Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [100]  PRZYJAC. [99]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Mijagi
Pamiętnik internetowy
Z pamiętnika "młodego" biegacza

Wojciech Krajewski
Urodzony: 1974-02-15
Miejsce zamieszkania: Piła
364 / 427


2012-10-01

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Warszawsko-maratońskie amelinium Mijagiego (czytano: 413 razy)

 

Wczorajsze 42,195km po warszawskich ulicach było … hm, właściwie nie do końca umiem określić jakie były. Pierwsze 10 km, a właściwie pierwsze 21 km, to było szybkie, miłe i przyjemne bieganie. Od początku schowałem się w grupie na 3:30 i raźno biegłem do przodu. Jednak zdecydowałem się na walkę, postawiłem wszystko na jedną kartę. Raz się żyje. W końcu Waldek dał mi jakieś dobre leki, które miały pomóc pokonać nie tylko maraton, ale i moją chorobę. Oj, naiwniak ze mnie, naiwniak. O tym jednak za chwilę. I tak biegło się miło po Warszawie. Obok kilometry połykał Sławek, który skarżył się, że mu … za ciepło. Za ciepło? To proponuję maraton na Syberii, choćby po Bajkale. To, co uderzyło mnie od początku, to większa niż przed rokiem liczba kibiców. W pierwszej części najfajniej było tuż za zamkniętym tunelem, pod Mostem Poniatowskiego, gdzie kibice przypominali mi tłumy znane z wyścigów kolarskich, rozgrywanych we Włoszech albo w Hiszpanii. Podobno taki doping jest na maratonie w Berlinie albo na amerykańskich zawodach. Tutaj doszedłem Rafała, który stwierdził jedno: „Wojtek, 3:30 to nie dla mnie”. W tym miejscu myślałem, że dla mnie te 3:30 jest. Czas upływał, kilometry też i coś zaczynało się dziać z moim organizmem. Czyżby cudowne lekarstwa przestawały działać? Zygzaczek na 19, 20 i 21 km poszedł jeszcze dobrze i półmaraton ukończyłem niemal planowo – 1:46 i …. Zaczęło się coś psuć. Wybiegliśmy na prostą prowadzącą do natolińskiego parku i baloniki zaczęły niknąć w oddali. I to nie wina chłopaków, którzy swoją robotę wykonywali perfekcyjnie. To ja zacząłem „odpływać”. Zacząłem ruszać się niczym replay. Chętnie park w Natolinie bym pozwiedzał, ale nie do końca chciało mi się po nim biegać, a już podbieg zniechęcił mnie bardzo. Po raz pierwszy pojawił się w głowie pewien komunikat: „Co ja, do cholery, tutaj robię? Powinienem leżeć w łóżku, a nie z przeziębieniem udawać bohatera, nawet jeśli to jest Bohater Narodowego”. Po raz pierwszy i nie ostatni, niestety! Na podbiegu zaczęły mnie mijać tłumy biegaczy, którzy jakoś szybciej ode mnie się poruszali. Do szedł mnie Olek i … pogonił dalej. A mi zostało tylko odliczanie kolejnych kilometrów i kolejnych biegaczy mnie mijających. Kolejne 11 km było „najciekawsze”: dłużyzna i wiatr w twarz. Na szczęście był to najweselszy kawałek trasy. Spisali się kibice. Ursynów dał czadu. Od 35 km prym przejęły dzieciaczki z warszawskich i nie tylko szkół. Takiego dopingu nigdy jeszcze nie miałem. Wręcz swoim pomysłowym przebraniem, ciekawymi okrzykami i przyśpiewkami i szczerymi uśmiechami pomogły mi pokonać te ostatnie kilometry. W międzyczasie minęły mnie baloniki na 3:45 i Rafał, który lepiej rozłożył siły, choć także męczył się podczas dzisiejszego biegu. Zostało mi więc walczyć o drugi wynik w życiu, czyli połamanie 4 godzin. Na horyzoncie pojawił się baner z 40km i siły wróciły. Skąd? Jak? Nie mam pojęcia. Ruszyłem niemal sprintem i chyba po raz pierwszy zacząłem mijać kolejnych biegaczy. W Pradze było podobnie. Zawsze bliskość mety wyzwala we mnie zakamuflowane pokłady siły. A może to mój racjonalizator się wyłączył? W bramy narodowego wbiegłem szczęśliwy i skończyłem mój kolejny maraton … nie bardzo zmęczony. Osłabiony, ale nie zmęczony. Tym razem to nie niedotrenowane nogi odmówiły walki, ale choroba mnie pokonała. Trudno. Tym bardziej byłem zadowolony z wyniku i … pięknego medalu. Na mecie czekał już na mnie Jacek, który uzyskał bardzo dobry wynik, ale nie do końca był zadowolony, bo nie złamał trzech godzin i nie poprawił życiówki. Szybko przebraliśmy się i ruszyliśmy do bazy, czyli na Bielany. Tam prysznic, dobry obiadek i kilka telefonów, bo koledzy dzwonili i czas do domu. Szkoda, że tak krótko, ale będzie jeszcze okazja wrócić nie raz.
A droga powrotna, to zupełnie inna historia. Najpierw trzeba było podzielić się wrażeniami: że wiatr, że coś tam nie poszło, ale w sumie to było nieźle, że fajna impreza. Potem posłuchaliśmy Wiewiórek na drzewie, czyli kultowego zespołu związanego z Biegiem Rzeźnika i ich hymnu tegoż biegu. Kolejne ciekawe i pełne emocji chwile pochłonęło nam słuchanie relacji z drugiej polowy meczu Lechii i Lecha. Wynik zadowalał mnie, Jacka i Rafała. Z końcowym wynikiem nasze twarze charakteryzowały uśmiechy w kształcie dorodnych bananów. A potem zaczęło się to, co najlepsze. Zaczął się trójkowy Wieczór Kulturalny. Tym razem jacyś pasjonaci teatru współczesnego rozprawiali o jakimś spektaklu. Zapamiętałem tylko nazwisko Fassbinder. Ja, jako laik w tym temacie, chciałem się czegoś dowiedzieć o tej dziedzinie sztuki, ale to było ponad moje zdolności percepcji. I chyba nie tylko moje, bo Jacek, Rafał i Olo również mieli problemy ze zrozumieniem tej nowomowy. Te przenośnie, hiperbole typu: amalgamat dwóch światów albo wirusowanie rzeczywistości rozwaliły nas totalnie. I ci eksperci potrafili rozprawiać o tym i rozprawiać. Wydawało mi się, że dłużej niż trwa taki spektakl. Czy i my wyglądamy tak, kiedy rozmawiamy o bieganiu, posługując się naszym biegowym slangiem. Biedni ci nasi najbliżsi, oj biedni. Reasumując, niewiele dowiedziałem się o sztuce współczesnej, ale może to wina mojego małego zainteresowania tą dziedziną? Może to sygnał, ze trzeba częściej słuchać Magazynu Kulturalnego w radiowej Trójce. Nasza powrotna podróż skończyła się przed 20:00 i nie dokończyliśmy tego pasjonującego słuchowiska. Rafał obiecał jednak streścić ciąg dalszy.
Wracając do meritum mojej relacji i podsumowując ją, to muszę stwierdzić, że to był dobry czas, bo i wziąłem udział w fajnej imprezie biegowej i to w mieście, gdzie rozpoczęła się moja przygoda z bieganiem. Po drugie, to ludzie, z którymi się spotkałem: Rodzinka, znajomi biegacze i wspaniali kibice. Po raz kolejny doświadczyłem swojej słabości, ale w końcu czyż nie jest tak, że moc w słabości się doskonali? A ze wynik nie taki, jakbym chciał? No cóż, a może to i dobrze, bo jak za często będę poprawiał życiówki, to za chwilę się to skończy i co potem? A tak, jeszcze będą okazje. A do Warszawy chętnie wrócę, bo w Warszawie dobrze mi się biega.


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


ultramaratonka (2012-10-01,22:44): Szkoda, że się życióweczki nie udało zrobić, ale co się odwlecze... to bardziej ucieszy ;-) Takie NIC jak przeziębienie (w Twoim wypadku) czy stres egzaminacyjny (w moim), a zburzyło nam śliczne ("amerykańskie") założenia przedstartowe. Życie jest niesprawiedliwe ;-)
Mijagi (2012-10-01,22:46): Zgadza się, ale my to sobie odbijemy na trudniejszych trasach, choćby ponownie w Bieszczadach, bo ja tam wracam.
jacdzi (2012-10-01,23:15): Naprawde dobrze sie biega po Warszawie. Moze zyciowka peknie za rok w Warszawie?
Mijagi (2012-10-01,23:26): Jacku, spinać się nie będę. jak się uda, to dobrze. Zapewne o życiówkę zawalczę gdzieś na wiosnę. A do Warszawy i tak z chęcią przyjadę.







 Ostatnio zalogowani
stanlej
23:50
eldorox
23:46
BTK
23:17
Ziuju
23:13
alex
23:06
cinoslaw
22:55
tomasso023
22:51
Marco7776
22:51
Stonechip
22:50
soniksoniks
22:17
elefantus
21:52
Nicpoń
21:48
Mirek73
21:19
42.195
21:02
kornik
20:56
maste
20:41
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |