Cracovia Maraton był moim SZÓSTYM maratonem. W kwietniu zrobiłem w Dębnie 3:29 i zakładałem, że Kraków pobiegnę rekreacyjnie na 4 godziny. Na ustach każdego, kto był w Krakowie owego feralnego 11 maja pojawia się pewnie szeroki uśmiech... Do Krakowa pojechałem z moim kolegą z pracy Piotrem, dla którego miał to być debiut. Szef dał nam koszulki firmowe na bieg i obiecał zwrot kosztów podróży po warunkiem, że złamiemy cztery godziny (sadysta jeden - dobrze, że nie umie po polsku i tego nie przeczyta!). Ja oczywiście byłem pewny swego (ha! 4 godziny! Co to dla mnie...). Podróż pociągiem do Krakowa mieliśmy bardzo miła gdyż rozmową zabawiał nas kapitan statków rybackich. Opowiadał malowniczo o przygodach na wszystkich morzach. Większość z opowieści była mrożąca krew w żyłach a wszystkie pobiła opowieść o operacji wyrostka (praktycznie „na żywca” po znieczuleniu wódką) gdzieś pod (albo nad) kołem podbiegunowym. Ta historia, w której marynarze próbowali żywemu rekinowi wycinać zęby na naszyjniki także była niezła....
Do hotelu Cracovia na zapisy trafiliśmy bez problemu dzięki pomocy dwóch krakowianek, które wracały z targów poznańskich. Gorzej było ze znalezieniem hali sportowej gdzie mieliśmy nocleg. Było już po 21 i obsługa biura, zmęczona całodniową pracą, nie była zbyt chętna do udzielania wyjaśnień. Jak się jednak okazało znalezienie hali WKS Wawel było rzeczywiście prostsze niż się nam zdawało, ogłupiałym po wielogodzinnej podróży pociągiem z Poznania.
Jak należało oczekiwać trudno się było na sali gimnastycznej wyspać (ciekawe którzy to zerwali się już o piątej rano?) ale miło było sobie w ten sposób przedłużyć maratońską przygodę.
Rano niebo było zachmurzone. W serce me wstąpiła nadzieja, że może tak się już utrzyma. Z całym tabunem maratończyków wyruszyliśmy na rynek. Na rynku oddajemy do ciężarówki nasze bagaże i spotykamy się z dwoma kumplami Piotra, którzy specjalnie przyjechali na jego debiut do Krakowa. Zakłady o to czy dobiegnie do mety zostały już wcześniej obstawione a w grę wchodziły dobre „łyskacze”. Piotr jako rodowity poznaniak nie mógł wiec nie dobiec do mety....
Nasycając nasze organizmy wodą, zwiedzamy rynek a ja obserwują krążącego po niebie ‘Antka’, z którego mają wyskoczyć spadochroniarze. Strasznie im zazdroszczę gdyż w tym, roku nie zacząłem jeszcze sezonu a skakać się chce! Pokręcić się na spadaku nad rynkiem krakowskim to by była ale uciecha. Nic to, przede mną ważniejsze cele. Zbliża się godzina dziesiąta i trzeba skorzystać z toalety. Wybór toalet skromny więc i kolejki długie. Dla telewizji i fotoreporterów to prawdziwa gratka!. Na nieszczęście gdy już stoimy dobrą chwilę organizatorzy na naszej wieszają kartkę z napisem: „numery od 1-20 mają pierwszeństwo”. Przyspieszamy i korzystamy z toalety po dwóch na raz.... Pomijając szczegóły nadmienię, że się nam udało i tym samym ocaliliśmy zabytki Krakowa przed zniszczeniem, niczym marszałek Koniew.
Ustawiamy się na starcie. Piotr błędnym wzrokiem rozgląda się wokoło. Ja zaś udaję twardziela. Plan jest prosty, zaczniemy 5:30 na kilometr, pociągniemy tym tempem do półmetka a potem spokojnie będziemy wytracać prędkość i zakończymy bieg z czasem 3:59:59. Przez ostatnie półtora miesiąca nie udało mi się trenować z Piotrem, więc nie wiem na ile go stać, skarżył się także na powracający ból kolana. Nic więc na siłę. Wśród pięknych zabytków Krakowa gubimy gdzieś oznaczenie pierwszego kilometra i na moje wyczucie biegniemy do pierwszego punktu żywieniowego. Mijamy Wawel a następnie oglądamy go w całej okazałości biegnąc wzdłuż Wisły. Trochę czasu tracimy przy punkcie żywieniowym gdyż przed biegiem ustaliłem z Piotrem, że nie będę go zmuszał do picia w biegu. Na piątym kilometrze mamy dokładnie 30 minut. Jak na razie nie jest gorąco a na plantach nawet wieje miły wiaterek. Morale mamy wysokie. Zabrałem w „nerce” aparat i robię trochę fotek w biegu. Dajemy się spokojnie wyprzedzać. Na trasie miły doping, pod tym względem jest znacznie lepiej niż w Poznaniu chociaż do zagranicy lub do fenomenu Dębna jest jednak dość daleko. Wydłużam trochę krok by lekko podkręcić tempo. Na dziesiątym kilometrze okazuje się, że dalej biegniemy około 6 minut na kilometr. Biegnie mi się luźno ale po Piotrze widać już lekkie oznaki zmęczenia. Na dodatek zaczyna być gorąco! Chociaż nie podkręcam tempa, Piotr zostaje wyraźnie z tyłu. Przed punktem żywieniowym na 15 km postanawiamy, że od tego momentu pobiegniemy oddzielnie. Obiecuję robić Piotrowi zdjęcia na mijankach.
Na 15 km mam 1:31. Mimo, że zrobiło się już gorącą wciąż jeszcze nie mam świadomości tego co mnie czeka. Podkręcam tempo aby złamać dwie godziny na półmetku, trak aby potem spokojnie kontrolować tempo i złamać 4 godziny na mecie. Z łatwością mijam innych biegaczy. Między innymi mijam biegacza w stroju Krakowskim, który jak to później widziałem na własne oczy dobiegł do mety w dobrej formie i na linii mety miał jeszcze dość sił na odtańczenie krakowiaka. Jestem pełen podziwu, przecież on samych brzęczących blaszek miał na ubraniu tyle, że by uszczęśliwił każdego zbieracza kolorowego złomu. Zgodnie z obietnicą na nawrotach zatrzymuje się aby złapać Piotra w obiektywie. Już przed półmetkiem gorąco jednak podcina mi skrzydła i na półmetku mam 2:03. Humor wciąż mam dobry, z wyciągniętej ręki pstrykam zdjęcia swojej twarzy na tle zabytków Krakowa, i wciąż nieświadomie wierzę, że złamię cztery godziny. Piotr minął półmetek z czasem 2:18 i przed samym rynkiem miał okazję „ścigać” się z dublującymi go Kenijczykami. Na nawrotach Piotr także mijał „Krakowianina” lecz go nie zauważył (!), zapamiętał jedynie brzęczenie blaszek na ludowym stroju...
Wyciągam nogi jak mogę ale na 25 km mam wciąż 3 minuty straty. Już przed 30 km robi się prawdziwa RZEŹNIA. Od tego momentu bieg kojarzy mi się z koszmarem senny, w którym człowiek chce biec ale nogi go nie słuchają. Chwilami jest jednak lepiej. Wśród domków jednorodzinnych ludność Krakowa ofiarnie mobilizuje się by woda wesprzeć biegnących. Odzyskuję odrobinę sił i na chwilę wyrównuję krok. Biegniemy wzdłuż nitki samochodów i kierowca pyta czy mnie nie podwieźć. 200 metrów dalej ten sam samochód tkwi w korku a ja mam chwilę satysfakcji gdy macham do kierowcy. Incydent ten dodaje mi sił ale znów tylko na sekundy. Znam już trasę i wiem, że cienia już nie uświadczę a przede mną jeszcze piękny nowy most (premia górska pierwszej kategorii), pętelki dla dodania dystansu oraz długa trasa wzdłuż Wisły, którą na całej swej długiej okazałości, mogłem ze zgrozą podziwiać biegnąc przeciwną stroną Wisły. Powoli sunę do przodu lecz nie jestem jeszcze w najgorszej formie. Generalnie wciąż wyprzedzam innych biegaczy. Mój organizm woła wody, wody, wody. Większość ludzi już tylko idzie. Przypomina to obrazki z filmy „Kto nie maszeruje ten ginie” o legii cudzoziemskiej na pustyni. Punkt z wodą na 35 km (bulwar wzdłuż Wisły) jakby opróżniony. Wolontariusze sprawiają wrażenie, że sami walczą o życie w upale a kubków z wodą już nie ma. Rozrywam z
grzewkę z mineralką by dobrać się do WODY. Na szczęście są baseniki z wodą, napełniam nią czapkę i szybko wkładam na głowę. Chwila ulgi lecz trzeba ruszać dalej. Wyprzedza mnie pani, która mogłaby być moją mamą. Biegnie równym krokiem a nie jak ja chorymi zrywami, próbuję się jej uczepić. Idzie mi całkiem nieźle gdyż koncentruję się tylko na dotrzymaniu jej kroku. Jakieś trzy kilometry przed metą decyduję się na ostatni decydujący atak - to już pewnie z udaru słonecznego mózg miałem zagotowany. Bardziej tylko wyrównuję krok niż przyspieszam ale idę trochę do przodu. Wytrwałem tak kilkaset metrów. Przy wodopoju na 40 km rzut oka na zegarek i staję. Na cztery godziny musiałbym biec ‘niebotyczne’ 5 minut na kilometr. Zataczając się dochodzę do baseniku i ładuję pełna czapkę wody na głowę. Obsługa tego wodopoju jakby bardziej żywa i dostaję kupki z wodą (chyba, że mi się myli z innymi punktami odżywczymi...). Jakoś tam zaczynam przebierać nogami, moja mama... to znaczy pani, która mogła by nią być ale nie jest...ucieka mi zdecydowanie. Przede mną most przez Wartę...znaczy....Wisłę a pod nim CIEŃ. Dobiegam do cienia i zaczynam wolno iść delektując się chłodem – jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia!. Cieniem rozkoszuje się ze mną zawodnik z Mety. Zaraz za mostem jest podbieg więc pokonujemy go marszem. Wymieniamy uwagi na temat startów i okazuje się, że komandosi zafundowali sobie wcześniej triatlon w podobnym upale. Maszerujemy by zachować siły na rundę po Starym Rynku, bieg trzeba przecież skończyć z fasonem. Niestety zawodnik z Mety nakazuje biec. Posłusznie słucham rozkazu, na pewno ma wyższy stopień ode mnie. Trzymam się za nim kilkaset metrów ale na ostatniej prostej do rynku odrywa się ode mnie. Nie podejmuję walki, wciąż zbieram siły na rundkę po rynku. Z „nerki” wydobywam aparat by uwiecznić ostatnie kroki mojej gehenny. Na rynku czeka mnie niespodzianka, z jednego ogródka dostaję doping od znajomych z Krakowa. Świadomość, że już koniec bliski dodaje mi sił i z fasonem (ciekawe jak wyglądało to z boku) okrążam rynek. Na ostatnie prostej zatrzymuję się na chwilę i robię sobie narcystyczną fotkę na tle mety. 4 godziny, 4 minuty, 20 sekund i 10 setnych. Przeżyłem! Na piersiach zawisł mi medal i ktoś odebrał cipa. Dowlokłem się do punktu z woda, który ukryty był za metą. Z lekka ocucony odbieram torbę z ciężarówki i kulam się pod pompę na skraju rynku, którą sobie już wcześniej upatrzyłem. Przy pomocy innego biegacza, który pompuje wodę, biorę prysznic. Dyskretnie, tak mi się przynajmniej wydaje, zmieniam bieliznę. Z innymi biegaczami żartujemy, że prysznice organizatorzy załatwili niezłe tylko trochę niskie....
Kupuję piwo i siadam przy mecie czekając na Piotra. Wyrozumiały policjant (policjanci to tez ludzie!) zezwala mi na dyskretną konsumpcję. Piotra długo nie ma. Zaczynam się niepokoić. Mija piąta godzina biegu a go wciąż nie ma. Ze zgrozą widzę jak zawodnicy, mijani przez mnie po 15 km, wciąż docierają na metę. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, przez co przeszli na drugim okrążeniu. Przed piętnastą na szczęście upał trochę zelżał i ostatni zawodnicy mieli trochę wytchnienia od żaru lejącego się z nieba. W końcu rozpoznaję sylwetkę Piotra i rychtuję aparat. Piotr przekracza metę z czasem 5:19. Niestety medale już ‘wyszli’. Dekoruję go moim, zasłużył sobie. Dostanie swój z pewnością pocztą, lecz to przecież nie to samo. Miał chłop pecha ze swoim debiutem, ale twardo dobiegł do mety. Jego kumple-kibice próbowali biec z nim ostatnie metry do rynku ale zabrakło im tchu....
Niestety nie udało nam się wywiązać z umowy sponsorskiej i złamać czterech godzin. Będziemy jednak próbować renegocjować z Szefem warunki umowy ze względu na ciężkie warunki pogodowe (nawet zawodnicy z Kenii narzekali na gorąco!) i konieczność biegnięcia w prawie czarnej koszulce.
Dla mnie maraton się jeszcze nie skończył, następnego dnia o 9:00 rano musiałem się stawić na Pierwszej Komunii bratanicy na drugim końcu Polski. Ale to już inna historia.
Miło było w Krakowie wystartować. Nie wszystko z organizacją wyszło najlepiej, szczególnie biorąc pod uwagę pogodę. Był to jednak pierwszy raz i z pewnością następnym razem będzie jeszcze lepiej. Maraton ten może być wielki. Piękny Kraków z maratonem będzie jeszcze piękniejszy!.
PS.
Piotr już myśli o starcie w Poznaniu w październiku by nakręcić lepszą zyciówkę. To chyba jakiś masochista... Ja zaś chyba pobiegnę rekreacyjnie maraton w Toruniu