Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

GrandF
Panfil Łukasz
LKS Maraton Turek

Ostatnio zalogowany
2024-03-25,17:25
Przeczytano: 278/377241 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Turysta
Autor: Łukasz Panfil
Data : 2013-10-09

10 lat temu. Wrocław. Dla mnie czas pozytywnych zmian. Na niektórych płaszczyznach otrzymałem po raz kolejny nowe życie. Również na tej sportowej. Znużony bieganiem, doprowadzony sam przez siebie do kompletnej sportowej ruiny zwróciłem się o pomoc do ekipy remontowej.

Firma w jednoosobowym składzie pod postacią trenera Jacka zobowiązała się przeprowadzić generalną renowację. Od początku szło bardzo dobrze. Fachowiec najpierw wywiózł z mojej głowy zalegający gruz niemocy i marazmu. Po przejrzeniu dzienników wcześniej dokonywanych napraw stwierdził, iż zbyt ciężkim materiałem i w przesadnych ilościach obciążałem ściany aparatu ruchu.

Za dużo, za ciężko, ale równocześnie za wolno. Taki remont nie miał sensu, tuż przed oddaniem do użytku lokal zawalał się...

Pierwsze starty w połowie jesieni wykazywały już znaczną poprawę. Przede wszystkim coś znów zaskoczyło w mojej głowie. Lęk przedstartowy znów stał się tylko lękiem, a bywał już paraliżującym strachem. Podczas biegu nastawienie również było w końcu bojowe. Treść dzienniczka treningowego po jednym z biegów potwierdza:

Walczyłem ze sobą, szarpałem, uciekali mi, ja doganiałem, puszczałem i znowu rytmem dochodziłem. Mówiłem sobie, że muszę trzymać prowadzącą grupę, wtedy będzie nieźle […] ...i tak zrobiłem dużo. Wszystko dzięki psychice. Dwa ostatnie biegi to właśnie psycha!

Kolejne treningi, kolejne starty były dla mojej poszarpanej sportowej świadomości jak gładź położona na krzywą popękaną ścianę.

22-ego listopada 2003 roku na terenie Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu miał odbyć się „Bieg Podchorążego”. Jako, że impreza ta wchodziła w skład cyklu ligi międzyuczelnianej zobowiązany byłem pojawić się na terenie jednostki. W tygodniu poprzedzającym biegało się różnie, jednak świeżość i ochota z jaką podchodziłem do treningu była silnym motywatorem do działania.

Zadowolony z kolejnej możliwości przetestowania wciąż remontowanego organizmu spojrzałem dzień wcześniej na mapę dojazdu na start. Jako, że mapy używałem rzadko, a moja orientacja na niej i w terenie dawała takie perspektywy widoku jak ślepota śnieżna w Himalajach, nic z niej nie wyczytałem. Ocena odległości od mieszkania na ulicy Kamieńskiego była mi tak bliska jak noty w łyżwiarstwie figurowym, o którym nie mam zielonego pojęcia. Czegoś się jednak dowiedziałem – jak dotrzeć do WSO komunikacją miejską.

Rankiem w dzień startu, mało ważnego z perspektywy rangi i nagród, których nie było, wykonałem standardowe zabiegi „czarujące”. Dla mnie każdy start jest ważny. Rytuał przed nim od lat jest niezmienny: od doboru gaci, które notowały wcześniej dobry występ, przez jedzenie, po ułożenie rzeczy w plecaku. Nie ma miejsca na pomyłki.

Ruszyłem. A właściwie zrobił to kierowca MPK linii 144. Drogę skomplikowałem już na jej początku wysiadając przystanek dalej. Przesiadłem się następnie w kolejny autobus. Kierowca jechał tam gdzie wiedział, że ma jechać, o czym z kolei nie wiedziałem ja, sądząc że skieruje się tam gdzie ja chciałem się znaleźć. Mówiąc prościej – autobus jechał do zajezdni w związku z czym zmienił standardową trasę.

W końcu udało się. Czekając nieco dłużej na przystanku ze względu na rzadszy sobotni rozkład podjechał ten właściwy. Całe to zawirowanie spowodowało, że mój płat ciemieniowy zupełnie zwariował. Nie wiedziałem w końcu jak daleko było do miejsca startu. Chyba spory kawałek, tak pomyślałem. Po godzinie i 10 minutach dotarłem pod bramę jednostki. Podróż nie zburzyła mojego dobrego nastroju. Czekanie na przystankach miało swój urok ze względu na przepiękny koniec listopada - słońce, bezchmurne niebo i 8 stopni na termometrze. W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka. Wymarzony dzień na start.

Rozgrzewka. Poszliśmy na nią silną grupą. Jak na taki bieg „o pietruszkę” stawiła się naprawdę niezła „paka”. Biorąc pod uwagę rekordy życiowe na 1500m: Krzychu Stefanowicz – 3:43, Michał Kumor 3:45, Bogdan Jarosz – 3:48. Tomek Pietsh – 3:54, Adam „Zagadka” Radzik 3:56. Moje ówczesne 4:04 wyglądało jak wyrób „średniodystansowopodobny”.

Ale co tam, walki odpuszczać nie zamierzałem. No i truchtamy sobie wokół jednostki. Truchtamy. Mijając betonowy płot doznałem czegoś na kształt deja vu. Park tuż za ogrodzeniem przypominał nieco ten, w którym od 2 miesięcy trenowałem. Parków we Wrocławiu jest dużo, na pewno przypadek. Truchtamy. Znów za betonowym płotem oczom moim ukazuje się wielka, również betonowa bryła. Szpital.

„Na wprost podobnego mieszkam” – pomyślałem. Takich architektonicznych straszydeł powstało w latach 70-tych i 80-tych dużo więc to pewnie jeden z wielu klonów. Mimo wszystko czuję, że sieje się we mnie dziwny niepokój. Truchtamy.

Zza wielkiej, betonowej, szpitalnej bryły wyłania się jednak bardzo znajomy kształt. Na oko jakieś 400 metrów ode mnie. Mam wrażenie, że nabrał ludzkich cech i patrzy się na mnie z politowanie swoimi błyszczącymi oknami. Mój blok...

Gdyby moja ówczesna dziewczyna, a obecnie żona stała na balkonie mogłaby mi pomachać. Mogła by też krzyknąć „ale ty jesteś głupi!”. No bo czułem się jak głupek. Wydawało mi się, że zjeździłem pół Wrocławia celem dotarcia na miejsce batalii! Z jednej strony śmiałem się w duchu sam z siebie, z drugiej towarzyszyło mi idiotyczne uczucie bycia idiotą. Podejrzewam, że tak właśnie czuje się żonaty facet, który idzie na bal maskowy, spędza noc z przygodnie poznaną „balowiczką”, a rano po zdjęciu maski okazuje się, że spał z własną żoną.

Musiałem szybko wrócić do równowagi przedstartowej i ponownie uruchomić nienajlepszy jakościowo sterownik myślenia. Bieg oceniam na dobrą czwórkę. Byłem 4-ty za Stefanowiczem, Pietshem i Kumorem. Myślę, że podium było w zasięgu jednak gdzieś tam na końcówce kiedy finiszowaliśmy ramię w ramię z Kumorem włączyła się głupia blokada. Coś na kształt - „to taki mocny zawodnik, nie mogę z nim wygrać”. Był to kolejny element wymagający remontu, a właściwie zupełnego usunięcia.

Trucht po biegu postanowiłem wykonać w kierunku domu, przecież to nie pół Wrocławia... Ruszyłem z jednostki. Stoper pod klatką schodową zatrzymałem na cyfrach 4:46. Cztery minuty, czterdzieści sześć sekund zajął mi powrót delikatnym truchcikiem z nogi na nogę.

W nieokreślonej przyszłości chciałbym przeprowadzić wywiad z Andersem Garderudem, największym rywalem Bronka Malinowskiego. Proszę, nie podsyłajcie mu linka do tego tekstu. Anders po mistrzostwie olimpijskim w Montrealu przekwalifikował się w kierunku biegów na orientację...



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
jfb
11:23
dlugipawlo
11:14
BemolMD
11:09
Admin
11:01
Amian
10:52
iron25
10:31
stanlej
10:29
Mikesz
10:20
schlanda
10:12
StaryCop
10:05
justynas94
09:53
lordedward
09:36
Admirał
09:22
Wojciech
09:21
cinekmal
09:17
waldekstepien@wp.pl
09:16
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |