Niespodziewanie nadarzyła się okazja na wyjazd biegowy do Francji. W Parc d’Olhain w departamencie Pas-de-Calais, niedaleko Arras i Lens, po raz drugi organizowano bieg 6-godzinny pod nazwą Les 6 H de l’Echo. Organizowany jest on głównie przez władze samorządowe departamentu Pas-de-Calais, najbardziej na północ wysuniętego we Francji, przy granicy z Belgią.
Rok 2007 został ogłoszony w tym departamencie rokiem polskim. Nie bez powodu, bowiem od ponad 70 lat mieszka tam półmilionowa Polonia. W dwudziestoleciu międzywojennym i zaraz po II wojnie światowej do Francji przyjechało wielu Polaków do pracy w górnictwie węglowym. Dziś przypominają o tamtych czasach wysokie, z daleka widoczne hałdy. Wnukowie i prawnukowie przybyłych wtedy górników bardzo rzadko już mówią po polsku, ale mają jeszcze duże poczucie związku z krajem ojczystym, spotykają się na imprezach polonijnych, chętnie noszą polskie symbole narodowe, znają i śpiewają polskie ludowe piosenki. Mieliśmy okazję uczestniczyć w jednej z takich imprez po biegu.
Od Ani, koleżanki z pracy, dowiedziałem się że na bieg 6-godzinny do Francji polski konsulat generalny w Lille oraz Maison de la Polonia chcą zaprosić 4-osobową sztafetę z Polski. Chcą też pokryć większość kosztów związanych z wyjazdem. Sprawa wyszła dość niespodziewanie i wcale nie było łatwo znaleźć ekipę ludzi skłonnych z dnia na dzień wyjechać na 3 dni do Francji. Ostatecznie poza mną i Anią pojechała też koleżanka Ani Basia oraz Słonik z zaprzyjaźnionego KB Gymnasion. Wylecieliśmy z Okęcia do Lille w piątek 22 czerwca wcześnie rano, a wróciliśmy również samolotem w poniedziałek 25 czerwca po południu.
Rys.1 - nasza ekipa w wersji turystycznej
W piątek czas we Francji organizował nam polski konsulat w Lille. Z lotniska odebrał nas samochodem wicekonsul, sympatyczny Pan Hubert. Zakwaterowano nas w apartamencie sąsiadującym z konsulatem, potem mieliśmy spotkanie z Panią Konsul, również bardzo sympatyczną, i kilkoma pracownicami konsulatu. Wreszcie trafiliśmy do mieszczącej się niedaleko konsulatu polsko-francuskiej księgarni "Lektura", gdzie miał miejsce autorski wieczór Pani Wioletty Piaseckiej, autorki bajek dla dzieci i biografii Hansa Christiana Andersena. Na końcu powłóczyliśmy się trochę po ulicach Lille.
W sobotę czas organizowaliśmy sobie sami. Zwiedzaliśmy Lille, robiliśmy zakupy (bo żywiliśmy się we własnym zakresie), dziewczyny obejrzały słynne muzeum sztuki a ja ze Słonikiem lubianą przez tamtejszych biegaczy cytadelę. Trafiliśmy też na pokazy strażackie i występy czarnoskórego iluzjonisty na głównym placu miasta. Trochę przeszkadzał nam brak znajomości francuskiego, jako że Francuzi bardzo niechętnie rozmawiają po angielsku. Degustowaliśmy dobre i tanie francuskie wina oraz egzotycznie smakujące sery.
No i wreszcie niedziela, dzień biegu. Pan Hubert zawiózł nas rano do odległego o kilkadziesiąt kilometrów od Lille Parc d’Olhain, sporego kompleksu leśno-parkowego, przypominającego nieco park w Powsinie. Kiedy na miejscu nasz opiekun przedstawił się jako przedstawiciel polskiego konsulatu, to zajęto się nami jak szczególnymi gośćmi. Bez problemu zostaliśmy zapisani, bez własnego udziału zostałem kapitanem drużyny (bo kogoś trzeba było wpisać). Jakoś ominęliśmy brak świadectw lekarskich, wymaganych w regulaminie biegu. Niespodziewanie trzeba jednak było zapłacić wpisowe, na szczęście niewygórowane: 8 euro. Zabrakło agrafek, więc poza Słonikiem (który miał własne agrafki) biegliśmy z numerami startowymi w kieszeniach. Ale nie miały one większego znaczenia, najważniejsze były przypinane do stopy rzepami czipy, dwa dla każdej sztafety. Szkoda tylko funkcji identyfikacyjnej numeru startowego, bowiem Francuzi ponad cyframi zostawiają sporo wolnego miejsca na wpiasnie imienia zawodnika lub zawodniczki. Bardzo pomaga to dopingującym kibicom, których trochę na trasie mimo deszczu było.
Poznaliśmy też Panią Kowalczyk, szefową Maison de la Polonia (Domu Polonii), również niezwykle sympatyczną, która przez całe 6 godzin biegu przy nas dyżurowała i służyła czasem pomocą jako tłumacz. Aż byliśmy zdziwieni, jak bardzo nami się przejmowano. Może dlatego, że bieg 6-godzinny jest raczej lokalną imprezą, w której znakomitą większość stanowią zawodnicy z Francji, z najbliższej okolicy. Czarnoskóry biegacz był tylko jeden, należał do zwycięskiej sztafety. Nie wiem, czy nie byliśmy jedyną zagraniczną ekipą, bo na listach startowych nie ma rubryki kraj.
W biegu wzięło udział 72 zawodników indywidualnych obojga płci (w tym 14 pań) oraz 138 sztafet męskich, kobiecych i mieszanych. W sumie biegło ponad 600 osób. Wyruszyliśmy na trasę około godziny 10.15, ja biegłem na pierwszej zmianie. Trasa biegu okazała się zróżnicowana, pogoda niezbyt sprzyjała, bo z krótkimi przerwami lało, na szczęście było dość ciepło. Wąska, dobrze oznaczona na całej długości dwoma białymi liniami trasa miała około 1,5 m szerokości, więc zaraz po starcie ponad 200 osób biegliśmy gęstym tłumem. Pierwszy odcinek był ziemny, dość błotnisty, zaczynał się niewielkim zbiegiem, a potem dość długim i stromym podbiegiem. Ponad nami na linach i małpich mostach rozpiętych między drzewami poruszali się młodzi ludzie. Potem było równiej, trochę żwiru, wreszcie asfalt. Pętla miała ponad 2200 m długości.
Rys.2 - tym razem już na sportowo
Umówiliśmy się, że na początku ja zrobię dwie pętle, Słonik kolejne dwie, a dziewczyny po jednej. Po pierwszej zmianie trochę to zmodyfikowaliśmy i kolejność była już stała, po jednej pętli: ja, Słonik, ja, Słonik, Basia, Ania. Słonik był najszybszy, pętla zajmowała mu zwykle niecałe 8 minut. Mnie zabierała ona około 10 minut, Basi około 12 a Ani około 13. Zamiast sztafetowej pałeczki podobnie jak inne zespoły przekazywaliśmy sobie czerwoną frotkę zakładaną na nadgarstek. No i trzeba było pilnować przepinania od razu czipa z nogi zawodnika który skończył zmianę na nogę tego, który zaraz wyruszy na trasę.
Po pierwszej zmianie wita się ze mną jegomość, który okazał się szefem ośrodka w Parc d’Olhain. Jako tłumacze są w pogotowiu Pan Hubert i Pani Kowaczyk. Pytają o trasę. Trochę narzekam że ślisko, błoto, pofalowany teren, ale szybko orientuje się, że to trochę niegrzeczne i chwalę, że taki cross powinien być. W przerwach między swoimi zmianami można się posilić, są postawione ze cztery namioty, gdzie biegacze mogą ugasić pragnienie wodą i napojami, są też kawałki ciast i ciastek, pomarańczy i bananów. To wszystko dla uczestników sztafet, biegacze indywidualni mają osobny specjalny punkt żywieniowy na trasie.
Zdjęcia z biegu od razu są przerzucane na komputer i drukowane na dobrej jakości drukarce, a następnie wywieszane przy pomocy bieliźnianych spinaczy pod zadaszeniem przed biurem zawodów. Każdy może wziąć to, na którym się odnalazł. Z naszej czwórki znalazła się na zdjęciu tylko Basia, może to z powodu braku widocznych numerów startowych.
Biegaczom do tańca przygrywają przynajmniej trzy zespoły muzyczne, każdy grający w innym stylu. Najmniej rzuca się w oczy i uszy kwartet klasycznych instrumentów, grający lekką muzykę poważną, coś w rodzaju wiedeńskich walczyków. Schowali się przy trasie biegu pod daszkiem. Bardziej odporna na deszcz była przyodziana w pomarańczowe kombinezony mobilna spora grupa wyposażona w instrumenty dęte, a także gitarę i perkusję. Grali fajne jazzowe kawałki i przemieszczali się na trasie biegu. Mijając ich na trasie machałem im moją czerwoną czapką z Zamościa, na co odpowiadali aplauzem i głośniejszym graniem. Najdłużej na deszczu wytrzymała kapela folkowa, grająca m.in. kawałki żydowskie i takie w stylu Gorana Bregovicia. Fajnie wszyscy wycinali, szczególnie pomarańczowi.
Deszcz pada, grunt coraz bardziej rozmięka, na łydkach mamy pancerze z błota. Zaczęliśmy w biało-czerwonych strojach narodowych, niestety niejednolitych, każdy ma jakiś inny polski akcent. Po dwóch zmianach zdjąłem przemokniętą bawełnianą koszulkę z Biegu Konstytucji 3 Maja i zamieniłem ją na klubową Galerii. Biegłem w niej już do końca. Zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki, pot spływający do oczu trochę piecze. Nie jesteśmy pewni jak impreza się zakończy. Czy równo 6 godzin po starcie trzeba się zatrzymać w celu pomiaru przebiegniętego dystansu? Pani Kowalczyk dowiaduje się u organizatorów i okazuje się, że bieg nie kończy się równo po 6 godzinach, lecz w momencie przebiegnięcia linii mety przez zwycięską sztafetę po tych 6 godzinach.
Każdej sztafecie zalicza się dystans będący wynikiem przemnożenia liczby pokonanych pętli przez długość pętli. Kolejność w ramach sztafet o tej samej liczbie zaliczonych pętli określa czas przebiegnięcia linii mety. Trochę skomplikowane, ale na tak długiej pętli i przy tej liczbie sztafet zatrzymanie się 6 godzin po starcie i indywidualne mierzenie dystansu było raczej nierealne.
Według ostatecznych wyników nasza sztafeta Les Sokols (tak nas opiekunowie zarejestrowali) zajęła 56 miejsce (na 138 startujących). W czasie 6:03:58 przebiegliśmy 77,7 km (35 pętli), co dało chyba niezłą średnią szybkość 12,1 km/h. W czasie ceremonii zakończeniowej w strugach ulewnego deszczu zostaliśmy poproszeni na scenę i uhonorowani pamiątkami (rulon plakatów, odblaskowy plecak z bransoletką, butelka lokalnego piwa dla każdego). Nie bardzo były warunki na prysznic i doprowadznie się do świeżości. Ja ograniczyłem się do spłukania błota z nóg pod pompą i zmiany ubrania.
Rys.3 - na zawodach
Po biegu zaplanowano na terenie parku ognisko i grillową imprezę, kończącą samochodowy rajd francuskiej Polonii po miejscach związanych z jej historią w departamencie Pas-de-Calais. W rajdzie (takim trochę na orientację) uczestniczyło kilkanaście samochodów, podróżujących w oddzielnych grupach składających się maksymalnie z dwóch samochodów. Z powodu deszczu imprezę zakończeniową przeniesiono do budynku opustoszałego już biura zawodów. Pomogliśmy trochę w przygotowaniach, bo też byliśmy zaproszeni. Ognisko zastąpił ruszt wewnątrz budynku. Było trochę dymu, więc nasza pobiegowa nieświeżość nie rzucała się zbytnio w oczy i nosy. Uczestnikami biegu była też rodzina Polonusów, startująca w koszulkach z orłem na piersiach, która także sformowała mieszaną sztafetę. Jej przedstawicielka Catherine nie znała polskiego, choć jej ojciec był Polakiem a mama Francuzką.
Catherine mówiła za to po angielsku (rzadkość w tamtych stronach) i tańczyła w polskim zespole folklorystycznym "Wisła", była też dwa lata temu na nartach w Zakopanem. Pogadaliśmy trochę, pośpiewaliśmy (bo grał i śpiewał polskie ludowe piosenki trzyosobowy zespół muzyczny), a nawet chwilę zatańczyłem z Catherine. Poznaliśmy też Pana Edzia, bardzo energicznego kreatora różnych polonijnych wydarzeń, pracownika Maison de la Polonia. Rozdano nagrody dla uczestników konkursu, w którym wzięli udział uczestnicy rajdu samochodowego, zorganizowanego przez Pana Edzia. Wreszcie późnym wieczorem Pani Kowalczyk odwiozła nas do Lille.
Wróciliśmy następnego dnia, czyli w poniedziałek, także drogą lotniczą. Wyprawa okazała się bardzo fajna mimo niesprzyjającej pogody, zwłaszcza pod względem poznawczym. Północna Francja bardzo różni się od naszego kraju, choćby lekko zwolnionym tempem życia, modą, językiem (pięknym choć niezrozumiałym), zróżnicowaną etnicznie i pod względem powierzchowności przechodniów ulicą. Poznaliśmy też życie Polaków w tamtych stronach, jesteśmy też bardzo wdzięczni za zaproszenie i wszelką pomoc, jakiej nam udzielili.
|