Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
79 / 79


2025-10-23

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Chicago - kronika spodziewanego bólu (czytano: 205 razy)

 

Kierowca imieniem Mark, afroamerykanin, świadczący usługi jako kierowca UBER-a, parkuje przy końcowej stacji metra linii czerwonej. Jest 4:55. Za nieco ponad dwadzieścia minut wysiądę na stacji Jackson aby z innymi maratończykami udać się obok Art Museum z bogatą kolekcją, szczególnie impresjonistów ale także Muncha i realistów amerykańskich do Grant Parku. To tutaj, obok Buckingham Fountain znajdują się depozyty. Ale nie musisz wrzucać do nich „ciuchów”, które masz na sobie (jest kilka stopni ciepła, mrok), możesz je wyrzucić tuż przed startem swojej „fali” na barierki okalające strefy. Trafią do „Armii Zbawienia” albo innej organizacji pomocowej. Na razie mam je na sobie. Jeszcze dwie godziny do startu. Tłum gęstnieje, siadam na skraju ławki i rozmyślam: „choć trochę boli to ruszę za znacznikiem 3:00 i zobaczę co się wydarzy”. Brzask nad Jeziorem Michigan, które „obmywa” miasto od wschodu. Czas zdać depozyt i przejść na linię startu. Wszystko odbywa się sprawnie, praktycznie bez tłoku, mimo przeszło 53 000 uczestników wydarzenia.
Jestem w cienkiej koszulce ale w tłumie jest ciepło. Zbliża się godzina startu. Najpierw „wózkarzy”, potem elity aż wreszcie kolejnych stref. Ja jestem w trzeciej (z dziewięciu). Zanim to nastąpi na podium wstępuje tenor i wyśpiewuje a-capella hymn amerykański. Miejscowi kładą ręce na klatkach piersiowych, pozostali stoją. Nastrój oczekiwania i podekscytowania. Wreszcie start. Kolorowy tłum po kilkuset metrach wbiega do tunelu pod rzeką Chicago, która łączy zatokę z dopływem Missisipi. W tunelu różnokolorowe światła i dudniące dźwięki Abby: „Gimmie, gimmie...”
Niesie nas euforia. Za tunelem tłumy ludzi, którzy wrzeszczą. Nie stoją pojedynczo przy barierkach ale w kilku rzędach, grupami. I tak będzie przez całe 42 km ! Jestem blisko pace"a z tabliczką 3:05. I powoli przesuwam się do przodu. Jest tłoczno, trzeba uważać ale o nikogo się nie potykam i na nikogo nie wpadam. Ulice są szerokie. Biegniemy na północ, w stronę Lincoln Park, gdzie mój Synek dwa dni wcześniej podziwiał zwierzęta w najstarszym darmowym zoo na kontynencie. Biegnie mi się dobrze, naturalnie, na początku ok. 4:00/km potem trochę wolniej.
Ból niewielki...kiedy tydzień wcześniej, podczas eventu firmowego siodełko od roweru z całej siły uderzyło w obolałą już wcześniej część kręgosłupa nie wiedziałem, że skutki będą długotrwałe. Gdy zeszła opuchlizna okazało się, że ucierpiał mięsień w pośladku (może kulszowy ?) i teraz potrafi mnie znienacka „zaatakować” ostrym kłuciem promieniującym na nogę. Wiadomo, że tempo i czas biegu maratońskiego temu nie sprzyja. Biegnę więc pełen obaw jak długo wytrzymam i kiedy nastąpi „atak”. Euforia i adrenalina niosą mnie jednak do pace"a z tabliczką 3:00 i tutaj zwalniam do 3:15-3:16. Pierwsze 15 km w 1:03:08, półmaraton w 1:29:19. Tymczasem trasa zakręciła na południe i znów zbliżamy się do rzeki Chicago. Za chwilę pokonywać będziemy jej mosty. Cały czas przemieszczamy się też wiaduktami, na których kursują pociągi nadziemnego metra. Wokół drapacze chmur z największym-Willis Tower. Byliśmy niemal na jego szczycie przedwczoraj. Widoki ze 104 piętra robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza kiedy wychodzisz na przeszkloną podłogę wystającą poza obręb budynku. I kiedy jest słoneczna pogoda, tak jak dzisiaj.
Słońce co chwila wyłania się zza wieżowców a temperatura stopniowo rośnie. Dlatego na każdym punkcie nawadniania (a są co 2,5 km) popijam co najmniej łyk wody a resztą z kubeczka polewam kark. Wciąż wielki tumult, pokrzykiwania, co chwila słyszę „Marco”! To napis z mojej koszulki. Uśmiecham się i pokazuję kciuk do góry bo docieramy do 25 km.
Wciąż przy tabliczce z napisem 3:00 :) Wiem jednak, że za chwilę będę musiał zwolnić. Ból w plecach i pośladku coraz bardziej się nasila, sił ubywa bo organizm z nim walczy. „Puszczam” po 25 km. Tempo spada z 4:16 na 4:27 a potem na 4:30. Jesteśmy już w Little Italy i po krótkim odcinku na zachodzie miasta zmierzamy teraz na jego południe. Południe, na którym, jak dowiedzieliśmy się od Pani przygotowującej śniadanie w podmiejskim hotelu, zamieszkują przede wszystkim afroamerykanie i latynosi. Na północy natomiast jest dużo Polaków. My jednak zmierzamy na południe gdzie oprócz flag Wenezueli, Argentyny, Ukrainy dosyć często widzę też polskie. Dużo jest też portretów biegaczy trzymanych przez ich bliskich. Mijam kilka osób z polskimi imionami na tyłach koszulek. Kilku rodaków mija mnie również. Coraz więcej osób podchodzi albo stoi trzymając się na nogi. Ja jednak biegnę. Na trzydziestym (2:08:44), trzydziestym pierwszym i trzydziestym drugim kilometrze czuję ukłucia, których się bałem od początku biegu. Każdą mi one stawać na moment ale adrenalina i upór „pchają” mnie naprzód (bo proszek nie zadziałał).Coraz cieplej i coraz więcej wody wypijam na punktach. Łykam też trzeci żel (biorąc pod uwagę ile ich niosą inni to przyjmuję ich chyba za mało)...W walce z samym sobą i dystansem w Chinatown (35 km) zwalniam do 4:40-4:44 i widzę nagle obok pace"a z tabliczką 3:05. Ale ja przecież mam jeszcze siłę i bez problemu go wyprzedzę ! Tak mi się tylko wydaje. Teraz walczę aby wciąż biec bez przystanków. Michigan Avenue, główna arteria miasta. Najpierw na południe (znacznik 23 mili) a potem na północ (24). Na środku DJ zagrzewa do walki. Podczas biegu nauczyłem się szybko przeliczać mile na km bo każda z nich była oznaczona a kilometry co 5 jednostek. Ale, ale 24 mile za mną to znaczy, że pozostały jeszcze 2 i 200 jardów ! To wychodzi, że jesteśmy na 39 km.
Szeroka Michigan Av. prowadzi nas do centrum miasta. Mila do końca, pół mili. Trasa skręca w prawo, pod górkę (nie ma ich wiele, trasa jest niemal zupełnie płaska). I w lewo. To już ostatnia prosta. Columbus Dr. Koło kampusu muzealnego (z muzeum pełnego autentycznych kości dinozaurów, będziemy tam pojutrze). Delfiny raźno skaczą nad powierzchnią pobliskiego basenu bo oto linia mety. Próbuję finiszować. Ręce w górę ! 3:05:49. Może być ;) Ale przede wszystkim: jestem na mecie ! Czterdziesty dziewiąty, wyjątkowy (jak wszystkie inne) maraton ukończony. Nie „odhaczony” tylko zdobyty, przeżyty, przecierpiany. Jest mój !!!
A potem pójdziemy znów do zoo ;) Bo w Chicago są dwa ogrody zoologiczne :)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
skawka
18:47
mike
18:32
lukas1906
18:32
JolaPe
18:29
anielskooki
18:27
bielu72
18:15
wonio
18:07
ProjektMaratonEuropaplus
18:02
jantor
17:57
eldorox
17:45
gol
17:28
Hubert87
17:10
filips1
17:00
stanlej
16:29
krych26
16:27
maratonczyk
16:26
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |