2025-08-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 13 edycja Biegu o Breńskie Kierpce (czytano: 531 razy)

To był mój trzeci start w tej wyjątkowej imprezie w Beskidzie Ślaskim. Ten bieg zawsze stanowi dla mnie spore wyzwanie – w końcu to góry, a w górach doświadcza się zupełnie innych emocji i wrażeń niż podczas biegów ulicznych.
Trasa biegu liczy 15,5 km i prowadzi z centrum Brennej, wzdłuż rzeki Brennicy. Początkowo biegnie się po asfalcie, z łagodnym nachyleniem – taki „rozbieg” przed tym, co najtrudniejsze, bo "killer" czeka już po kilku kilometrach. 4,5 km morderczego podbiegu na górę Kotarz (970 m n.p.m.), to jest test na wytrzymałość.Ten odcinek dosłownie wyciska ostatnie siły. Choć podbiegi często zaliczam na moich codziennych trasach treningowych (i nawet je lubię), to tutaj biegłam już na maksymalnym tętnie, czując, że jestem na granicy swoich możliwości. Na szczęście w połowie trasy można było złapać oddech i nowy rytm przy zbieganiu, a zmęczenie rekompensowały piękne widoki.
Na Kotarzu planowałam spotkać się z mężem, który w tym czasie wybrał się na rower i miał w zapasie dla mnie wodę, tak na wszelki wypadek. Ostatecznie go tam nie było, więc pomyślałam, że znudziło go czekanie na mnie 😉. Jak się później okazało – czekał w innym miejscu i… sprawił mi ogromną niespodziankę.
W którymś momencie biegnąc przez las, usłyszałam przez megafon: „Agata! Gdzie jest Agata? To jeszcze nie Agata!”. Byłam pewna, że chodzi o kogoś innego – ale kiedy wybiegłam zza zakrętu okazało się, że to mnie wywoływano! Mąż powiedział organizatorom, że biegnę, i od dłuższego czasu na mnie czekali z gorącym dopingiem. Gdy dziś oglądam nagranie z tego momentu, naprawdę się wzruszam – to było niesamowicie miłe i dodało mi ogromnej energii.
Ten doping sprawił, że złapałam nową moc – na zbiegu udało mi się wyprzedzić kilka osób, choć koncentracja musiała być włączona na maxa: ruchome kamienie, korzenie, a do tego turyści z dziećmi na trasie, to nie ułatwiało manewrowania po stromej ścieżce. Sama byłam świadkiem poważnej wywrotki jednej z zawodniczek, wyglądało to naprawdę groźnie,wiec dalej biegłam ze zdwojoną uwagą.
Ostatni kilometr po płaskim był już mega ciężki – nogi ważyły jak z ołowiu, nie mogłam nic przyspieszyć. Na metę wbiegłam z czasem 1:57 – trochę gorszym niż w poprzednich edycjach, ale plan był prosty: zmieścić się w 2 godzinach. I to się udało ✅
Każdy taki start przypomina mi, że bieganie w górach to nie tylko rywalizacja z innymi, ale przede wszystkim walka z samą sobą – ze zmęczeniem, wątpliwościami i słabościami. Czasem nogi odmawiają posłuszeństwa, a głowa podpowiada „nie dasz rady”, ale właśnie wtedy warto zrobić ten jeden krok więcej:-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |