Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
100 / 218


2011-01-18

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
5 minut na szpicy (czytano: 905 razy)



Każdy, kto trochę bardziej uważnie śledzi sobie sportowe poczynania kierowców Formuły 1, wie, że ich rywalizacja jest ostatecznie podsumowywana i przedstawiana w formie danych liczbowych. Zważywszy, że większość dyscyplin sportowych poddawana jest obecnie coraz bardziej precyzyjnym i wymyślnym analizom statystycznym, to w zasadzie nie ma nic w tym niezwykłego. Choć muszę przyznać, że w przypadku Formuły 1, zawsze dziwił mnie wskaźnik nazywany: kilometry na prowadzeniu. Oczywiście z definicji mówi on o tym, jak duży dystans dany kierowca przewodził stawce w wyścigu, sezonie, a nawet w całej swojej karierze. Bo rozumiem takie statystyki jak: ilość wygranych wyścigów GP, ilość zdobytych pole positions, ilość punktów GP, średnia tych punktów na sezon, a nawet średni czas trwania pit stopu itd., ale kilometry na prowadzeniu? Chyba nie bardzo kumam, o czym niby to, w przypadku sportów motorowych, ma mówić? Przecież wydaje się być logiczną rzeczą, że czołówka w rankingu punktowym cyklu GP ma tych kilometrów najwięcej, a ci z szarego końca (czyli ze słabymi autami) zero lub prawie zero. Od razu nasuwa się tez myśl – dlaczego nie są liczone kilometry w środku albo na końcu stawki (zwłaszcza to drugie)?
Przechodząc mało płynnie do biegania to przyznam, że tego weekendu sprawy się dość dziwnie poukładały i w rezultacie - prawie przypadkiem - wziąłem udział w Dwumaratonie Bydgoskim. No nie, oczywiście, że nie w pełnym wymiarze dystansowym – myślę, że przy moim aktualnym poziomie wytrzymałości raczej nie dał bym rady przebiec dwóch maratonów i to w dodatku dzień po dniu (drugiego dnia start o 8 rano!). Może nawet miałbym problem z pokonaniem jednego (mam na myśli czas poniżej 4h) no ale dwie połówki w ramach tej imprezy wydały się być - na tym etapie przygotowań do wiosennego maratonu - w sam raz. Co do warunków atmosferycznych i stanu nawierzchni trasy to nie trzeba nic mówić, wszyscy mamy ostatnio to wszędzie na co dzień i jesteśmy już prawie przyzwyczajeni do tego, że nasze stopy są chronicznie mokre i fruwają sobie w niekontrolowanych poślizgach w kompletnie niekontrolowanych płaszczyznach. Co do imprezy, to uważam, że jest świetna. Jest wprawdzie niezwykle trudna, ale dzięki perfekcyjnej organizacji i gościnności klubu „Gwiazda” naprawdę wyjątkowa, i już mnie nie dziwi dlaczego odbyło się aż tyle jej edycji. Atmosfera w ośrodku i na trasie jest wybitnie rodzinno-przyjacielska co rozbraja nawet takie marudy jak ja. Pełne zaufanie i „czym chata bogata” podejście organizatorów do zawodów dosłownie zwala z nóg – marzy się, żeby na zawsze tak było. Na nic nie można narzekać, zwłaszcza, jak się lubi imprezy typu koleżeńskiego. A w takich zaczynam zdecydowanie coraz bardziej gustować.
Nie będę pisał jak dokładnie przebiegała rywalizacja, bo to nudne. Istotną rzeczą jest to, co mi się w tej Bydgoszczy przytrafiło. A ponieważ jestem jeszcze stosunkowo mało doświadczonym biegaczem, ze średnio-dolnej półki, to było to dla mnie doświadczenie wyjątkowe. Niestety jestem zmuszony również założyć, że szybko się nie powtórzy. Tak więc – mówiąc w slangu F1 – zaliczyłem pierwsze kilometry na prowadzeniu! Serio. I to zarówno w sobotę jak i w niedzielę. Dobra, prawda jest taka, że było to możliwe tylko i wyłącznie dzięki temu, że wszyscy dobrzy biegacze startowali na dystansie maratońskim, a ci dobrzy, którzy biegli półmaratony (np. Ania i Piotrek) mieli w planach jeszcze jeden(!!!), dodatkowy start w niedzielę i się oszczędzali. No ale, po raz pierwszy w życiu nie biegłem bezmyślnie w stawce, gapiąc się na plecy rywali albo po prostu pod swoje nogi, tylko normalnie musiałem patrzeć na trasę (w sobotę wyszedłem na czoło po pierwszej z pięciu rund i jeszcze niezbyt dokładnie wiedziałem jak jest wytyczona) żeby się gdzieś nie pomylić (raz nawet byłem bardzo blisko). No ale to wrażenie „dyktowania tempa”; uczucie towarzyszące przy wbieganiu na pierwszej pozycji na kolejne rundy, „odsłuchanie” pierwszego dzwonka oznajmiającego ostatnie kółko, wsłuchiwania się w tupanie za plecami, dublowania z perspektywy lidera. To doprawdy niesamowite, pełna zajebioza – to się chyba nie może nigdy znudzić. To zupełnie inne doznania, niż te ze środka stawki, człowiek zapomina o niewygodach, zmęczeniu – tylko radośnie sobie popierdziela. Pierwszego dnia biegłem na szpicy ze 3 rundy (z pięciu na dystansie półmaratonu) – czyli jakieś 12km. Prowadzenie oddałem (oczywiście niechętnie) godnemu rywalowi w połowie ostatniego okrążenia i na mecie zameldowałem się jako drugi – wśród „półmaratończyków” ma się rozumieć (w cyklu Dwumaratonu klasyfikuje się najpierw według pokonanego dystansu a potem czasu; tak więc zawodnik, który przebiegł najszybciej dwa półmaratony jest plasowany za najwolniejszym zawodnikiem, który pokonał każdy dłuższy dystans). A w niedzielę od samego startu biegłem trzeci. Na czoło wyskoczyła Ania A. - zupełnie jakby była na treningu (a to właśnie m.in. ona kilka godzin później startowała w kolejnych zawodach) a ja trzymałem się za zawodnikiem, który biegł maraton na 3:10. Poprzedniego dnia uzyskałem wynik 1:32, więc uznałem, że drugiego dnia 1:35 będzie bardzo rozsądnym rezultatem. I tak było przez dwie rundy. A potem mój „zając” złapał kontuzję (to przez ten lód i błoto pewnie) i zostałem sam. A sam, to ja tak równo (nawet z Garminem) trzymać tempa nie umiem. I jak było po 4:30 to się nagle zaczęło robić bardzo różnie, z tendencją w stronę 4:15/km. No a ponieważ Ania odpuściła i zaczęła oszczędzać siły na popołudnie, to po trzeciej rundzie byłem znów na prowadzeniu. No i tak mi się fajnie zrobiło, że tempo rosło i rosło z kilometra na kilometr, aż wpadłem na metę i okazało się, że mam lepszy czas niż poprzedniego dnia (i to mimo, że pierwsze kilometry biegu pokonywałem w jakieś 4:40 – 4:35/km). No wiem, że to trochę lipa takie kilometry na prowadzeniu (w sumie ponad 20) ale pomyślałem sobie, że się tym - mniej czy bardziej dumnie - podzielę, bo lepsze takie (w sensie: taka namiastka) niż żadne – czyli kolejne w środku „peletonu”.


Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga


KARMEL (2011-01-18,23:05): Pomysłowe ujęcie.
dziesiatka (2011-01-19,10:33): Następny krok-zostać kierowcą safety car"a:-) A serio-super! Idzie ku 3:30.00
amd (2011-01-19,14:25): E tam, Rafał jest biegaczem z grupy sub 3:30 tylko tego jeszcze nie pobiegł (zapożyczam się u Sandrocka). Kiedyś mi ten tekst (w oryginale to brzmiało - powiedziane podczas prezentacji - Michael jest zawodnikiem 2:17 tylko tego jeszcze nie pobiegł) wydawał się głupi, ale z czasem coraz bardziej mi się podoba. To takie sympatyczne stwierdzenie, mocno informacyjne i leciutko ironiczne. Mam wrażenie, że bardzo angielskie ... A wracając do treści - to biegnięcie w szpicy musiało być super - no i pewnie dało Ci niezłej motywacji do dalszego treningu. :) Przyznaję, że trochę zazdroszczę :)
Truskawa (2011-01-19,16:25): Jesli chodzi o Gwiazdę to mam takie same odczucia jak Ty. Ja po prostu lubię tam biegać, bo organizatorzy kochają to co robią. :) A ludzie też jacyś fajni tam startują. :)







 Ostatnio zalogowani
waldekstepien@wp.pl
21:49
rychu18625
21:43
euzebiusz19
21:19
szyper
21:17
stanlej
21:13
chris_cros
21:11
marciawi
21:09
lordedward
20:50
japa
20:40
grzedym
20:33
anielskooki
20:28
edpokorny
20:22
Jarek42
20:19
Zielu
20:18
ruski22
20:15
TBorówka
20:14
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |