Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [17]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Shodan
Pamiętnik internetowy
Moja droga do Maratonu

Eryk
Urodzony: 1972-11-27
Miejsce zamieszkania: Warszawa
45 / 84


2013-10-02

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Sen o Warszawie (czytano: 1329 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=WJmLP2HECIM

 

Tuż przede mną flaga, na niej oznaczenie: 20. km. Pace maker na 3:15 został z tyłu. Nawet nie wiem jaką mam przewagę nad jego grupą. Nie oglądam się. Od początku gram solo. Coraz trudniej wytrzymuję to tempo. Nie, nie jest za szybko. Przeciwnie – jeszcze nigdy, na żadnym maratonie nie czułem się tak dobrze. Energia we mnie aż kipi. Chcę wreszcie puścić hamulce i pobiec szybciej. Rozsądek jednak powstrzymuje zapędy. Przypominam sobie poprzednie maratony: równy bieg do 28., rekordowo – 32. Kilometra, a potem powolne umieranie. Przez chwilę jeszcze walczę ze sobą, ale w końcu postanawiam, że przyspieszę dopiero od 30. kilometra.

„Mam, tak samo ja ty, Miasto moje a w nim…” śpiewał Niemen. A w nim: 35. Maraton Warszawski. Moje miasto: Spalinogród, Stolyca, Słoikolandia, Wawka. Miasto, „gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje” (to z Muńka). Jakie by ono nie było, gdy tuż przed startem rozbrzmiewa „Sen o Warszawie” ciarki przechodzą mi po plecach. Jestem wzruszony. Skupiony i wzruszony.

Start. Biegnę na 3:15 (4:37 min/km). Po raz kolejny atakuję ten wynik. Do tej pory w najlepszym przypadku kończyło się na 3:21 (życiówka z Poznania). Od pierwszych metrów trzymam żelazną dyscyplinę. Zaczynam z pace makerem, ale szybko orientuję się, że jest trochę za wolno. A skoro jest za wolno to zakładam, że jak się ogarnie po pierwszym kilometrze to wyrwie do przodu. Dzisiaj nie chcę bujać się na huśtawce tempa. Biegnę sam.

Ledwie wybrzmiał Niemen, a tuż przed drugim kilometrem energii dodaje pierwszy z wielu muzycznych punktów kibicowania - Pogotowie Energetyczne. Chłopaki wymiatają: „biegnij, biegnij przez to miasto, które znasz jak kieszeń własną...”. Jeszcze przez kilka minut nucę tę piosenkę w myślach. Niesie mnie. Wyprzedza mnie pace z grupą na 3:15 – tak myślałem, że szarpną. Mijam spowity mgłą Pałac Kultury, za chwilę Teatr Wielki i nie wiadomo kiedy pęka pierwsza piątka. Czas odcinka: 22:57 (9 s zapasu w stosunku do planu).

Przy Karowej czeka moja mama z odżywką. Podaje mi bidon i zgodnie z planem udaje się do kolejnego umówionego punktu przy Wisłostradzie. Tymczasem ja już jestem na Starym Mieście. Czuję się jakbym nie biegł, ale jechał dorożką, jakbym był turystą, który nieśpiesznie zwiedza miasto. Maraton wyzwolił jakąś magię: Niemen przed startem, energetyczne kapele, kibice. W tym wszystkim jest coś mistycznego. Tyle razy biegłem przez Starówkę, ale jeszcze nigdy nie podobała mi się tak jak teraz. I ta poranna mgła…

Zbieg Konwiktorską. Puszczam nogi. Chciał – nie chciał uzbiera się kilka bonusowych sekund. Jest już Wisłostrada i po chwili widzę mamę w okolicach 10. km. Dostaję kolejny bidon. Mama kończy swoją „służbę” i spacerem udaje się na Stadion Narodowy. Na kolejnych punktach będzie czekała na mnie moja dziewczyna. Czas drugiego odcinka: 22:45 (zapas rośnie do 30 s). Nie mogę się doczekać 30. km – wtedy zacznie się maraton. Wszystko co wcześniej to tylko rozgrzewka.

Tunel. W tunelu energię rozdaje chór Sound’n’Grace. Można czerpać garściami. Za każdym razem kiedy mijam muzyczne punkty czuję wzruszenie – oni grają dla mnie, ja biegnę dla nich. Super, że tu są. Kibice też – od kilkulatków do seniorów. Niektórzy wyposażeni w wymyślne sprzęty kibicowskie, generujące przeróżne rodzaje pozytywnego hałasu, inni po prostu oklaskujący i przyglądający się nam - biegaczom z podziwem i zaciekawieniem. Na szczęście nie widzę, nie słyszę, nie spotykam żadnych frustratów narzekających na zablokowane miasto.

Tuż przed Łazienkami, na 15. kilometrze czeka na mnie Agnieszka. Trzy łyki izotonika i kontrola czasu: 23:05 na ostatniej piątce (35 s zapasu). Nie czuję zmęczenia. Kolejne kilometry mijają jakbym pędził samochodem po autostradzie. Czerniakowska wcale się nie dłuży. Przede mną 20 km. Czas tego odcinaka mam identyczny jak poprzedniego (zapas – 39 s.).

Niby długa ulica Sobieskiego mija jakby miała nie 3 km, ale 300 metrów. Niecierpliwię się. To jest Maraton, ja chcę się zmęczyć! A może ja śnię? Może za chwilę się obudzę i wszystko będzie inaczej – będzie ból, cierpienie i zaciśnięte zęby (jak zazwyczaj). Z tych rozmyślań wyrywają mnie kibice w Alei Rzeczypospolitej (przed Świątynią Opatrzności Bożej). Kibicie? Toż to jacyś pozytywnie zakręceni kibole maratońscy. Taką fetę zgotowali, że aż zastanawiam się czy jeszcze raz nie przebiec tego odcinka. Wielkie brawa dla Stowarzyszenia Mieszkańców Miasteczka Wilanów. Nigdy wcześniej nie oglądałem z bliska Świątyni więc z dużym zainteresowaniem przebiegam ten fragment. A kibicowską wisienką na wilanowskim torcie jest mój znajomy, niezawodny Klub Kibica (dzięki Gosia :). Kolejnych 5 km mija w czasie 22:57 (nadróbka wynosi 49 s).

Nie mogę doczekać się 30. km. Wóz albo przewóz. Albo ja maraton, albo maraton mnie. Niech to się już rozstrzygnie. Na razie trzymam tempo z żelazną dyscypliną. Coraz częściej zaczynam wyprzedzać współbiegaczy. Czuję moc. Przypominam sobie zawody, na których ciągnąłem się jak stara furmanka, wyprzedzana przez szybkie auta. Teraz to ja jestem ścigaczem. W końcu jest. Długo wyczekiwany 30. km. Sprawdzam czas: ostatnia piątka podobnie jak poprzednia – w 22:58 i to już jest prawie minuta zapasu w stosunku do planu. W końcu puszczam hamulec.

Przyspieszam. Zaczyna się hurtowe wyprzedzanie. Na punktach odżywczych chwytam kubki z wodą i polewam sobie głowę. „Zimna woda mocy doda” - krzyczą wolontariusze. Mają rację. Po każdym takim zimnym prysznicu wstępują we mnie nowe siły. Po drodze jeszcze jakiś podbieg… ale jaki tam podbieg! Jest moc – mogłoby być nawet cały czas pod górkę a i tak pewnie bym tego nie poczuł. Jeszcze kilka minut i już mijam 35. km. Czas: 22:45 (nadróbka: 1:18).

To jest mój 6. Maraton, ale takiej frajdy z biegu jeszcze nigdy nie miałem. Nie mogę uwierzyć w to co się dzieje. Jestem na 35. km, a czuję się jak po krótkim spacerze. W tym momencie nie mam już wątpliwości: to jest mój dzień, mój maraton, moje święto. Mijam zawodników, którzy walnęli w ścianę, którzy walczą ze skurczami, którzy przeliczyli się z siłami. Są mi bliscy, bo ich słabości wcale nie są mi obce. To jest piękno bólu sportowego i doskonale znam ten ból. Ale teraz celebruję każdą chwilę, każdy krok, każdy fragment trasy. Rozglądam się, obserwuję kibiców. Świętuję na Puławskiej, na Placu Unii Lubelskiej, na Placu Na Rozdrożu. Chcę z tych chwil zapamiętać jak najwięcej. Aleje Ujazdowskie mijają bardzo szybko. Szkoda. Nie chcę kończyć tego maratonu. Chwilo trwaj. Plac Trzech Krzyży. Widać już palmę na Rondzie de Gaulle’a. To się zaraz skończy… Targają mną ambiwalentne uczucia – z jednej strony radość z pokonania dystansu, z drugiej: smutek, że to jednak koniec imprezy.

Jest palma, jest kapela, jest ostatni punkt z napojami, jest 40. km. Ostatnia pełna piątka w 22:55. Trochę wolniej niż wcześniejszy fragment, ale i tak nie jest źle (w tym momencie jestem półtorej minuty poniżej zakładanego czasu). Patrzę na zegarek: mija dokładnie 3:03:21 od startu. Próbuję ogarnąć się i policzyć jaki czas mogę mieć na mecie. Jak zwykle ciężko mi to przychodzi. Wydaje mi się, że 3:12 z hakiem powinienem ugrać.

Co sił w nogach pędzę Poniatowskim. To ostatnia szansa, żeby się zmęczyć. Jeszcze przyspieszam na zbiegu do Wału Miedzeszyńskiego i już jestem na ostatniej prostej do Stadionu Narodowego. Nie zwalniam. Zakręt w prawo, zakręt w lewo i jestem na płycie. To jest ten moment, na który czekałem od dwóch lat, od kiedy postanowiłem że skompletuję Koronę Maratonów Polskich a Warszawa będzie ostatnią perłą w tej koronie.

Dopinguje mnie mama. Krzyczy do mnie. Mimo, że jej nie słyszę ani nie widzę, w tym samym momencie unoszę ręce w geście triumfu. Na wprost przede mną meta. Jeszcze się waham: delektować się końcówką, czy szybko finiszować? Przez chwilę biegnę wolniej, ale widok bramy wyzwala jednak instynkt rywalizacji – na końcowych metrach rozpędzam się po raz ostatni.

To koniec. W ferworze emocji, wzruszenia i adrenaliny pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy to: „ja chcę biec dalej”. Całkowicie na poważnie rozglądam się za wyjściem, chcę wrócić na trasę. Nie zastanawiam się po co… po prostu chcę biec dalej i już!

Czas: 3:13:01. Do kwalifikacji na New York jeszcze sporo brakuje, ale Boston mam już w kieszeni :)

Średnie tempo na poszczególnych odcinkach:

05 4:35 min/km
10 4:33 min/km
15 4:36 min/km
20 4:36 min/km
25 4:35 min/km
30 4:36 min/km
35 4:33 min/km
40 4:35 min/km
42,195 4:24 min/km

2 dni po maratonie (wtorek). Zastanawiam się, gdzie zrobić OWB1... Biegnę do Puławskiej i przebiegam kawałek chodnikiem obok trasy maratonu. Magia już się ulotniła… Wszędzie samochody, ciasno, smród spalin… ale następny maraton w Wawie już za pół roku. Oby równie radosny…


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


snipster (2013-10-02,09:22): Gratulacje :) byłeś jak naładowana giwera, która tylko czekała na wystrzał, aż w końcu się doczekała i walnęła jak z armaty :) dobry prognostyk na przyszłość, taki życiowy maraton na luzie bez udręki :) Niemen na starcie jest niesamowity, pamiętam to z roku poprzedniego... :)
Shodan (2013-10-02,11:31): Dzięki Mistrzu! Giwera wypaliła, jak nigdy wcześniej. A Tobie jeszcze raz gratuluję odpalenia w Berlinie!
FiKa (2013-11-18,21:55): Rewelacyjna relacja! Czytając to, jakbym czuł tę adrenalinę. Korona w pięknym stylu. Życzę dalszych sukcesów niosących takie radości!







 Ostatnio zalogowani
Arti
00:36
aktywny_maciejB
00:34
passta
23:34
przemek300
23:33
Darasek
23:05
Admirał
22:41
tomasso023
22:40
tadeusz.w
22:39
lordedward
22:37
zbyszekbiega
22:16
chris_cros
22:12
staszek63
22:10
alex
22:06
AntonAusTirol
21:46
michalrytlewski@gmail.com
21:24
ED  K-K
21:17
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |