Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
284 / 338


2017-03-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Ultra Nowe Granice na spółę (czytano: 376 razy)

 

Czasem są takie fajne przeżycia, które nieczęsto się zdarzają, a zostają w pamięci.
Pamiętam jak w 2006 roku byłem w Berlinie na Love Parade i skakałem ze znajomymi na Tiergarten wśród miliona ludzi pod Siegessaule (Kolumna Zwycięstwa). Wokół byli chyba wszyscy poza kosmitami. Biali, czarni, żółci, czerwoni, niebiescy i zieloni. Eskimosi zapewne też byli obecni :)
Panowała wyjątkowa atmosfera euforii, żeby to bardzo dyplomatycznie i skrótowo określić, bo klimat był przezajebiaszczy. Zero agresji i jakiś wywodów kulturowych. Każdy miał uśmiech na ustach i w duszy, wszystkich łączyła muzyka i radocha z obecności w tym miejscu, w tym właśnie czasie.

Wszyscy mieli w doopie pochodzenie, religię, przekonania, preferencje - liczyła się tylko ta chwila i zabawa przy muzyce.
Klimat jakże bliski bieganiu... :)

Pamiętam jak w pewnym momencie, kiedy było już po zmroku bass przeszył moje wnętrzności i z głośników umiejscowionych na TIRach i wokół tej majestatycznej Kolumny Zwycięstwa poleciał jeden utworek "Time of our lives", a po paru chwilach zabrzmiał refren:

oh, this is the time of our lives... (To jest czas naszego życia...)

Większość jak jeden mąż, albo żona, tudzież kochanka, dziewczyna i tak dalej, ryknęli razem drąc papę w stronę niebios :)
Porównać to można tylko do euforii na mecie! Endorfiny, wszechobecne endorfiny!


W kalendarzu nieuchronnie cyferki lecą, więc postanowiłem złapać chwilę i czas mojego życia, będąc po jesiennym maratonie i spróbować innego ciastka - tak po telegraficznym wstępie i skrócie mógłbym napisać czemu postanowiłem zapisać się na Ultra Nowe Granice (103km).

Impreza jest o tyle inna, niż wszystkie, że ma kilka opcji do wyboru. Nie jest tylko Ultra i koniec, ale są sztafety dwu i czteroosobowe, oraz duathlon (bieg/rower/bieg) solo i w dwójkę. Można więc poczuć i posmakować klimatu Ultra nie porywając się na 103km. Umówmy się, nie każdy może i nie każdy powinien biegać setkę, czy nawet maraton.
Na początku przeszła mi myśl, żeby zmierzyć się z całym dystansem solo, ale po przemyśleniach stwierdziłem, że chcę na wiosnę maratonu... 103km pod koniec lutego trochę by mnie zbyt mocno zniszczyło, poza tym to okres zimowy i wszystko może być, bez sensu ryzykować kontuzją i mieć w plery całe przygotowania. Ja chcę nadal biegać :)

Postanowiłem wystartować w sztafecie dwuosobowej z kumpelą. Chciałem spróbować nowego, innego ciastka.
Na co mam czekać? ile lat mam biegać, aby z czystym sumieniem podejść do czegoś takiego? nikt nie wie przecież... a czułem, że parę lat biegowych jako podkład wystarczy. Poza tym nie walczę o Igrzyska... to już za mną i w dodatku w innym sporcie. Obecnie - bieganie to rekreacja, czasem ambitniejsza, chodzi o zabawę i carpe diem`owską ideę łapania chwil ulotnych jak ulotka.
Nie chcę się znaleźć nagle przy lustrze w wieku 60 lat i stwierdzić - cholera, mogłem w sumie pobiec tu, czy tam, wyjechać gdzieś, zamiast wiecznie zbierać kasę na duperele i żałować straconych chwil obżerając się sernikiem przy Jamesie Bondzie i pornolach (żarcik ;)).

Trzeba żyć - jest później, niż się wydaje!


No to sru.
Klimat na ten dzień ogólnie był łaskawy. Tygodnie poprzedzające obfitowały w śnieg, potem roztopy i mrozik, który zrobił wieczną zmarzlinę wszędzie. Ostatnie dni były mocno wietrzne i deszczowe, ale na plusie. Lodowisko poznikało z lasów, ale nastała era potopów, błotka i... niespodzianki. W nocy z piątku na sobotę przymroziło i sypnęło śniegiem 2cm. W efekcie rano było lekko białawo, oraz wszystko w lesie było zmrożone, ale jedynie na początku.


Wieczorem pakowanie plecaka w elementy obowiązkowe: pojemnik 0.5l (dwa bidoniki po 250ml), telefon, mapa, czołówka, kamizelka odblaskowa (od startu do 8:00, oraz ew. po 16:00 do końca), dowód os., kasa.
Najbardziej mnie wkrewiała ta obowiązkowa kamizelka... przecież są odblaski na ręce, sporo również odblasków w ciuchach... jednak nie.
Poza tym szczerze, to byłem bardziej zajęty myślami w stylu: cholera, nie wyśpię się! niż samym faktem dystansu.
Pobudka rano o 3:00 z uwagi startu o 6:00. Wierciłem się do w pół do drugiej, więc prawie nic nie pospałem. Na śniadanie buła z miodem i zielona herba z imbirem ;]
Później wiadome rzeczy w stylu toaleta i ubieranie się. 5:20 chyba zbierałem się do wyjścia i truchcikiem poleciałem na miejsce startu - około 2km.
Przed startem w euforii bycia wśród tylu ludzi zapomniałem zrobić siq, oraz włączyć apkę w telefonie do śledzenia (Śledzik), żeby kumpela wiedziała gdzie mniej więcej jestem, żeby nie trzeba było wyciągać telefonu i nawijać sapiąc do słuchawki jak w filmach przyrodniczych.


Startowaliśmy spod szkoły, z boiska... wszyscy powłączali czołówki, ORGi odpalili race czerwone po bokach... i trzeba przyznać, że to fajny klimat był.
Po starcie po pół kilometrze przypomniało mi się, że nie włączyłem apki w fonie do śledzenia, więc wyjąłem telefon i w biegu walczyłem, aby to włączyć, potem schować telefon... aż pogubiłem bidoniki, które mi podali na szczęście.
Sporo ludzi pognało do przodu. Trasa była mi znana na początku i prowadziła pod spore wzniesienie na Wzgórzach Piastowskich.

Pierwsze dłuższe podejście i niezapomniany efekt światełek ruszających się w ciemnościach pod górę, które zajebiaszczo były widoczne pośród lasu i szczątkach śniegu. Przyznam się, że miło wspominam ten widok znany do tej pory jedynie ze zdjęć z górskich wybryków innych osób.


Założenia na bieg miałem jasne: spokojnie, bez szarpaniny i pogoni za ludźmi, bo wszyscy wymieszani.
Miałem przebiec ok. 56km, później miała czekać kumpela, przejąć przechodni numer ode mnie i pokonać drugą połowę.
Start był wspólny dla wszystkich grup. Sztafety biegowe mogły się zmieniać dowolnie i wszędzie, ale ja chciałem to pyknąć na raz. Chciałem po prostu się sprawdzić z wyzwaniem swoim własnym. Mój dotychczasowy rekord pokonanego dystansu biegiem wynosił jakieś niecałe 47km, lub coś wokół tego, jednak z przestojami.

Pierwszy podbieg i lekko mi wygięło prawą kostkę, bez dramatu, ale jednak. Podbieg na spokojnie, mimo iż parę osób mnie wyprzedzało, a parę ja wyprzedziłem. Pod początkowy "szczyt" na około 3.5km pierwszy zator, którego truchcikiem ominąłem. Jakieś sto metrów za nim, na delikatnym zbiegu, bardzo minimini nie przyczaiłem nierówności i wygięło mi lewą tym razem kostkę.

Było nieciekawie, bo prawie zjechałem do parteru... ale mogłem biec dalej. Niestety były spore zbiegi i ostro mi wykręcało nogi i niestety sporo czułem te kostki, a raczej ścięgna/więzadła po bokach. Niestety czułem również śródstopie i rozcięgno z przodu... no ale poza tym było smerfnie, więc leciałem dalej :)

Zaczęło się przejaśniać, lecieliśmy przez las. Wkrótce zdjąłem czołówę z głowy i schowałem do plecaka. Początek był taki trochę leniwy. Musiałem się hamować, aby nie pognać. Czułem się jak wilk, kiedy widziałem ludzi przede mną. Chciałem ich kasować i gonić, lecz dyscyplina przede wszystkim :)
W moim Garminie 235 na łapie miałem widok tylko na trasę za sprawą jednej apki (dwMap) i w zasadzie dobrze. Leciałem w pełni na samopoczucie.

Od jakiegoś 8km ogarniać mnie zaczęła samotność długodystansowca. Przed 11km było trochę ludzi, którzy umówili się na zmiany w swoich sztafetach. Mało nie wpadłem na jedną pannę, ale że się ładnie uśmiechnęła wybaczyłem jej w myślach ;) Panowała ogólna dobra karma... tylko nic się nie działo ;)

Po 11km wyjąłem pierwszego żela - wszystkie miałem rozwodnione, każdy inny ;)
Jako, że chyba zbierało mi się na małe siq, to wciągnąłem tylko tego żela (Squeezy malinowy), bez wody. W sumie to nie chciało mi się pić. Lekko podwiewiało, wiec nasunąłem drugą chustę na szczenę i kawałek głowy, aby się trzymał (oraz oszczędzić moją nadwrażliwą szczenę w ostatnim czasie i ósemki). W ogóle to obmyśliłem plan, że co 10km będę posilał się żelem.

Trasa leciała. Opis w większości jest niczym w Rejsie - droga... droga... zjazd na Ostrołękę, droga... droga... dłużyzna :)
Zbliżałem się do paru osób (okolice 13km), więc postanowiłem do nich podbiec. W grupce niby raźniej, ale chłopaki biegli zbyt wolno. Po jakiś 100 metrach poleciałem dalej. Obok mnie leciał kumpel z innej 4 osobowej sztafety. Parę km pobiegliśmy razem.
Dostałem dnia wcześniej od kumpeli rozkaz: "jak dogonisz Marka, masz go nie wyprzedzać" ;) niestety do był Marek, ale po paru km zaczął odstawać, a nie chciałem zwalniać... miałem jakiś tam swój rytm.

Las mijał i zbliżałem się do swojego kolejnego wirtualnego punktu z żarciem. W okolicach 21km (chyba) wyjąłem z plecaka kolejny żel, tym razem Enervit o smaku pomarańczy, a w zasadzie Ludwika do mycia naczyń, chociaż nie smakował jeszcze tak tragicznie.
Kilometr później był punkt odżywczy obstawiony przez ORGa. Trochę ludzi... zabawna sytuacja, bo kiedy zbliżałem się, rozległa się cisza, jakby Papież przyjechał. Z daleka tylko kumpela krzyknęła "Cześć Piter" na co odpowiedziałem "siemaneczko" i pognałem dalej, wyrzucając przy jednym z namiotów opakowanie po żelu prosząc, aby go miła panna wyrzuciła do śmieci.

Leciałem dalej przez łąki i pola.
Tu niestety była nieciekawa akcja. Dzień wcześniej rozeszła się fama, że na 27km jest "niemała kałuża" do pokonania. Jakieś 200m.
Faktycznie po dotarciu w tamten rejon ujrzałem rozlewisko, jakby rzeka wylała. Patrzę w zegarek i na tasiemki i prowadzą prosto przez tę rzeź, ale ludzie skręcają w prawo i biegną.
Zwątpiłem... i pobiegłem za nimi, jednak z tyłu kumpel zaczął krzyczeć, że to zła trasa. Po dłuższej chwili przedzierania się po drzewach, bo tu też była masakra zawróciliśmy do tyłu, aby wrócić na właściwy szlak. Zacząłem przedzierać się przez krzaki starając ominąć te rozlewisko. Widziałem jak niektórzy idąc przez środek mają wodę po kolana i wyżej. ABSURD. Kierwa rozumiem, że to Ultra, ale trasę można było zmienić. Jest w okolicach zera, a nie +30 i takie coś, szczególnie na dłuższym odcinku nie jest fajne.
Zacząłem kląć, buty już miałem mokre, ale przedzierałem się dalej. Polazłem na lewą stronę tego czegoś, niestety tam była również masakra. Miejscami po kolana, miejscami po kostki... rzucałem mięsem jak szewc. Nie czułem już nóg, byłem jak po kriokomorze i morsowaniu. Na koniec jak wracałem na szlak już stał jeden z Orgów, darłem się mega do niego... a on tylko słodko "to jest ULTRA". Przypomniał mi się okrzyk - This is SPARTA!!!! :)

Po wyjściu na drogę nic nie czułem od kolan w dół. Chlupotało mi w butach ogólnie, ale poleciałem dalej. Obok mnie biegł jakiś kolo, który leciał solo setkę. Wspominał, że takie coś jest fajne w górach... no tak, w lecie na koniec może i by było fajne, ale nie na 27km ;)

Lecieliśmy dalej razem, puściłem go nawet do przodu co mnie zaczęło mocno intrygować. Wolno nie biegłem, czułem że poniżej 5:00 grubo, czucie w nogach powoli wracało. Swoją drogą to czułem sporo piachu pod stopami i moje rozcięgna oba momentami były mocno spięte. Stopy ogólnie miałem zmęczone od początku. Kostki też czułem.
No ale biegniemy dalej i się zastanawiam co to za harpagan, że lecąc setkę mnie jeszcze wyprzedza na luzaku. Z ciekawości w gremlinie przełączyłem ekran z trasy z mapką na cyferki... lecieliśmy jakoś po 4:35-4:40 na tym odcinku (było płasko).
Długo się nie rozmyślałem, bo jegomość stanął i coś w plecaku zaczął szukać. Potem go już nie widziałem.

Od tego momentu w zasadzie już leciałem kompletnie samemu. Trasa ciągnęła się, aż momentami chciałem wyjść z kina. Dawno mi się tak dystans nie dłużył.
30km i kolejny żel, chyba Dextro cytrynowy. W dalszym ciągu nic nie piłem! :)
nie miałem ochoty na picie i chyba dobrze trafiłem z ubraniem - jeden cienki obcisły długi rękaw i na to luźniejszy, również cienki długi rękaw. Wnerwiała mnie tylko ta kamizelka, na szczęście była mocno przewiewna, ale majtała mi się przy każdej próbie poprawy pasa z numerkiem, albo zabawy z plecakiem.

W pewnym momencie z daleka widzę jakąś osobę, która stoi sobie obok drzewa, obok stoi rower... myślę sobie: co tu do cholery robi osoba w środku lasu? kibić? litości... ani to punkt dobry na wymianę, ani co... ani to leśnik, ani zabłąkana duszyczka. Dobiegam i widzę, że to jakiś kolo z Duathlonu - numer na rowerze, a jegomość stoi i dumnie sobie jara peta :)) no brechta miałem z dobre pół kilometra :)

Odcinek "od żela do żela" tym razem mi wyjątkowo szybko minął. Wpadłem chyba w jakiś trans, albo rozmyślałem o dziwnych rzeczach. Wnet zobaczyłem 40 czy 41km pod mapką z trasą w zegarku. Daleko przed sobą widziałem jakiegoś człowieka przy samochodzie, więc wyjąłem czwartego już żela, Dextro, tym razem pomarańczowy o smaku bleble i szybko go wypiłem. Z daleka się zapytałem, czy jegomość mi może wyrzucić do śmieci opakowanie i po akceptacji przekazałem mu opakowanie. Pognałem dalej.

Tu trochę pagórków było. Wyjąłem telefon i przedzwoniłem do Agnieszki oznajmić jej, że ja już maraton mam w nogach i będzie za jakąś godzinę na miejscu wymiany. Niezbyt mi się fajnie rozmawiało, więc pognałem dalej. Doleciałem do Punktu Odżywczego na 46km, które również minąłem bez zatrzymywania. Panował tam jakiś bezsensowny tłok i miałem wrażenie, że przy stole są sami z obsługi, znajomi i ludzie czekający na innych, niż sami zawodnicy :>

Najtrudniejszy odcinek. Ostatnie 10km przez pole, potem las, w którym było sporo piachu i niestety sporo pod górę. Odczuwałem już kolano, a raczej całe pasmo było już pospinane. Kilometry mega cholernie się tu dłużyły. Już byłem zmęczony... raczej monotonią, niż samym bieganiem. Gdyby nie te kostki i trochę kolano, to jakoś się trzymałem. W lesie spotkałem chłopaków z Bractwa, coś się wydzierali, ale nie chciało mi się z nimi wdawać w pogawędkę :) miałem mentalnego lenia, poza tym było pod górkę i włączyłem u siebie tryb econo-mode :)

Jakieś 3km przed zmianą miałem jeszcze telefon od kumpeli, czy nie minąłem punktu, więc musiałem wyjaśnić gdzie jestem... potem ostatni kilos i doleciałem do zmiany. Przekazałem numerem i mogłem już się delektować relaxem.


W gremlinie popatrzyłem sobie na całość: 55.8km, 4h32m38s, śr. tempo 4:53, śr. tętno 141. Miło... bo myślałem, że dużo, dużo wolniej było.

Napiłem się w końcu wody, odpaliłem w fonie mapkę z sytuacją z trasy i podwieziono mnie do chaty. Po drodze zjadłem galaretkę energetyczną Enervita.


W chacie zdjąłem buty i skarpetki, całe czarne i całe w piachu. Zjadłem banana, wziąłem łyka wody i wskoczyłem do wanny, prysznic. Potem zrobiłem herbę, bułę z miodem i powoli lajtowałem się sytuacją. Potem zrobiłem drugą herbę i kontrolowałem sytuację na trasie. Zaciekawiło mnie, że punkt kumpeli jakoś się nie rusza... ale obstawiałem, że straciła sieć, albo inne tego typu atrakcje. Popatrzyłem na zegarek i stwierdziłem, że przez godzinkę spokojnie mogę poleniuchować, jak nie półtorej i spokojnie będę mógł się zbierać do Biura Zawodów, aby szykować się na wspólny finisz.


Nagle wziuuuuu telefon od Agi.. :) po krótkiej rozmowie i komplikacjach padło, że mogę pobiec jeszcze końcówkę. Zebrałem się, ogarnąłem, ubrałem nowe suche spodnie, skarpetki i inne buty... asfaltowe z niewytartym bieżnikiem ;) Wsiadłem na MTB i w drogę. Odpaliłem mapkę, aby trzymać się trasy. Wskoczyłem na szlak i szukałem tej mojej zmienniczki ;)
Dopadłem ją daleko. Nie wiedziałem który to jest kilos i jak daleko od mety.

Zsiadłem z roweru, rzuciłem go na bok, dostałem numerek, przypiąłem i chciałem biec... a tu kuku - skurcz w lewej łydzie, skurcz w prawej :) po chwili puściły, zrobiłem dwa kroki i zacząłem biec. Świeżo nie było, wręcz daleko od świeżości, ale nie było też dramatu i spokojnie rzuciłem, że mogę biec dalej :)

Włączył mi się tryb Konia Tarpana :) Lekko rozmiękły szuterek, słoneczko, było już na plusie... fajnie nawet, ale płuca i nogi jakieś takie mało świeże. Dobiegłem do ostatniego punktu kontrolnego, gdzie z daleka kobita jakaś krzyczała do mnie: "coś ciepłego?" - rzuciłem "pizzę? sernik?". Niestety nie było ;)

Pobiegłem dalej. W sumie to luz, nikt nas nie gonił, a w międzyczasie się okazało, że biegniemy na drugiej pozycji wśród sztafet dwuosobowych :)
Rewela. Trasa końcówka była mocno kręta i pod górę. W sumie to już miałem dosyć, ale kiedy wybiegałem z tego krętego lasu pod koniec zobaczyłem młodego gostka, który krzyczał "jeszcze tylko tysiąc osiemset metrów".


Zabawne, ale wzięło mi się na wspominki.
Start i meta były sprzed szkoły. Pamiętam czasy końca podstawówki chyba, jak kupiłem kasetę (!) Bon Jovi z albumem "New Jersey".
Nie wiem czemu akurat w tym momencie to mi się przypomniało, chociaż w zasadzie teraz jest to dla mnie logiczne.
Na tej kasecie, albumie, jest taki utworek - Living in Sin (żyjąc w grzechu). Dawniej kojarzyło mi się to z grzechem (dziwne :)), kiedy wialiśmy ze szkoły z jakiejś lekcji, mimo iż utworek w zasadzie jest o miłości.
W tym właśnie momencie, kiedy myślałem "jeju, już tylko szkoła i koniec tego ultra" moje zwoje mózgowe przypomniały sobie, że kiedyś fajnie było zwiewać ze szkoły, a teraz marzę wręcz, aby do tej szkoły dobiec. Co za ironia i śmiesznota zbieżności losu, ale jaka fajowa :)


Kończyłem więc podbieg myśląc o tym Ultra, kawałku Ultra, jako takiego grzeszku, który właśnie poczyniłem :)
Grzeszkiem jest biegać coś ponad swoje siły, albo prowokować takowe. Czasem jednak dopóki się czegoś nie dotknie, nie przesunie pewnej ściany, nadal się będzie kopać z tą mniejszą ścianą. Dla mnie to było nowe wyzwanie, takie grzeszkowate, ale i fajowe... coś jak zjedzenie kilograma czekolady.
Nikt normalnie nie je kilograma czekolady, tak samo jak nikt normalny nie biega po 65km, czy więcej ;)


Końcówka - 100m pokonana już razem - Agnieszka czekała przed szkołą (znowu mi się kojarzą wagary), ostatni odcinek w uśmiechach wpadamy na metę :)
na głupiego oczywiście wymyśliłem, żeby zrobić telemark na mecie, ale wyszło raczej coś na wzór "podskoku małpy" ;)

Dostaliśmy po blaszce, która niby na wzór wojskowych, lecz mi bardziej kojarzy się z Wolverine i XMan, jednak medal jako medal jest wyjątkowy.


Drugi odcinek wyszedł niewiele ponad 9km, w czasie 43:36, śr. tempo 4:48 przy śr. tętnie 142.
Całość trasy pokonaliśmy w 8h31m17s, więc rewela :)
Do pierwszego zespołu straciliśmy 20 minut, za nami 30 minut trzeci zespół. Wydaje mi się, że trzeba być z tego zadowolonym i trochę niespodziewany jest to sukces dla nas obu ;)
Wszystkich zespołów (dwuosobowych) było 30. W całych zawodach wystartowało w sumie 599 osób w 5 kategoriach.


Na zakończeniu, kiedy była dekoracja tych z Setki, co biegli solo całość... tak się zastanawiałem, czy ja bym w tym dniu dał radę?
może nie to, czy bym dał radę dobiec/pokonać ten dystans, ale czy dałbym radę na podium wleźć ;)


Wieczorem na afterku rozruszałem nóżki przy tańcu, pączkach i małym piwku. Jak grzeszyć, to grzeszyć :)


oh this is time... of our liveeeeeeeeeeeeeeee :)


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2017-03-06,09:11): Snipi, nie myślałem że to już :) Gratuluję odwagi i "zrobienia" tego na luzie, bo nie wyczułem, żebyś jakoś szczególnie się przemęczył :) Czyli okazuje się, ze z kobietą też możesz wiele zdziałać :)
snipster (2017-03-06,09:50): Paulo, Dzięki ;) jak to mówią "z kobietą jest o wiele łatwiej i przyjemniej" :)







 Ostatnio zalogowani
aaron
13:47
matkris75
13:47
Arasvolvo
13:43
zasiu
13:43
tomaszz99
13:43
kolotoc8
13:43
grabson
13:41
slawek_zielinski
13:41
Pawel_Wu
13:39
BiegRycerski
13:39
Sieprawska Piątka
13:39
Grzegorz Gębski
13:39
zoltan
13:38
drakomir
13:38
andbo
13:38
pagand
13:34
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |