Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
254 / 338


2016-03-21

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
lekka słodkość kroku (czytano: 629 razy)

 

Czasem są takie dni, kiedy po prostu się dzieje coś niespodziewanego.
To miała być typowa sobota, po typowym tygodniu ciężkiej pracy, gdzie typowy poranek będzie senny, będzie typowa świeża bułka z miodem i zieloną herbą na śniadanie, wszystko przed typowym wyjazdem w sumie na typowe "zawody". Wielkie słowo "zawody"...
Odkąd biegam trochę śmieszą mnie te pojęcia jak trening, zawody i podobne, no ale odpowiednia powaga momentami jest, wszak to nie poprawiny po weselu.
Czasem jednak odrobina luzu robi różnicę.
Tak też było i w tym typowym sobotnim poranku.

Jadąc do Poznania na Maniacką nie miałem celu. Dziwnie i fajnie.

Chciałem po prostu dobrze pobiec, być zadowolonym, dobrze się bawić atmosferą tego wszystkiego wokół, spotkać innych znajomych i pogadać o linearnej postaci czasu, o tym jak to każdego wszystko boli... wymienić spojrzenia z nieznajomymi niewiastami z nadzieją na odrobinę flirtu i błysku, wszak jak wiadomo dekadencyjna nutka erotyzmu stawia na nogi nawet nieboszczyka ;)
No ale, przede wszystkim przyjechałem chyba tutaj trochę szukać. Szukanie tego mojego dawnego Ja w ostatnich czasach jest usłane u mnie wieloma pinezkami.

Przede wszystkim nie chciałem znowu się oparzyć i doznać tego sponiewierania, tego przybicia, zwalcowania czy wręcz wdeptania fizycznego, ale przede wszystkim mentalnego jak rok, czy dwa lata temu. Przejścia z zeszłego roku zrobiły mega szparę w mojej podświadomości.
Wciąż mam przed oczami obraz, kiedy pierwszy km idzie (biegnie) nadspodziewanie gładko, w tempie niezbyt szybkim by się wydawało, kiedy to kilometr dalej doznaję traumy, jakbym zamieniał się w wagon, a lokomotywa już daleko w oddali znikała za horyzontem.


Moje ostatnie treningi są mega budujące dla mnie, więc jakieś tam nadzieje miałem przed Maniacką. Postanowiłem jednak, że rzucę znowu rękawice Maratonowi, więc Maniacka wypadała niejako po drodze i bez jakiś specjalnych kocich ruchów pod ten deseń.
We wtorek, kiedy postanowiłem wypuścić się w nieco szybsze tempo po ulicy, trochę taki szybki Threshold... wręcz umierałem. Miałem dosyć zarówno w trakcie, jak i po. Czułem wtedy jedynie to, że mimo niezbyt wysokiego tętna było parszywie wewnątrz.
Wdarł się lekki niepokój, bo wiedziałem z przeszłości czym to może pachnieć. To takie swoiste przemęczenie, kiedy to nie można się rozpędzić, a tętno zwalnia i zwalnia.

Co z tego, że wolne wybiegania robię już naprawdę na niskich tętnach?
na zawodach nie chodzi o to, kto ma niższe tętno na spokojnych wybieganiach, lecz o to, kto potrafi szybciej zaiwaniać :)
bieganie to nie jazda figurowa :)


Rozgrzewka była spokojna, wręcz bardzo spokojna.
Rzuciłem nawet pod nosem, że takiego spokojnego biegania to ja nie pamiętam kiedy robiłem, chyba na jakimś roztruchtaniu po jakiś zawodach kiedyś tam dawno temu. To naprawdę był trucht, a tętno? przy chodzeniu i rozmawianiu przez telefon miewam wyższe ;)
Rozgrzewka wyszła w ilości 4 i pół km, z przerwą na lekkie rozciąganie, a wszystko w średnim tempie 5:50, z trzema krótkimi przyspieszeniami, bo sam nie wiem czy jedno to była przebieżka, drugie to rytm, czy chgw.
Pomyślałem, że w sumie fajnie się czuję i poniekąd szkoda, że dzisiaj nie ma maratonu... ;)

Pamiętam mój pierwszy półmaraton, gdzie dołączyłem do znajomych po fachu (harpaganów wtedy mi się wydawało :)) którzy akurat kończyli krótkie rozbieganie i zaczęli magiczne "rytmy". Robiłem więc i ja, oczywiście wolniej... a na koniec? na koniec czułem się jakbym był już po dobrych zawodach, a start dopiero był przede mną ;)

Tak więc rozgrzewka obecna bardzo przypadła mi do gustu.
Zrzuciłem bluzę do samochodu znajomka, nałożyłem starego bawełniaka na ogrzanie celem zrzucenia go przed startem... i potruchtaliśmy w grupie w okolice startu.

Loffciam tę Maniacką atmosferę, gdzie w miarę zbliżania się do stref jest coraz to więcej nakręconych biegaczy.
Jedni w skupieniu pilnują czasów, aby nie było za szybko, inni stylem żółwia spokojnie idą, jeszcze inni pochłonięci są medialnymi uniesieniami w stylu "zróbmy sobie selfie z lewej"...
Mija się oczywiście różnej maści ludzi, a raczej osobników wysmarowanymi różnymi maściami.
Są też i osoby dbające o ułożenie biustonosza, majtek, chaotycznie wiążących po raz kolejny sznurówki, czy wręcz pijących hektolitry płynów, jakby mieli wejść na godzinę do sauny :))) jest zabawa :)

...ostatnia wizyta przy drzewku, jakby to powiedział "Adaś Miauczyński" - "na wszelki wypadek te parę kropel nie zaszkodzi oddać" - kolejny syndrom biegaczy ;)

w strefach oczywiście tłoczno, a jakby to miało inaczej być. Zrzucam bawełniaka i kieruję się w środek.
Patrzę na Gremlina, czujny zwierz już też nie może się doczekać swoich pierwszych wyścigów ;) z tego wrażenia ten zwierzak złapał mi czujnik tętna kogoś obok... Patrzę i stojąc mam tętno 133... 130..125...130... no kurcze? ja wiem, że adrenalina, ale takie tętno to ja nawet przy spokojnych biegach już nie mam :p
szybko w Menu, bo Arti już zaczyna czarować przed startem i puszcza Alan Parson Project - Sirius... w menu wyłączam parowanie zewnętrznych czujników i odżywa czujnik w zegarku. Tętno 77... no to ja rozumiem.


Jakaś dziewczyna pyta się mnie na jaki czas biegnę, a ja... no właśnie, przecież bez planu tu jestem, więc co ja jej powiem? że biegnę, jak mi w duszy będzie grało? nie no, oczywiście musiałem wypalić "no jakoś tak 39 do 38".
Po chwili dopiero do mnie dotarło, że zaraz... moja życiówa to 38 i 33, a ja tu zaczynam cwaniakować i na pewno nie przyjechałem tu z zamiarem orania językiem asfaltu z nadzieją na życiówę.

Nie po tych moich treningach, gdzie sporo sobie powkładałem różnych takich i owakich, wszak zmęczony i tak dalej wiadomo - było jak u każdego, czyli poczucie braku formy, "wszystko mnie boli", ciągnie łyda, spina pośladek, a plecy? ojjj panie, plecy to mi zaraz wysiądą, nie mówiąc już o małym palcu, czy powiece, wszystko, wszystko jest na nie... do momentu wystrzału startera :)


START i ruszyła maszyna. Wokół oczywiście tłum, ale nie było dramatu. Na szczęście nikt się nie zatrzymywał i nie robił sobie Selfie, a widziałem już takie przypadki :)))
Początek jak zwykle luźno. Nie piłuję do przodu jak co niektórzy, jakby to meta była zaraz za zakrętem. Aż mi żal ich kostek, jak widzę te wywijasy na krawężnikach. Rzucam oko na Gremlina, wychodzi coś tam poniżej 4:00, więc jest ok. Jest luz, ale przecież początek wiadomka, jest lekko z górki.

Mijamy most, ludzie drą japę z góry... fajne, podoba mi się :)
Potem już esy floresy i pierwszy km. Byłem w szoku, bo tak niespodziewanie szybko pierwszy km mi minął, że myślałem przez chwilę, czy aby satelity dobrze mi namierzył cwaniak? ale na szczęście słyszałem te fajne pikanie elektroniki wokół mnie.
Kolejna fantastyczna sprawa, którą uwielbiam - te masowe jęki elektroniki, pierwsze "och ach" w stylu R2D2 :)

Pierwszy km w 3:45 i było git. Tu trochę zluzowałem łydę, żeby nie powiedzieć, pierwsze przerażenie. Tętno w ogóle jakaś masakra niskie, jakbym dopiero co przymierzał się do Drugiego Zakresu, no ale wiadomka, że na takie sprawy się nie zwraca uwagi. Utknąłem za kimś i starałem się mniej więcej chować od podmuchów wiatru, który był w moim przypadku trochę wyczuwalny.
Co złapałem jakąś grupkę, to musiałem albo dawać dyla, albo kombinować, żeby nie rozbrechtać się.
Przez jakiś okres czasu biegłem obok takiego jednego, co robił co jakieś parę kroków dziwnie brzmiący odgłos paszczowy, niczym niegrająca już Maria Sharapova na korcie. Bez kitu, jakby to była dziewczyna i wydawała takie jęki co parę kroków, chyba bym do niej zagadał przynajmniej o imię, jak nie o coś więcej ;)


Kolejne km mijały w sumie dalej na luzaku. Było oczywiście lekkie dyszenie, ale nawet nie ocierało się to o charczenie, czy podobne. Wdech-wydech na dwa...
Nie sugerowałem się tempem, tylko leciałem chyba trochę na wygodniaka. Bałem się depnąć w tej fazie biegu. Seryjnie... bałem się tego wspominanego liścia.
Szczerze, to przez moment nawet przeszła mi myśl "ech kiedy ta chłosta i odcięcie wtyki?"

3:45 pierwszy, 3:53 drugi, 3:47 trzeci, 3:52 czwarty, i mając w pamięci te specyficzne zakręty, delikatną kosteczkę brukową w paru miejscach, te przetasowania ludzi obok mnie, doznawałem dwa lata temu, czy bardzo, ale to bardzo rok wstecz, chłosty, no po prostu nie miałem zaufania do siebie, czy i jak w ogóle biec.

Na początku w ogóle czułem się, jakbym robił Drugi Zakres, czyli intensywność okołomaratońską.
Czekałem na okolice półmetka, czyli miejsce, po którym zawsze był strzał z liścia, albo było już dawno po frytkach.
Zawijasy w okolicach 4-5km z leciutkim podbiegiem, który w sumie nie zrobił na mnie wrażenia, albo może tak delikatnie go potraktowałem, wszak tempo nieco zmalało do 3:53.

Był to najwolniejszy kilometr, jak się później okazało.
Na półmetku mijałem zegar, który wskazywał 19:2cośtam. Na Gremlinie nie miałem czasu, tylko dystans, prędkość chwilowa, prędkość średnia z obecnego km i na dole tętno. Jakoś tak przyzwyczajony do tego jestem, a nie chciało mi się zmieniać :)

Mijając półmetek zacząłem coraz to śmielej rozmyślać, że może trochę spróbować i przynajmniej nie odpuszczać?
Zająłem przez chwilę umysł bardzo trudną czynnością, czyli matematyką. W tym momencie no nijak nie mogłem wymyślić, co mi wyjdzie z tych 19:2coś tam.
Niech będzie 19:21 na półmetku i co dalej? ile to da, jak zrobię drugą połowę identycznie?

Ta myśl mnie w ogóle zabiła. Do tej pory zawsze, ale to zawsze miałem zjazdy za połową, zawsze trafiały się kaemy rodem z Monty Pythona, gdzie wychodziło mimo walki mega dramatycznie wolno, dostawałem kwasem po nogach, a płuca zatykały się niczym PRLowski syfon.

A teraz? teraz leciałem dalej mniej więcej jak do tej pory i nie potrafiłem przyjąć na klatę słynne powiedzonko "już witał się z gąską, już prawie ten tego...".
Właśnie, bałem się cholernie, żeby to nie było witanie się z gąską i strzał od łabędzia. Nie chciałem, żeby z tej misternej i pięknej gry wstępnej nie wyszło zbyt szybkie "wiesz, fajnie by było, ale zostańmy przyjaciółmi" :)

Ja tu chciałem ostrej akcji!
no i moje zwoje mózgowe sobie obliczyły bardzo szybko, że 19:21 i 19:21 to jest około 40 sekund i 40 sekund. Czyli niespełna półtorej minuty. Zaraz, ile to moja życiówa wynosi? coś mniej więcej jakoś półtorej minuty...

To była pierwsza chwila, kiedy zacząłem nieśmiało robić zaloty pod tematy okołożyciówkowe.
Szósty w 3:44 i trochę mnie to przestraszyło do tego stopnia, że dobieg w okolice Malty wyszedł w 3:51.
Zastanawiałem się wtedy, z jaką to ja średnią leciałem na te wtedy 38:33? coś w okolicach 3:52 chyba, a tu przy zwolnieniu i hockach-klockach wyszło 3:51.

To był drugi moment, gdzie zrobiłem głębszy oddech, niczym kierowca TIRa robiąc redukcję i wyrównanie obrotów ;)
Czekałem wciąż na moment, gdzie poczuję, że to JUŻ, że to TERAZ, ale ciągle się bałem naprawdę rzucić w wir. Mój bagaż doświadczeń mega mocno mi ciążył na plecach...
Siódmy km postanowiłem już lekko dokręcać i wyszło w 3:47. Wyprzedzałem ludzi, jakbym leciał na jakimś maratonie, a nie na wyścigach. Od półmetka nikt mnie nie wyprzedził, przed końcem jedynie dwójka śmiałków tego dokonała, a jednego skasowałem na mecie i tak ;)

Pogoń powoli nabierała rumieńców, kiedy to już poczułem, że w dwa kilosy, to nie można czegoś takiego spieprzyć. No jakbym nie stawał na głowie to coś fajnego z tego musi wyjść.
Przy okazji jeszcze w niedalekiej oddali zobaczyłem kolesi z mojego Bractwa Biegaczy. Postanowiłem ich trochę podgonić, jednak szanse miałem nikłe, acz nie takie małe. Jeden motorówa z PB poniżej 35, drugi to też wyścigowiec... no ale, cel już był ;)

Ostatnie dwa kaemy dociskałem już prędkości, które powodowały głębsze oddychanie. Dziwne, ale wciąż bałem się depnąć, tak na maxa, na żywioł... czułem się z jednej strony jak jakiś Laluś, ale z drugiej? no jak się nazywał ten Osioł ze Shreka, co się zmienił w Białego Rumaka? ;))))

Dziewiąty km w 3:41 i wiedziałem, że jest dobrze, bo czułem luz. Nie pamiętam, kiedy tak mi się biegło...
Leciałem dalej, starałem się wyprzedzać z jednej strony, z drugiej przez chwilę łapać świeżość. Kurcze, ale na co ja dalej czekałem?
Pamiętam, jak mijałem dziewiąty km i spojrzałem na czas z Gremlina, te 3:41 i jeszcze wyczuwalny luz mnie zmieszał. Rzuciłem myśli na bok i gnałem dalej. Zbierałem siły chyba na finisz, na który napalałem się coraz to bardziej i bardziej. Wyprzedziło mnie dwóch cwaniaków, więc czekałem na ten finisz, aby ich podgonić.
Depnąłem jakieś 200m chyba przed końcem, z czego bez jakiegoś szaleństwa starając się rozpędzać. Jak zobaczyłem bramę dopiero do mnie dotarło, że halo to JUŻ, za 50m brama, a ja jeszcze nadświetlnej nie osiągnąłem ;)

Zbliżając się do mety widziałem, jak zegar przeskakuje na 38:00 i szybka burza myśli:
- oł je, życiówaaaa
- kurde, szkoda, że nie poniżej 38:00
- zaraz, to czas brutto, trzeba więc za...aaaaaaaać

no i końcówka to był już lot, który bardzo lubię, zresztą chyba jak każdy biegowy świr, czy świrzyca :)
za linią mety, kiedy to lądowałem na planecie Ziemia, rzuciłem sobie pod nosem "jeeeeeeee" :)

Gremlin po zatrzymaniu pokazał mi 37:57 - co by tu nie napisać, wtedy to wyglądało tak - to był po prostu szok dla mnie.
Za metą chwila na złapanie oddechu i co? no chciałem dalej biec :)
Ostatni kilos w 3:35


We wtorek byłem bardziej zajechany tamtym tempem i niby progówką niczym zajezdnia, niż teraz.
Euforia wylewała mi się ze wszystkiego. Endorfiny wręcz mnie zjadały niczym PacMan, a stan emocjonalny był niczym orgazm mentalny.
Bardzo, ale to bardzo dawno nie czułem tego. Aż mi się łezka w oku zakręciła na myśl, czemu do cholery musiałem tyle czekać na to?

Oczywiście później były myśli, co by było, gdybym bardziej odważnie się wypuścił? nie ma jednak co gdybać. I tak jestem mega zadowolony, szczególnie, że wynik jest niejako z obciążenia pod maraton.


Ostateczny czas 37:54 netto. Życiówkę na dychę w końcu poprawiłem po trzech i pół roku, o jakieś 39 sekund?
Pierwsza piątka w 19:19, byłem wtedy 284 chyba, na mecie 215. Sporo się nawyprzedzałem :)
Takiego Negative Splita nie powstydziłbym się w maratonie :)

Dycha z zeszłego roku 40:27, Dycha z jesieni 39:56.

Apetyt rośnie, szczególnie, że za dwa tygodnie lecę połówkę w płaskim Berlinie, a za miesiąc kwintesencja tych moich przygotowań, czyli Maraton w Hamburgu.



Sezon na życiówki rozpoczęty :)


--Foto Dariusz Niedzielski
to już była końcówka, świeży niczym pączek co prawda nie byłem jak widać, ale nie było tak źle :P


Aloha
pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2016-03-22,08:18): przez ten opis trzymałeś nas w napięciu nieźle :) Ale chyba podobnie jak siebie w czasie biegu :) Nieźle. Można by rzecz, tak jak mi mój Siostrzeniec napisał po moim skromnym wyniku: zejeb... :) Gratuluję i rzeczywiście można tylko żałować (ja też mam takie odczucia), że się jeszcze bardziej nie biegło na maxa :(
snipster (2016-03-22,08:59): Dzięki Wielkie :) miło jest, kiedy coś fajnie wychodzi... ach, zapomniałem wręcz jak fajne te bieganie potrafi być :)
sobieslaw (2016-03-22,10:57): Gratulacje :) To był weekend na życiówki... :)
snipster (2016-03-22,14:57): Senkju ;) rzeczywiście coś wisiało pozytywnego w powietrzu ;)
Joseph (2016-03-22,16:37): Jak już tak przywołujesz Miauczyńskiego to mam kolegę, który na starcie zawsze, ale to zawsze skarży się : „O quuu… znowu nie dosikałem” ;0 A na maratonie to już bankowo, hehe. A teraz poważnie: miałem taką sama amplitudę międzyczasów – przyśpieszałem i zwalniałem dokładnie na tych samych kilometrach. Well done! Gratulacje! Tośmy sobie zrobili małe przedmuchanie płuc przed maratonem - ja też za miesiąc ;)
snipster (2016-03-22,21:13): czyli jest więcej takich Miauczyńskich ;) kurcze pióro, teraz widzę, że niedługo za Tobą przyleciałem :) odnośnie płuc to jakoś nie czułem właśnie wentylacji, co mnie dziwiło. Po biegu nawet jakoś specjalnie nie kaszlałem, ale to chyba dobry omen. Pozdro i Powodzenia za miesiąc.
sobieslaw (2016-03-22,21:17): Mam nadzieję, że za dwa tygodnie też będzie dobre powietrze... :) (U mnie na odwrót - była połówka, będzie dycha.)
snipster (2016-03-22,21:26): o powietrze się raczej nie martwię, szczególnie w Berlinie ;) zupełnie inny klimat, nikt nie jara węglem i tym podobne. Poza tym powinno już być cieplej. Szerokie ulice, tłum wokół, na pewno znajdzie się jakaś grupa przy której da radę biec ;)
Joseph (2016-03-22,23:55): I dla Ciebie powodzenia :) Walczymy chyba o podobny początek na zegarze ;) Suty do góry!







 Ostatnio zalogowani
pawlo
11:59
Gapiński Łukasz
11:58
Admin
11:46
stanlej
11:44
biegacz54
11:40
czewis3
11:29
Ann93
11:27
Stonechip
11:18
kirc
11:12
Leno
10:57
Mario998
10:22
raputita
10:10
Dana M
10:02
LukaszL79
09:58
karollo
09:57
konsok
09:56
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |