Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [100]  PRZYJAC. [99]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Mijagi
Pamiętnik internetowy
Z pamiętnika "młodego" biegacza

Wojciech Krajewski
Urodzony: 1974-02-15
Miejsce zamieszkania: Piła
363 / 427


2012-10-01

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Gripex, fervex, aspirynka, a Maraton Warszawski (czytano: 774 razy)

 

Gripex, fervex, aspiryna, itp. itd. – te różne –exy miały mnie przez ostatni tydzień postawić na nogi, bo bardzo chciałem pobiegnąć w Maratonie Warszawskim. Niestety, perspektywa jakości biegu zmieniała się proporcjonalnie do ilości połykanych tabletek i zasmarkanych chusteczek do nosa. Pierwotnie miała to być walka o nową życiówkę, a ostatecznie już tylko chciałem ukończyć kolejny, dla mnie trzeci już maraton w Warszawie, czyli w mieście, gdzie zaczęło się moje bieganie.
Pierwotnie miało nas jechać trzech – trzech przedstawicieli wszechnicy z Ceglanej: Janek, Jacek i ja. Ostatecznie, z wielkim bólem, musiał zrezygnować Janek, czego zapewne bardzo żałował, bo dla Janka bieganie w Warszawie jest prawie tak samo ważne, jak dla mnie. W końcu w Warszawie zawsze są ładne medale i do tego na odpowiedniej tasiemce. No cóż, następnym razem zapewne nie odpuści. Chyba, że będzie właśnie kończył kurs kosmonauty. Ja, jak już wyżej wspomniałem, jechałem po prostu sobie pobiegać, a Jacek powalczyć o nową życiówkę, a może i złamanie magicznych trzech godzin. I były ku temu przesłanki. Zszedł poniżej 40 minut na 10 km, przebiegł dość dużo kilometrów i nastawienie miał bojowe, więc była duża szansa.
Do stolicy ruszyliśmy w samo południe w pięciu: Olek i jego syn, student warszawskiej SGH ( od poniedziałku zaczyna mu się kolejny rok studiowania), który w maratonie warszawskim miał być wolontariuszem, Rafał i nasze dwie skromne osoby. Jechaliśmy trochę „na około”, bo chłopaki postanowili wypróbować niedokończoną autostradę Poznań-Warszawa. Rzeczywiście, jeszcze dużo pracy czeka drogowców, a praca „wre” jak cholera. Myślę, że ukończą ją za jakieś…lat. No cóż, Euro już było i nikomu już się nie spieszy. No, może oprócz kierowców. Podczas drogi przyjąłem kolejne porcje aspirynki i liczyłem na cud. A może mi przejdzie? W biurze zawodów byliśmy trochę po 17:00. Stadion, jak zwykle, robił wrażenie, szczególnie w środku. Brakowało mi jednak czegoś – zielonej murawy. Myślałem, że pobiegam sobie po niej, a tu przyjdzie mi biegać po betonie. Nie szkodzi, w końcu finiszować na Narodowym, to i tak duże przeżycie. Odbiór pakietów poszedł naprawdę szybko, a potem z Jackiem ruszyliśmy na EXPO. Trochę biedne te targi, jak na największy polski maraton. Chyba nieźle zażyczyli sobie właściciele Narodowego, bo firm wystawiło się niewiele. Ja miałem jeszcze trochę czasu, bo na nocleg miałem udać się około 18:15, więc poszwędałem się trochę po koronie stadionu i miałem okazję spotkać się ze znajomymi. Spotkałem się z Żiżi i jej rodzinką. Dawno się nie widzieliśmy, ale na dłuższe pogawędki umówiliśmy się na Kalisz. Spotkałem się z Izą, która krzątała się na stoisku ERGO. W końcu spotkałem Sebę i Romana, z którymi chwilkę porozmawialiśmy. Po 18:00 zjawił się mój brat z bratową i ruszyłem na nocleg. Dawno nie widzieliśmy się, więc było o czym porozmawiać. Czas szybko leciał, a ja pochłaniałem kolejne jakieś tam –exy, a może pomoże. W końcu wylądowałem na Literackiej i mogłem odpocząć. Czas mijał szybko, bo w dobrym towarzystwie, przy dobrej rozgrzewającej herbatce dobrze się rozmawiało. Liczyłem też na brata – farmaceutę, że ten zna jakieś tajemne eliksiry, które postawią mnie na nogi i pozwolą powalczyć jutro na warszawskich ulicach. Coś mi tam dał i poczułem się lepiej. I tu na nowo mózg zaczął kombinować. A może jednak jutro powalczyć o coś więcej, niż tylko o ukończenie maratonu? Pożyjemy zobaczymy… Umówiłem się tez Jackiem, że na start ruszymy gdzieś około 7:30. Było więc przede mną kilka godzin snu i, jak zakładałem, cudownego działania otrzymanych leków.
Rano – pobudka, toaleta, śniadanko, ostatnie przygotowania i czas ruszać na Narodowy. Pogoda zapowiadała się pięknie: chłodno i słonecznie, czyli to, co lubię. Kolejna porcja czegoś tam, co ma mnie trzymać na nogach i z pozytywnym nastawieniem ruszyliśmy z Jackiem i jego bratem, który nas podwiózł, na start. Na ulicach, mimo wczesnej pory, było już widać duży ruch. To startujący ruszyli tłumnie na miejsce zbiórki. My także przespacerowaliśmy się i około 8:15 byliśmy na miejscu. Trochę późno, jak na mnie, ale Jacek, jako bardziej doświadczony zawodnik i nie cierpiący na przedstartowe ADHD, uspokajał mnie, że zdążymy, ze nie ma pośpiechu. Zostało tylko zrzucić dresik, oddać worek do depozytu i ruszyć na start. Było chłodno, a mnie jakoś podejrzanie ciepło. To chyba leki grzeją– tak sobie pomyślałem. Będzie dobrze. Jacek udał się na niezbędne pozbycie się balastu i tyle go widziałem. Zobaczyliśmy się dopiero na mecie. Ja natomiast ruszyłem na start w okolice … balonika z 3:30. A jednak. W końcu otrzymałem jakiś cudowny – w moim mniemaniu – eliksir, więc czemu nie? Czemu nie spróbować? Tam spotkałem Sławka wieleniaka, z który postanowiliśmy razem pobiegnąć. Trochę wiało, ale na starcie mi to nie przeszkadzało. Adrenalina robiła swoje. Będzie dobrze. Pan Babiarz, zagrzewał nas do walki na trasie, muzyczka grała i ostatnie minuty szybko mijały. W końcu wystartowaliśmy po niemal niesłyszanym wystrzale. To był chyba kapiszonowiec rodem z PRLu. Poszły konie po betonie… A jak się biegło? To w następnym wpisie.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


michu77 (2012-10-01,13:25): ...mignąłeś mi w czasie obszernej relacji na Polsat News ;P
Mijagi (2012-10-01,13:26): hm..., czyli zaistniałem w polskich mediach hehe







 Ostatnio zalogowani
cierpliwy
02:00
wacul
23:27
maste
23:04
przemek300
23:03
andreas07
22:50
janeta75
22:48
tarasekbr
22:29
Grzegorz Kita
22:27
Artur z Błonia
22:22
zamorrad
22:21
karollo
22:09
Borrro
22:07
damiano88
22:00
szyper
21:52
Bartuś
21:37
bobparis
21:37
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |