i tak paznokieć palucha lewej stopy zczerniał (teraz mi schodzi). Powoli dobiegam do znanej warowni. Mijam linię startu po raz trzeci. Tym razem z drugiej strony. Zgarniam banana. Punktów żywieniowych w przeciwności do „wodopojów” było mało. Organizatorzy wyposażyli je w banany i żele. Żeli nie tykałem, bo ich nie znałem, więc miałem swoje i te plus tradycyjne krówki wystarczyły. Jak warownia, to i labirynt po niej. Przy wyjściu z warowni organizatorzy wręczają mi bransoletkę. Ma to mieć coś wspólnego z niezamykaniem przede mną bramy przy wyjściu z Muru, na który wspinam się ponownie. Najpierw ostro kamiennymi bardzo wąskimi schodami w górę. Stopnie bardzo wysokie. Po drodze mijam schodzącą do warowni w towarzystwie służb medycznych, ledwo trzymającą się na nogach, Angielkę (?). Szkoda, bo większość trasy miała już za sobą – jeszcze „tylko” ostatni odcinek po Murze, trochę asfaltu z górki i meta.
W połowie schodów knajpa. Miałem tu kupić banana, ale odeszła mi jakoś ochota. Właściciel lokalu proponuje... piwo. Ja i pewien Niemiec wybuchamy na to śmiechem. Jeszcze trochę wąskich schodów i wbiegamy na „właściwy” Mur. „Właściwy”, to znaczy szeroki (jakieś 3-4 metry), z cywilizowanymi (na wysokość cegły), aczkolwiek nierównymi stopniami i ścianami dającymi biegnącym ściśle przy nich cień, ale tylko do pasa. Słońce w zenicie! Szczęściem Chińczycy budowali na Murze wieże oddalone od siebie co kilkaset metrów. Tam umieszczono punkty odżywcze z wodą. Tam jest cień! W tym cieniu wytrzymywałem tylko kilkadziesiąt sekund, bo przeciąg jak diabli! I tak do końca Muru – bieg w słońcu i marzenie o wejściu do wieży, a potem ucieczka z niej. Przy zejściu z Muru schodki w dół w cieniu drzew. Potem parking z „wodopojem”, a potem cały czas krętą szosą w dół, aż do mety. W normalnych warunkach zakręty szosy byłyby ścinane. Ale nie tu. Tu biegło się – jeśli było to tylko możliwe – zacienioną stroną drogi.
Meta, upragniona meta. Już się ją czuje. Już słychać te jej charakterystyczne odgłosy: spikera, muzykę, wrzawę kibiców. Asfalt staje się przyjazny, bo i jakby chłodniejszy, jego nawierzchnia płaska, no i przede wszystkim mało go już pozostało do pokonania tego egzotycznego maratonu! Ostatni już wbieg do twierdzy, mijam linię startu. Jeszcze kilkanaście metrów. Za plecami czuję, jak ktoś mnie dogania i... niestety wyprzedza. Byłem tym tak zaskoczony, że nie zdążyłem zareagować. A może nie miałem już siły docisnąć? Dwudziestokilkuletni Amerykanin był o 2 sekundy lepszy ode mnie. Dostaję medal. Uścisk ręki i gratulacje. Ktoś podaje mi flagę Polski. Trochę się z nią motam; jakiś dziwny taniec, ale końcowy efekt jest nawet niezły, o czym świadczą zdjęcia i film z mety. Czas 5:47:06 (brutto 5:47:46) rewelacyjny. Planowałem 6 – 6,5 godziny. Lokata też rewelacyjna, bo byłem w pierwszej setce mężczyzn, a w kategorii wiekowej 13! Byłoby lepiej, gdyby kategorie wiekowe traktowane były rocznikowo. Tam niestety liczyły się ukończone lata. Ale gdyby było tak, jak w Polsce, to byłbym szósty! Prawda, że różnica?
Pierwszy linię mety przebiegł Polak, Marcin Świerc! Jego wynik 3:14:32 to drugi czas w historii The Great Wall Marathon. Tak zaskoczył tym organizatorów imprezy, że nikt nie oczekiwał go z laurami (dosłownie) i medalem na mecie. Dopiero po kilkunastu minutach laur zwycięzcy spoczął na jego skroniach.
W ramach posiłku regeneracyjnego bułki z szynką, serem albo wegetariańskie. Nieco dalej woda mineralna w butelkach pływających w lodzie. Dodatkowo banany, piwo, kawa, herbata.
Z pakietem żywnościowym idę do naszego polskiego kącika na widowni. Dyskutując czekamy na resztę naszych. Międy krzesłami spaceruje para (rodzeństwo?) kilkuletnich dzieci. Znowu uderza nas uroda chińskich dzieci. Być może są biedne, ale zadbane. Nie widzieliśmy tu nigdzie zaniedbanych dzieci. I wszystkie grzeczne. Oddajemy im nasze kanapki i banany. Dorzucamy też słodycze, gumy do żucia i co kto tylko miał. W ich oczach widać błysk radości.
Po odsapnięciu toaleta. Przebieramy się w czyste ciuchy i czekamy na czas odjazdu naszego autobusu. Po drodze na parking zakupy pamiątek od rozwrzeszczanych sprzedawców. Prym wodą charakterystyczne słomiane kapelusze. Oczywiście trzeba się targować, bo to taka tradycja.
Podróż powrotna autobusem trochę męczy, bo korki na autostradzie wydłużają ją, a każdy chciałby już być „w domu”. W hotelu obowiązkowa kąpiel (Boże błogosław Chińczyków za niskie wanny), a potem kremowanie się, bo mimo wcieranego przed startem kremu „50” opalenizna jak z tropików. Potem pranie, posiłek i łóżko.
Day After Party odbyło się w bezpośrednim sąsiedztwie pekińskiej wioski olimpijskiej After Party, czyli gala dla sportowców uczestniczących w zmaganiach na Murze. Wręczono upominki najlepszym zawodnikom. Po części oficjalnej występ klasycznego teatru chińskiego, a potem wystawna kolacja.
BIEGANIE
Pochodzący z Lisowic jeden z najlepszych biegaczy górskich ostatnich lat w Polsce, Marcin Świerc (Salomon Suunto Team), w wielkim stylu zwyciężył w The Great Wall Marathon w Chinach, jeden z najtrudniejszych maratonów na świecie. Przed biegiem 32-letni Marcin Świerc wymieniany był w gronie faworytów, ale nikt nie spodziewał się, że aż tak bardzo zdominuje bieg. Drugiego na mecie zawodnika wyprzedził o 18 minut, uzyskując jednocześnie drugi w historii biegu czas: 3:14,34. Marcin Świerc jest również pierwszym Polakiem, który wygrał ten ekstremalny bieg.
The Great Wall Marathon jest powszechnie uważany za jeden z najtrudniejszych maratonów na świecie. Pierwsza jego edycja odbyła się w 1999 roku. Z czasem do dystansu maratonu dołączyły też biegi towarzyszące: półmaraton oraz bieg krótszy – fun run na dystansie 8,5 km. Start dla wszystkich trzech biegów rozpoczyna się i kończy na placu Ying Yang w miejscowości Huangyagan, leżącej u stóp części Wielkiego Muru.
Chcąc pokonać 5164 stopni Wielkiego Muru oraz około 6-kilometrowy odcinek samego gigantycznego obiektu, można się spodziewać cudownych krajobrazów, ale także dużych upałów, sięgających 30 °C. Bieg poza trasą po Murze wiedzie przez malownicze wioski i pola ryżowe. Uczestnicy zagrzewani są do walki z dystansem przez liczne rzesze okolicznych mieszkańców. (Sas)
The Great Wall Marathon
Kobiety:
1. Anna Sofie Nelson (Szwecja/4:11,21),
2. Lauren Draper (Wielka Brytania/4:31,09), Rosalyn Valdez (USA/4:35,39);
Mężczyźni:
1. Marcin Świerc (Polska/3:14,34),
2. Loren David Newman (USA/3:32, 38),
3. Loic Lapeze (Francja/3:41,18), 31. Sebastian Czaicki (4:48,20),
48. Robert Kumański (5:11,33),
55. Rafał Dajczer ( 5:18,47),
57. Paweł Wójcik (5:19,33),
94. Paweł Grycner (5:47,17),
97. Piotr Rochowski (5:47,46)
Prawie 60 zawodników zdyskwalifikowanych (29 W, 30 M)
Miejsca Polaków w klasyfikacji mężczyzn:
1. Marcin Świerc (3:14:34)
31. Sebastian Czaicki (4:48:20)
47. Robert Kumański (5:11:33)
53. Rafał Dajczer (5:18:47)
55. Paweł Wójcik (5:19:33)
94. Piotr Rochowski (5:47:46)
97. Jacek Klosek (5:48:56)
Miejsca Polek w klasyfikacji kobiet:
29. Hanna Muerau-Nowicka (5:51:36)
67. Barbara Wloch-Wisznowska (6:18:21)
242. Anna Grabowska-Grabiec (7:56:13)
Od redakcji: interesuje Cię udział w tegorocznej edycji maratonu? Zapoznaj się z ofertą www.albatros.pl - po raz pierwszy odbędzie się wyjazd bezpośrednio z Polski, z krajową ekipą!
Zwycięzca maratonu w 2017 roku - Marcin Świerc
|
| | Autor: henry, 2017-12-05, 12:55 napisał/-a: Dobrze ,że jest kolejne biuro , które będzie organizowało wyjazdy na maratony. Ale proszę nie kłamać ,że jesteście pierwsi , od lat funkcjonuje biuro polskie Marathon Travel , które zorganizowało już około 100 wyjazdów , także na bieg po murze chińskim. | | | Autor: Ryszard N, 2017-12-05, 21:09 napisał/-a: Heniu, biur jest więcej. Na przykład doskonale biuro ze Szczecina które ma akredytację maratonu w Nowym Jorku i już rozpoczęło przyjmować zgłoszenia na NYM 2018. Jest też travel maraton Pana Henryka Paskal, które sprzedaje Berlin i Londyn. Jedno z biur, organizuje maratony na 7 kontynentach. Podobno jest też jakieś biuro, które sprzedaje imprezy lecz wielu klientów miało z nim rozliczne problemy. Łącznie ze sprawami sądowymi. | | | Autor: Admin, 2017-12-08, 19:48 napisał/-a: Panie Henryku, jest Pan pewien, że chce Pan pisać o biurze podróży, które Pan podał? To proszę szczegółowo, łącznie z tym ilu wyjazdów nie zorganizowało, a klienci dowiedzieli się o tym na lotniskach :-) | | | Autor: 42.195m, 2017-12-09, 20:48 napisał/-a: To ja wrzuce kamyk do ogniska i powiem, ze taki sam wyjazd samemu czlowiek zorganizuje poniżej 4 tysięcy spokojnie. I wcale nie musi to być majowy Great Wall Marathon, bo jest miesiac wczesniej znacznie mniej komercyjny Jinshanling Great Wall Marathon, a po murze biegnie sie dwa razy dluzszy dystans niż w wymienionym ogłoszeniu. Wiem bo byłem i sprawdziłem w tym roku. Mnie tygodniowy pobyt z tymi wszystkimi atrakcjami wyszedł poniżej "czwórki" licząc już z biletami wstępu, komunikacją, kieszonkowym na głupoty, noclegiem, przelotem, pakietem startowym. Marża więc kosmiczna tutaj. Nie twierdzę, że biuro nie ma prawa zarabiać, bo to oczywiste, że zapłata i zarobek się należy. Ale przez takie podbijanie ceny ludzie potem myślą, że marzenia są poza ich zasięgiem. Albo zamiast realizować kilka wywalają forsę na jedno i potem długo muszą zbierać na następne. Jest to więc pewna forma ograbiania ludzi z podróży i realizacji marzeń, pasji. Pozdrawiam. | |
|
| |
|