Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
262 / 338


2016-06-21

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
4 Nocny Wrocław Półmaraton - Czas Apokalipsy (czytano: 505 razy)

 

Do grona dwóch kultowych utworów - Rydwanów Ognia (Vangelisa) znanych z poznańskich i nie tylko imprez, oraz Sirius (Alan Parson Project) znanych z berlińskich i nie tylko imprez - dołącza u mnie od soboty Walkiria (Wagnera) :)

Stojąc na starcie przed, nie chce mi się liczyć, którą połówką w mojej skromnej, amatorskiej, 5 letniej przygodzie z bieganiem, nie myślałem o niczym. Myślami byłem nigdzie, a zarazem wszędzie... taka nicość i jałowość. Po prostu, byłem mega wyluzowany, niczym się nie przejmowałem i o niczym nie myślałem. Czekałem tylko na start.

Rozgrzewka przed była trochę krótka, błądziłem w poszukiwaniu skrawka miejsca, gdzie można spokojnie pobiegać, odwiedzić krzaczki przy okazji ;] no i na koniec zrobić jakieś przyspieszenia, aby sprawdzić "jak się mam" na prędkościach około-startowych.
Wyszło bez tego ostatniego, bo biegłem po płytach obok stadionu i trochę ciemnawo już było. Wolałem nie ryzykować, poza tym sporo ludzi się kręciło i nie chciałem na kogoś wpaść. Zrobiłem w sumie niewiele ponad 1km. Rozgrzewka więc była znowu inna.
Strefy startowe bardzo szybko się zapełniały, więc wolałem nie przeciskać się na ostatnią chwilę... i około 15min. przed już stałem w swojej strefie. Co mnie mega zdziwiło, to balon na 1:30, którego widziałem sporo przede mną, a stał zaraz na początku strefy ;) może z elitą chciał się ścigać? ;)

Krótkie pogawędki wokół z innymi i humor dopisywał. Nawet usłyszałem, że ktoś mi będzie skrobać buty w pogoni za mną, więc musiałem uważać ;)
Spiker oznajmił, że przy starcie naszej grupy towarzyszyć nam będzie Walkiria...

Dostałem w tym momencie burzę myśli.
Przypomniał mi się od razu kultowy film "Apocalypse Now" (Czas Apokalipsy) i słynna scena ataku na wioskę "Wietkongu" przy akompaniamencie dźwięków Walkirii właśnie, z głośników z helikopterów :)
Zabijanie może nie jest jakieś fajne, ale ta scena zawsze wywołuje u mnie uśmiech. Rozbawiło mnie to do tego stopnia, że poczułem, że w tym biegu będzie FUN. Taki pozytywny strzał energii, kawałek dobrej karmy... :)


W końcu po długim oczekiwaniu wybrzmiały dźwięki Wagnera, odliczanie i start. Lekki tłok, wiadomo, ale nawet nie było tragicznie. Startowałem w większym ścisku, tu nawet łokci nie było ;)
Początek miałem się pilnować...
w ogóle strategia na bieg ostatnio u mnie jest prosta. Początek miał być luźny, a po półmetku miałem myśleć o depnięciu.

Początek więc to spokojne wyprzedzanie, bez szaleństw. Sprinty na początku nie są wskazane. Pierwszy kilos zamknął się w niecałe 4:00. Czułem się "fantastico", więc od razu przypomniał mi się Berlin, gdzie do półmetka leciałem w mniej więcej tym tempie.
W tym momencie nastąpiła u mnie stochastyczna kulminacja wielowątkowych myśli - a może podkręcić? do jakiego stopnia? co dalej?

Wiedziałem z poprzedniego roku, że w okolicach 3.5km jest mini wiadukt, wstępnie też do tego miejsca miałem lecieć luźno.
Jednak po tym pierwszym km tak mnie jakoś naszło, że za luźno biegnę. Wiadomo jakie są początki, zawsze się wydają "na luzie", ale wtedy było jak na lajtowym Drugim Zakresie.
Nieeeee no zaraz, to jest półmaraton, tu trzeba trochę dokręcić. Pogoda fajowa, nie było upału, było trochę wilgotno po ulewie, ale w sumie było prawie idealnie.

Pomyślałem więc, że trzeba trochę odważniej do tego podejść.
Tak więc po pierwszym km podkręciłem trochę intensywność. Tętno prawie nie wzrosło. Aaaaa z tym tętnem, to nie jest tak, że biegam na tętno. Spoglądam na wartość, ale nie sugeruję się nią. Podobnie z czasem. Wychodziło szybciej, ok, ale jakby było tak samo, nie zmieniałbym nic (no może prawie nic).
Biegłem na samopoczucie, zresztą ostatnio tylko tak biegam.
Drugi i trzeci kilos wyszło po 3:50 i 3:53. Zacząłem się zastanawiać, że do niedawna to było tempo na moją życiówkową dychę ;)

jeju te uczucie, uczucie, które towarzyszyło mi praktycznie od początku, że biegnie mi się niespodziewanie wręcz fajnie. Nie chciałem się wręcz zastanawiać nad tym, dlaczego tak jest, po co, ile to potrwa? chciałem, aby ta chwilą trwała jak najdłużej.

Wpadłem w mini transik... zjawisko znane mi z czasów Strzelectwa. Było to coś z pogranicza lekkiego stresiku, ale lajtowego, nie za dużego, kiedy pikawa trochę szybciej bije, ale nie za szybko, oraz nie za wolno. Umysł z jednej strony zaprzątany tysiącami myśli, lecz z drugiej na niczym konkretnie nie jest skupiony poza tym, aby w miarę dobrze ogarniać to, co w danym momencie się robiło. Wszelkie ruchy, oddechy, złożenie, strzał itp. odbywały się jak w zaprogramowanej maszynie. Było się niczym na jawie, coś, jakby się stało trochę z boku i widziało samego siebie.
Często bywało tak, że nie pamiętało się zupełnie nic z tego okresu... :)
Fantastyczne doznanie!

Podobnie czułem się tym razem, w tamtej chwili. Po prostu biegłem. Trzymałem podświadomie intensywność, niejako z automatu spoglądając na Gremlina, ale czasem w ogóle nic w nim nie zauważałem. Było tętno, czas chwilowy i czas kilosa, oraz dystans. Czasem byłem ciekawy tętna, czasem czasu, a czasem dystansu.

Kilosy mijały szybko, a zarazem jak w spowolnionej powtórce w TV. Brakowało jedynie znaczka (R) w lewym górnym rogu (gimnazjum nie zna tego, ale kiedyś w TV powtórki tak właśnie były oznaczane) :)))


Dobiegaliśmy do tego mini wiaduktu, ktoś obok mnie się pyta na jaki czas biegniemy, bo on chce złamać 1:25 :))) szczerze uśmiałem się i rzekłem, że trochę szybciej lecimy i ja bym chciał 1:23 złamać, chociaż nie wiem ile wyjdzie. Jegomość nie zwolnił, widać, że nie tylko mi się dobrze biegło :)

Wiadukcik nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia. Podbieg raczej wywołał u mnie skojarzenia z delikatnym podrapaniem za uszkiem przez kobiece pazurki. Zbieg z tej budowli był na mega luzie. Nie gnałem do przodu, uspokoiłem oddech, który w sumie był i tak spokojny.

3:53 i 3:56 na piątym km. Wtem mijamy Kenijczyka, który z boku stał i macał się po nogach. Lecę dalej... jakoś pod mostkiem jakimś i pod światłami.
Zapala się czerwone i instynktownie rozglądam się za Policją, czy mnie nie namierzają... jeju... po chwili się łapię na tym i śmieję z siebie "przecież to bieg głupolu"!
Fajnie tak biec na czerwonym na legalu, pomyślałem i brnąłem dalej. Po piątym km tętno dobiło mi do 160. Intensywność odczuwalna na niezmienionym poziomie.
Może nie był to jakiś mega luz, bo prędkość jednak była odczuwalna, ale nadal miałem wrażenie, że wszystko nadspodziewanie... mi wychodzi. Cholernie rzadkie uczucie, które na jakiś czas w moim bieganiu zatraciłem, teraz się tym delektowałem.

Co dobiegłem do kogoś, to musiałem już namierzać kolejną osobę.
Od 6km podkręciłem intensywność, czułem to, ale stwierdziłem, że nie mogę biec ciągle sam. Muszę się trzymać czasem w okolicach kogoś, widzieć przed sobą jakieś plecy, bo będą pojawiać się mini kryzysiki, wtedy nic tak nie koi zszarpanych myśli jak widok kogoś obok, przed sobą... taka mini ochrona.

Trasa była wporzo, jakiś zakręt, tory i trochę prostej kostki, którą średnio co lubię, ale nie przeszkadzała jakoś potwornie.
6 i 7km w 3:53. Wychodziło mega równo bez korygowania tempa. Pod tym kątem jestem i byłem mega zadowolony z tego czucia. Co dobiegałem do kogoś to widziałem jak rwie, czasem szybciej, czasem wolniej. Dogoniłem jakąś dziewczynę, która biegła obok "młodo urodzonego Pana". Aż szkoda, że jej tempo było trochę za wolne jak dla mnie, bo miło się biegło przez chwilę obok :) Pognałem znowu do przodu widząc kolejną grupkę przede mną.

3:50, 3:51 i 3:52 na 10km. Byłem pod samoistym wrażeniem, że to wychodzi tak, jak wychodzi. Do niedawna to było tempo zabójcze dla mnie. Gdyby nie Maniacka, to leciałbym chyba na życiówkę na dychę ;)

Zacząłem kalkulować i rozmyślać na co mnie obecnie stać. Moja ostatnia życiówkowa połówka w Berlinie była w tempie coś koło 3:58. To było jednak na początku kwietnia... po drodze był maraton i sporo fajnych treningów. Ostatnie tempo na treningu nie napawały jakimś optymizmem, które latałem wolniej od obecnie pokonywanego tempa, więc stwierdziłem, że już nic nie wiem.
Kilosy przeleciały znowu szybko :) jednak czułem się już mniej komfortowo...

w okolicach chyba 11km postanowiłem zażyć schowanego w bocznej kieszonce płynnego żela squeezy. Niejako wmusiłem to, bo nie miałem ochoty, wiedziałem jednak, że takie harce na granicy bez wsparcia u mnie się raczej skończą podcięciem skrzydeł. Wypiłem z połowę i rzuciłem na bok w okolice śmietnika resztę. Nie chciałem obciążać żołądka. Po drodze w sumie niewiele co piłem, drobne łyki, ze trzy razy może, albo dwa... reszta przeważnie lądowała na mojej głowie :)
Wciąganie żelu trochę mnie rozmontowało oddechowo, ale po 100m uspokoiło się i leciałem dalej.

Po 10km miałem depnąć, jednak powoli czułem, że zamierzone "depnięcie" nie będzie z pogranicza Strusia Pędziwiatra, a jedynie walką, aby utrzymać obecne tempo.

3:48 i 3:49 wyszło na 11/12km. Goniłem, ciągle goniłem do przodu, ciągle obierałem sobie cel w postaci albo jakiejś osoby, albo małej grupki.
W oddali widziałem większą grupę i chciałem do niej dolecieć. Wiedziałem, że od 15km zacznie się ostre tyranie, aby dowieźć wynik do mety.
Czułem już, że intensywność była na porządnych obrotach. Tętno oscylowało w okolicach 165. Zaczęła się walka na całego.

Trzynasty w 3:54 i chyba tutaj doszedłem do tamtej grupki.
Przez chwilę było fajnie, ale przy okazji zauważyłem, jak zabawnie wygląda rywalizacja zadziornych dziewczyn :)
W grupie biegła jedna dziewczyna. Fajna oczywiście :)
Ba, lepiej, latała mniej więcej na moich prędkościach i nieśmiało nawet zacząłem myśleć, aby rzucić okiem na nią... ale na horyzoncie pojawiła się inna. Wtedy zaczęła się pogoń za tamtą. Całą grupką, chociaż grupka była niewielka.

14 i 15km w 3:51. Na tym odcinku były wspomniane harce obu dziewczyn, na które sobie patrzyłem niejako z boku, a raczej z tyłu :)
Najpierw pierwsza widząc, że doszła ją grupa po chwili zaczęła przyspieszać. Wiedziałem czym się takie coś kończy... po 100-200m oklapła, dogoniła ją ta pierwsza... po paru metrach znowu ta pierwsza zaczęła świrować z tempem... i znowu scenariusz w drugą stronę.
Miałem niezły ubaw widząc te "przekomarzania" :)))
W którymś momencie ta jedna, którą doszła grupa jednak odpuściła i została w tyle. Po jakimś kilometrze postanowiłem oddalić się od tej grupy, która rozrywała się.
Stwierdziłem, że takie szarpania nie dla mnie, widziałem też, że intensywność zaczyna spadać.

Z jednej strony chciałem leniwie z nimi dobiec do mety, ale walczyłem, walczyłem o życiówkę. Jak już się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B i Z.

To był taki mini Czas Apokalipsy. Nie słyszałem już Wagnera, mimo iż co jakiś czas mijaliśmy grupki grające.
Mógłbym powiedzieć, że miałem swoją wymarzoną misję, na którą czekałem sporo czasu, niczym Kapitan Willard. Inna od wszystkich poprzednich.
Wyznaczałem swój nowy rejon, życiówkowy ;)
Byłem nakręcony tą myślą i wszystko już podporządkowałem temu.

17km był lekki podbieg, minimini, jednak dziwnie znowu nadszarpnął moim poczuciem pewności, które zmalało. Oddech głębszy, energetycznie również już wysiadałem. Wydawało mi się, że tempo mi mocno spadło... odczucia miałem z pogranicza "człapania" po 4:00.
O ironio... jak się zmienia punkt widzenia :)

Osiemnasty w 3:52. Nie patrzyłem już w Gremlina, tylko starałem się biec, aby tylko nie zwolnić. Chciałem już dowieźć to do mety.
Skręciliśmy w drogę, długa prosta w kierunku Stadionu. Przypomniał mi się maraton, który prowadził tą drogą, ale w drugą stronę. Wtedy to był początek, teraz koniec. Zastanawiałem się, co by było gorsze... lecieć maraton, czy kończyć półmaraton :)

19 i 20km, w sumie do momentu wbiegnięcia na teren AWF był gehenną. Kilosy zaczęły się ciągnąć, jak smarki po nosie. To było już piłowanie i walka, aby nie zwolnić.
3:51, 3:53, 3:51

została końcówka...
kiedy zbliżałem się do bram ośrodka już wiedziałem, że tylko chwila i już będzie po.
Zaczęła się prosta.
Ta prosta wydawała się wtedy prostą, która ma tryliard kilometrów. Myślałem, że się nie skończy. Kolejne złudzenie odnośnie maratonu - meta maratonu była w połowie tej prostej, a teraz nie dość, że trzeba całą pokonać, to jeszcze kawałek czeka za zakrętem ;)
Szczerze, to chciałem to już mieć za sobą. Energetycznie byłem wypluty jak guma balonowa. Oddech głęboki, ale bez rzężenia i parskania. Nogi też jeszcze jakoś się trzymały. Czułem drugi palec w prawej stopie jakoś od połowy biegu, teraz dość intensywnie, ale po chwili zapomniałem i o nim.

Skręt w prawo i ostatnie sto metrów. Widok bramy i wielka pompa z oświetleniem, dymem... czad! :)
Nie miałem już siły finiszować w sposób ostry.
W oddali widziałem zegar, który przewracał się w 1:22:sekundy... SZOK.

Spodziewałem się... a raczej nieśmiało chciałem złamać 1:23, a tu początek 1:22. Wpadłem na metę oczywiście z telemarkiem i kiedy zatrzymałem Gremlina do mnie dotarło, że... no mogłem ze trzy razy mocniej zakręcić łydką ;) 1:22:02 na zegarku... kurcze, te 3 sekundy...

Po chwili jednak euforia wybuchła we mnie, niczym orgazm. Byłem w wielkim szoku, że wszystko tak fajnie i pięknie wyszło.
Nie pamiętam jednego motywu z całej imprezy - kiedy mi zrobiono te zdjęcie :)))
musiałem być nieźle zakręcony chwilę po minięciu mety.

Po chwili usłyszałem jak spiker nawija, że na metę wpada Jerzy Skarżyński. No ładnie, po raz pierwszy dołożyłem J.S. :)


Później chwila na pogaduszki, banana, izotonik i wio po depozyt. W szatni dostałem sms z wynikiem 1:22:00 - chyba idealniej trafić się nie dało!
Nowa życiówka smakowała wybornie, zresztą nadal smakuje bardzo mega świetnie superaszczo ;)
3:53 średnie tempo... masakra, hiperkosmos jak do tej pory.

Z szatni zmyłem się na halę, chwilę posiedziałem, pofejsowałem przy batonach energetyczno-regeneracyjnych, a potem w strefę bufetową, gdzie była zupka i herbata. Napiłem się tylko herbaty i zawinąłem się w drogę do hotelu, z buta 2.8km jakoś.
W drodze powrotnej oglądałem sobie księżyc w pełni, oraz czerwoniastą kropkę, chyba Mars, aczkolwiek mogę się mylić.
Miałem wrażenie, że przed chwilą tam właśnie byłem i dopiero co powróciłem...



Imprezka, mimo paru niedociągnięć, podobała mi się. Jestem ciekawy jak to wypadnie za rok z uwagi na włączenie w rejon działań odremontowanego Stadionu.
Bieganie po zmroku ma swój niepowtarzalny klimat.


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Truskawa (2016-06-23,12:14): No to gratulacje. :) jesli chodzi o listę przebojów to zdecydowanie Rydwany. :D
Truskawa (2016-06-23,12:16): A! Zdaje się, forme masz, Jęczyduszo. :)
snipster (2016-06-23,12:22): Dzięki :) każdy męczydusz chyba lubi Rydwany ;) które też mi się przypomniały i może to też jakoś "nastroiło mnie". Forma raz jest, raz nie ma, więc jak na razie tylko się cieszę z tego wszystkiego :)
paulo (2016-06-28,11:26): jesteś nie do zatrzymania :) Gratuluję!
snipster (2016-06-28,11:34): Dzięki Paulo :)







 Ostatnio zalogowani
StaryCop
15:31
crespo9077
15:26
Pathfinder
15:20
janeta75
14:57
andreas07
14:50
Sikor 4Run Team
14:27
Bartuś
14:13
platat
14:12
chris_cros
14:09
Nicpoń
13:49
FEMINA
13:44
LukaszL79
13:43
bobparis
13:32
BOP55
13:27
Stonechip
13:26
flatlander
13:17
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |