Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [26]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Hung
Pamiętnik internetowy
Co w butach piszczy.

Marek Piotrowski
Urodzony: 1961-06-12
Miejsce zamieszkania: Wrocław
85 / 151


2015-10-06

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Kuzyn i brzoza. (czytano: 2577 razy)



Odwiedził mnie kuzyn z Ameryki. Ten, który wiele lat temu - podczas poprzedniej wizyty - mówił, że gdyby mieszkał (tak jak ja niegdyś) na szóstym piętrze, to codziennie chodziłby po schodach, nie korzystając z windy, tak dla kondycji. Ja wówczas uprawiałem gry zespołowe na hali sportowej a w międzyczasie siłownię. Jeszcze nie przebiegałem wtedy więcej niż długość boiska do koszykówki.
Kuzyn jest starszy ode mnie o 10 lat, miał poważną nadwagę. Nie dość, że kocha jedzenie, to jeszcze uwielbia pączki i inne ciasta. Dowiedział się ode mnie, że istnieją nie cztery smaki a pięć. Tym piątym jest tzw. umami czyli dobry, smaczny. Producenci szybko zaczęli go wykorzystywać dosypując odpowiednie dawki do np. czipsów, przez co jedzący nie mogą się oderwać od nadmiernego pałaszowania. Może te jego amerykańskie pączki też miały w sobie większą dawkę umami?
Gdy ja już biegałem dosyć dużo, jego bratanek (w Polsce) również, jego syn (w Ameryce) także, to i on sam zaczął truchtać. Trochę mu (korespondencyjnie) doradziłem odnośnie obuwia i przedstawiłem kilka ważnych zasad biegania. Opowiadał, że syn często zwracał się do niego, by ten wyszedł na spacer z psem, co oznaczało pobiegać. Kuzyn wykręcał się brzydką pogodą. Syn mu na to: pamiętasz, co mówił wujek? Dla biegacza są dwie pogody, dobra i bardzo dobra.
Nawet nie wiedziałem, że zasłyszane przeze mnie powiedzonko tak dobrze sprzeda się w Ameryce.
No więc przyjechał do mnie w odwiedziny. Pół dnia spędziliśmy na gadaniu o rodzinie i życiu, pół nocy o muzyce a przed południem mieliśmy się wybrać na spacer po łąkach i lesie. Zapytałem go, czy marsz będzie długi, czy mam zabrać kanapki i picie. Nie, bo pójdziemy tylko na dwie godzinki. Mieliśmy dojść do wąwozu pewnego strumyka, leśniczówki i do domu. Gdy wyszliśmy na asfalt, to kuzyn zaczął truchtać. O kurde, tego się nie spodziewałem, zaraz się spocę, dżinsy niewygodne, pomyślałem. Lecz po kilkunastu metrach wiedziałem, że nie mam się czego obawiać. To był naprawdę trucht. Spytał mnie, jakim tempem biegnę maraton. Pokazałem mu wzbudzając podziw, a przecież moje tempo, to szybkość dobrego żółwia. On cały czas szukał skrętu na ścieżkę, którą mieliśmy dotrzeć w zaplanowane miejsca. Moja droga – proponowana - do tych celów nie była tą, którą on pamiętał sprzed dziesięciu lat. A właściwie, nie pamiętał. Pierwszy kilometr był z górki, potem lekkie wypłaszczenie, a później skończył się trucht i nawet z szybszym marszem był problem. Nic dziwnego, bo on przecież, do tej pory, biegał jedynie po płaskich ścieżkach Florydy. I dobrze, bo przecież to nie miał być trucht a spacer.
W polu, którego krawędzie zasłaniał las, kuzyn stracił orientację, ja trochę mniej, bo w tych okolicach nie raz się gubiłem, więc przywykłem i prowadziłem nas na czuja.
Czuja miałem dobrego, bo przed lasem znalazłem rogi koziołka, które podarowałem gościowi na pamiątkę, a w lesie wąwóz a potem drugi. Wcześniej wyciąłem kawałek brzozy, która miała służyć kuzynowi do okładania się po ciele (chodziło mu chyba o przekazywanie energii z brzozy do człowieka) a w wąwozie jako przedłużona ręka podawana przy wychodzeniu na brzeg. Mój gość wypatrzył każdą śliwę, gruszę i jabłoń, które (zdziczałe) spotykaliśmy po drodze, a dzięki którym zaspokajaliśmy głód i pragnienie, bo – oczywiście – wycieczka przedłużyła się do czterech godzin. Ponieważ on jest większy ode mnie i nastawiony na cuda natury, to zajadał też babki zerwane w trawie i jakieś inne, niebieskie zielsko.
Zrobiliśmy co najmniej dziesięć kilometrów, które odbiły się na jego kolanie, że nawet okładanie się brzozą nie pomagało. On sam wszystkim opowiadał jak to ja go przepędziłem po górach. To nieprawda, przecież on mnie przeciągnął, tylko że ja tak się nie zmęczyłem.
Nie przepadam za brzozami a nawet ich nie lubiłem. Zaś wszystkim wokół mnie podobają się te drzewa. Jedną kiedyś zasadziłem, a gdy wyrosła, to zrobiłem wokół niej klomb. Kilka innych, małych, wyrosło na ściętej wierzbie, więc je, do spółki z żoną, wsadziliśmy do ziemi.
Na trzeci dzień pojechaliśmy do leśniczego, by kupić sto świerczków, na żywopłot. Iglaków nie było ale kuzyn wypatrzył trzymetrową brzozę, którą chciał nabyć. Niestety, była już sprzedana (całe szczęście) więc mój gość kupił nam piękną sosnę a my dołożyliśmy dziesięć mniejszych jodełek. Obstawiliśmy nimi granice wrednych akacji. Nie będzie już miejsca na te cmentarne, białe drzewa.
No, może gdzieś tam w głębi, bo na wierzbie jeszcze rosną a przecież nie mam sumienia, by je zniszczyć.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2015-10-07,08:51): a więc między Tobą a kuzynem nastąpiła symbioza czyli wzajemna korzyść :)
Hung (2015-10-07,15:58): Pawle, wspólne korzenie, nie tylko rodzinne ale i roślinne.
drummer boy (2015-10-08,16:45): Niezle, Pozdrawiam JO
Varia (2015-10-08,20:28): Uwielbiam brzozy,moim zdaniem to nie są wcale drzewa cmentarne. Mam przed swoim domem kilka przepięknych okazów i lubię przechodząc pogłaskać je po chropowatej skórze :) Pozdrawiam spośród brzóz!
Hung (2015-10-08,20:37): Varia, "W szczerym polu biały krzyż, nie pamięta już, kto pod nim śpi ...". Stąd moje skojarzenie.







 Ostatnio zalogowani
AleCzas
13:12
tomsudako
12:59
stanlej
12:50
Hoffi
12:38
arco75
12:30
raczek1972
12:21
fit_ania
12:04
conditor
11:50
Kapitan
11:35
bolitar
11:29
42.195
11:15
gabo
11:12
Nicpoń
11:10
mariuszkurlej1968@gmail.c
11:06
ikswopil@onet.pl
11:03
AntonAusTirol
10:52
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |