Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [41]  PRZYJAC. [95]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
kasjer
Pamiętnik internetowy
miałem szczęście...

Grzegorz Perlik
Urodzony: 1955-11-18
Miejsce zamieszkania: Bydgoszcz
86 / 129


2015-06-28

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
miałem szczęście... (czytano: 1956 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=DCwJ9NH97aY&feature=youtu.be

 

miałem szczęście…

Musiałem pobiegać w górach. Musiałem! Więc zaplanowałem krótki urlop. Tym razem wybór padł na Beskid Śląski, a dokładniej Ustroń. Dlaczego Ustroń?

W Ustroniu byłem 3 razy, Pierwszy raz jako dziecko, potem jako nastolatek, a ostatni raz jako świeżo upieczony mąż swojej żony. Czyli 51, 44 i 32 lata temu. Prehistoria.

Na taki biegowy wypad jadę zawsze sam. Plan każdego dnia mogę ułożyć pod siebie. Tak było i tym razem.

Dzień pierwszy

Wyruszyłem z Bydgoszczy w sobotę rano. Jeszcze przed głównym celem podróży wpadłem pofotografować I Bieg na Miedzyniu w Bydgoszczy. Organizatorem był syn mojego biegowego kolegi. Zorganizował ten bieg bardzo dobrze i na bogato. Byłem mocno zaskoczony tym co tam zobaczyłem.

Po biegu ruszam w drogę. Trasa Bydgoszcz-Toruń mija szybko. Wjeżdżam na odcinek autostrady, którym jeszcze nigdy nie jechałem. Bajka! I tak do Strykowa. Potem Łódź. To miasto zawsze mnie dobija psychicznie. I swoim wyglądem i organizacją ruchu samochodowego. Czytałem kiedyś książkę Tibora Dery „Pan AG w X”. Tym miastem X, miastem w totalnym chaosie i ruinie mogła by być właśnie Łódź. Wydostaję się z Łodzi (wydostaję, bo trudno to nazwać wyjazdem), jadę w kierunku Częstochowy i dalej Katowic. Okolic Katowic nie znałem. I tu bardzo miłe zaskoczenie. Drogi rewelacyjne. Prawie do samego Ustronia.

Po zakwaterowaniu i zjedzeniu obiadu ruszam szukać wspomnień. Krótki spacer i jestem na stacji Ustroń Polana. Jak wygląda? Nie będę pisał. Szkoda słów i czasu. W tamtych odległych czasach znajdował się przy tej stacji Ośrodek Wczasów Wagonowych. Co to był za twór? Stare wagony kolejowe pozbawiano kół służyły za domki letniskowe. Jaki był standard tych domków? Wg dzisiejszych oczekiwań jedna gwiazdka wystarczyłaby do obdzielenia ich wszystkich. 3-4 metalowe łóżka, szafa, stolik, miska, kosz na śmieci. Te skromne warunki wypełniała radość dzieciaków takich jak ja. I to była największa zaleta tych wczasów i czasów. Byliśmy, chociaż nie mieliśmy wiele.

Na stacji spotykam racząca się piwem parę. Zapytałem, czy mieszkają w Ustroniu. Pani 25 lat, a pan 60. „To pan pamięta te wczasy wagonowe?” Zamiast pana odpowiada pani „Panie, wszystko rozpier….” Nie pytam więcej. Biedni ludzie z zagubioną przeszłością, bez nadziei na przyszłość. Oni wracają do piwa, ja idę w kierunku, który mi pokazali.

Dochodzę do przejścia dla pieszych, ale to chyba nie tu. Widzę dalej przejazd kolejowy. Przechodzę przez niego i poznaję – tak, ten drewniany mostek na d strumieniem tu był. Została też brama wjazdowa. A dalej? Nie ma nic. Tzn. jest jakiś niewykończony dom, zdewastowane maszyny rolnicze. Bałagan. Stoję i patrzę. I widzę dwa rzędy pomalowanych w pastelowe kolory wagonów-domków z pomalowanymi na biały kolor ramami okiennymi. Przed każdym wagonem klomb. Na środku placu trawnik z miejscem zabawa dla dzieci. Jest słonecznie, gwarno, wesoło. To widzę i słyszę. Wchodzę dalej na ten teren i poznaję ścieżkę wysypaną żużlem. To tu, podczas pierwszego pobytu, przewróciłem się i do dzisiaj został mi ślad na prawym łokciu. Dzisiaj patrzę na ten ślad z sympatią. Materialny dowód na to, że byłem tu, byłem dzieckiem.

Wychodzę z tego miejsca wspomnień i kieruję się w stronę płynącej niedaleko Wisły. Płynie tu kamienistym korytem, od czasu do czasu przegrodzonym czymś w rodzaju progu. Znajduję ścieżkę wzdłuż niej. I znowu wracają wspomnienia.

Pierwsze z ostatniego pobytu. To przy tej ścieżce zobaczyliśmy z żoną robaczki świętojańskie (czyli inaczej świetliki). Wcześniej widziałem te niezwykłe owady tylko w Ostromecku. I drugie wspomnienie, z pierwszego pobytu. Przyjechaliśmy tu tylko z tatą. Mama została w domu, bo panowała wtedy jakaś choroba kur i trzeba było nasze niewielkie stadko zlikwidować. Tata wykonał na kurach wyrok, a mama została by zrobić z nich to co mogło być zjedzone. Przyjechała chyba po 2-3 dniach. I to właśnie na tej ustrońskiej ścieżce nad Wisłą ją zobaczyłem. Zdarzają się w naszym życiu chwile nieracjonalnie szczęśliwe. To była jedna z nich.

Dzisiaj idę to urokliwą ścieżką w kierunku centrum Ustronia. Gdzieś przy tej ścieżce stały dwa duże domy, ogrodzone wysokim murem. Jeden należał do Edwarda Gierka, drugi do Edwarda Ziętka. Wtedy polityka mogła być dla mnie za jeszcze wyższym murem.

Idę dalej i dochodzę do Amfiteatru, Występuje zespół Hatbrearkes, bardzo interesująca muzyka, a potem Justyna Steczkowska. Ten drugi koncert mnie nie zachwyca, więc idę na wieczorny spacer po Ustroniu, a potem wracam do miejsca mojego zakwaterowania.

Dzień drugi

Przyjechałem do Ustronia biegać, więc po śniadaniu ruszam na trening. Dzień niestety pochmurny. Z mojej kwatery w Ustroniu-Jaszowcu do szosy na Równicę może 300m. Uruchamiam zegarek, ale on nie łapie sygnału. Do tego zaczyna mżyć. Stoję po drzewem i czekam. Po kilku minutach zegarek złapał sygnał. Ruszam. Na zachętę 3,5 km pod górę. O tyle dobrze, że po asfalcie. Biegnę, idę, biegnę idę. Docieram do schroniska na Równicy. Tylko chwila przerwy, bo widoczność może 200-300m. Nie ma czego podziwiać.

Dalej znowu pod górę, w kierunku Orłowej. Zaczyna padać bardzo mocno. Nic to. Biegnę, idę, biegnę, idę. Na moment gubię szlak, ale szybko na niego wracam. Spotykam w tym deszczu dwóch turystów. Plan jest plan, każdy robi swój.
Momentami leje, na trasie robią się kałuże, ścieżki zamieniają się w małe potoczki. Na szczęście założyłem moje trailowe adidasy. Sprawują się znakomicie. Jeśli biegnę, to dobrym tempem, bez poślizgów.

Docieram do Orłowej. Są z niej podobno piękne widoki. Ja widzę tylko mgłę, a pod słupem ze znakami szlaków turystycznych pustą butelkę po wódce. Ktoś miał inny cel by tu dotrzeć.

Zaczynam ostatni etap. Jest zimno, ja cały mokry. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową. Bardziej dla ochrony przed utratą ciepła niż przed deszczem. Pomaga. Znowu się rozgrzewam. Teraz już tylko zbieg do Ustronia Polany. Kiedy kończę trening nieśmiało wychodzi słońce.

Po kąpieli i przebraniu się wsiadam do samochodu i jadą na Przełęcz Salmopolską. Mam nadzieję spotkać uczestników Ultramaratonu Wokół Wisły. I udaje się. Na przepaku spotykam dwóch biegaczy a potem dociera dziewczyna z chłopakiem. 60 km po górach. Jak to możliwe? Oni są po 40km, czyli po dystansie maratonu, przed nimi jeszcze 20. Robię kilka zdjęć, wsiadam do samochodu i z krótkim przystankiem w Wiśle wracam do kwatery.

Dzień trzeci

Kiedy byłem w Ustroniu Polanie z żoną, to umówiliśmy się któregoś dnia, że do obiadu każde z nas robi to co lubi. Żona wybrała opalanie, a ja długi marsz po górach. Zaraz pośniadaniu wsiadłem do pociągu, pojechałem do Wisły Głębce i dalej już wspinaczka na Kiczory, Wielki Stożek, Mały Stożek, Soszów i zakończenie na Czantorii Wielkiej.
Postanowiłem powtórzyć tamten dzień. Po 32 latach.

Śniadanie było tak jak wtedy, o godz. 8, ale pociąg dopiero o godz. 10. Jest tak jak wtedy, słonecznie i ciepło. Wysiadam z pociągu w Głębcach i wiem, że dalej będzie pod górę. Biegnę, idę, biegnę, idę. Ścieżki kamieniste, czasem tylko równe. Czasem jakieś wypłaszczenie, czasem krótki zbieg. I pod górę.

Niebieskim szlakiem docieram do szlaku czerwonego. Ciągle słonecznie. Staję na chwilę i podziwiam widoki. Jest pięknie, jest cicho.

Miałem szczęście…

Dalej walczę i wreszcie docieram na Kiczory. To już granica. Tuż za nią widzę martwe drzewa. Pamiętam z tamtej wyprawy, że wtedy też takie były. To powietrze z czeskich hut je niszczy. Smutny widok.

Kiczory są prawie tak wysokie jak Czantoria, więc już wiem, ze teraz będzie z trochę z górki, trochę pod górkę. Biegnę w kierunku Wielkiego Stożka. Pogoda psuje się. Pojawiają się chmury, zaczyna wiać chłodny wiatr. Robi mi się zimno. Niestety, zwiedziony błękitem porannego nieba nie zabrałem kurtki przeciw deszczowej. Przydałaby się.

Docieram do schroniska na Wielkim Stożku. Kupuję colę. Zimna, ale z drugiej strony ożywia mnie. Do tego jeszcze baton i w drogę. Mocno w dół. Biegnę szybko. Wiem, ze sporo czasu stracę przy podejściu na Wielką Czantorie. A zaczyna padać.

Nawet nie zauważam, kiedy docieram na Mały Stożek. Dopiero Cieślar jest dobrze oznaczony. Tu pogoda odrobinę poprawia się i znowu mogę podziwiać piękną panoramę górską.

Przy schronisku na Soszowie nawet się nie zatrzymuję. Wieje zimny wiatr, boje się ostygnąć. Ciągle w dół, a w głowie myśl – kiedy pod górę?-, bo przecież Czantoria przede mną. I zaczyna się. Bardzo ciężkie podejście. Tym bardziej, że już mam w nogach około 15 km. Wspinam się mozolnie. Kamienie, stromo. Krok za krokiem, oddech ciężki. I nagle moim oczom ukazuje się wieża widokowa. Dotarłem na Czantorię Wielką. A wieża? Brzydactwo straszne! Jak Czesi mogli zrobić coś takiego Czantorii?! Rozglądam się i nie poznaje tego miejsca. Przecież to była polana na której stało czeskie schronisko. Tuż obok tego schroniska była polana, na której siadaliśmy, by oglądać czeska stronę. Teraz w miejscy tej polany rosną jodły, zasłaniając ten piękny widok. Kto chce go podziwiać musi wejść na wieżę. Nawet nie sprawdziłem ile takie wejście kosztuje, bo zimny wiatr skutecznie odstraszał od wejścia na to paskudztwo.

Zniesmaczony tym co z tą górą zrobili Czesi kupuję w małym kiosku colę, wypijam i kieruję się ku zejściu do wyciągu krzesełkowego. To jedyne miejsce które poznaję. Żwawo dobiegam do stacji kolejki, sięgam po pieniądze na bilet i… Nie mam, zgubiłem po drodze. Tylko kilka monet mi zostało, ale za mało na bilet. Jestem już bardzo zmęczony (to 19 km trasy), ale trudno, trzeba zejść pieszo. Zejście bardzo strome, stopy bolą, ale po raz kolejny doceniam swoje buty. Trzymają się podłoża bardzo dobrze.

Kiedy docieram już do dolnej stacji kolejki wychodzi słońce i robi się bardzo ciepło. Czuję zmęczenie porównywalne z maratonem. Ale też ogromną satysfakcję i dumę z siebie. Po 32 latach pokonałem tą samą trasę prawie 2 razy szybciej. Wiem, że na moje ciało czekają już żółte tablice rejestracyjne, ale widać należę do tych oldtimerów, którzy mają silnik przepełniony marzeniami. I to daje mi siłę. To niesie.

Dzień czwarty

Dzień przywitał mnie dużym zachmurzeniem i lekkimi zakwasami. Z tego powodu zaplanowałem krótszą trasę. Miał to być i trening i wycieczka do miejsca szczególnego – miejsca, gdzie stykają się granice Polski, Czech i Słowacji.

Po śniadaniu wsiadłem do samochodu i ruszyłem w kierunku przejścia granicznego w Jaworzynce. Pierwsza część jazdy w coraz mocniejszym deszczu. Za Przełęczą Kubalonka niebo się trochę rozjaśniło. Nie wyglądało to źle. Tylko te zakwasy.

Zaparkowałem samochód przy bezużytecznych już budynkach dawnego przejścia granicznego. Założyłem od razu kurtkę przeciwdeszczową raczej ze względu na chłód niż na drobny deszcz. Na dzisiejszy dzień zabrałem kije trekkingowe. Nogi zmęczone po wczorajszym, więc pomogę sobie rękoma.

Chwila szukania żółtego szlaku i ruszam. Po kilometrze zatrzymuję się, by zdjąć kurtkę. Jest za ciepło na trzy warstwy. Trasa, tak jak się spodziewałem, prowadzi pod górę, ale niezbyt stromo. Gorsze było to, że droga rozjeżdżona przez traktory. I tak do 2 km. Potem skręcam w leśne ścieżki, już nadające się do biegania. Na moment gubię szlak, ale po chwili wspinam się dalej. Docieram do wsi Jaworzynka. Stąd już tylko kilometr asfaltem do Trójstyku Granic. Biegnę z górki bardzo dobrym asfaltem, przy drodze lampy zasilane bateriami słonecznymi. Widać kasę z UE.

Docieram do Trójstyku. Chwila przerwy na odpoczynek i refleksję, jak bardzo zmieniły się granice. Powstała czesko-słowacka, a do tego do ich przekroczenia wystarczy dowód osobisty. Na Trójsytyku nie ma nikogo, nikt nie pilnuje, nikt nie robi groźnej miny. Jest tylko umowność, że tu jest Polska a tam Czechy i Słowacja. Jest normalnie.

Dalej ruszam do Czech. Droga prowadzi w dół. Mijam kilka gospodarstw i zbieg się kończy. Dalej asfaltowa droga kiepskiej jakości prowadzi ostro pod górę. Kije bardzo się przydają, chociaż na asfalcie spisują się gorzej. Po kilometrowej wspinaczce docieram do czeskiej wsi Hrcava. Zupełnie inna niż okoliczne polskie wsie. Nie ma ofert pokoi dla turystów, nie ma reklam. Mam wrażenie, że to Polska sprzed 10-15 lat. Tylko budynek urzędu gminy i szkoła to nowe budynki. Szczególnie szkoła wyróżnia się nowoczesną architekturą. Czy Czesi mniej oczekują od życia niż Polacy? Czy im taka stagnacja odpowiada? Ruchu we wsi prawie nie ma, widzę tylko kilka osób. I widać, że to miejscowi. Smutna jakaś ta wieś.

To już 6 km mojego marszo-biegu. Samopoczucie dobre, tylko trasa ciągle pod górę, czasami tylko przechodząca w wypłaszczenia. Do tego kiepskie, nieczytelne dla mnie oznaczenia szlaków turystycznych. Musze korzystać z mapy.

Wreszcie docieram do najwyższego punktu i zaczyna się zbieg. Kije już niepotrzebne. Wąska droga ni to asfaltowa, ni to żużlowa (może to pokruszony asfalt?) biegnie polami. Nie staram się biec szybko, bo jest okazja do podziwiania widoków. Tak z daleka to Czechy nie różnią się tu od Polski. Ale tylko z daleka.

Dobiegam do przejścia granicznego i tu kończy się mój dzisiejszy, prawie 13-kilometrowy trening. Pobiegłem mimo zapowiedzi nieciekawej pogody i zakwasów. W nagrodę wchodzę do małego czeskiego sklepiku. Kupuję dwa piwa regionalne i butelkę beherowki. Nie wiem, czy w bydgoskim sklepie nie kupiłbym jej taniej, ale ta kupiona w Czechach, więc „prawdziwsza”.

Kąpiel, potem obiad, a potem, żeby nie skusić się na małą drzemkę, która na pewno zamieniłaby się dłuższy sen, ruszam do Ustronia pofotografować. Pokazało się słońce i mogłem pobawić się szukanie światła i cieni. Bardzo ładny ten Ustroń. I bardzo, bardzo czysty. Z moich biegowych wypraw do Szklarskiej Poręby i Zakopanego to miasteczko wypada zdecydowanie najlepiej.

Dzień piąty

Na ten ostatni dzień zaplanowałem wyprawę na Barania Górę. Pogoda się poprawiła, zapowiada się udany trening.

Na początek dojeżdżam samochodem do Wisły Czarne, w okolice Rezydencji Prezydenta RP. Na miejscu oprócz zabytkowego Zamku zastaję dwa inne, nowe budynki. Są to dostępne dla wszystkich poddanych Pana Prezydenta hotele. Ciekawe, czy mając świadomość, że w pobliżu jest Para Prezydencka odpoczywa się lepiej? Pewnie tak, bo skoro płaci się więcej…

Przebieram się na krótko, czyli krótkie spodenki i koszulka z krótkim rękawem. Ruszam w trasę, ale po 200 metrach wracam do samochodu po drugą koszulkę z długim rękawem. W słońcu ciepło, ale w cieniu dużo chłodniej.

Pierwsze kilometry asfaltem, do wsi Cieńków. Tam rozpoczyna się niebieski szlak. Biegnę nim. Ciągle asfalt. Dalej droga prowadzi w górę i…. też asfaltem. Czy ja po to przyjechałem w góry, żeby biegać po asfalcie?! Pod koniec 6 km spełnia się moje życzenie, wbiegam na górską ścieżkę. Jest pod górę, ale trasa dosyć równa. Potem już było tylko gorzej – stromo, kamienie. 3 km marszu, czasem tylko kilka metrów wolnego biegu. Spotykam kilku wędrujących ku szczytowi turystów. Poza tym piękna przyroda, słońce, od czasu do czasu rozległe widoki. I źródło Białej Wisełki. Tu Wisełki a w Bydgoszczy wielkiej rzeki.

Docieram na szczyt. Nagrodą za wysiłek są widoki. Obserwacje okolic ułatwia dodatkowo wieża widokowa. Z tej wysokości wszystko wygląda tak spokojnie. Jak śpiewała kiedyś Basia – Clear Horiznon. Jednak tam w dole tyle emocji. Ludzie i kochają się, i nienawidzą. Budują razem i burzą razem. A gdzieś za górami widocznymi na horyzoncie wojna. Czy nie byłoby dobrze, gdyby ci wszyscy poprawiacze tego świata weszli tu ze mną i zobaczyli, że ten dobry świat już jest? Zobaczyli, że ich wielkie ambicje i problemy z tej wysokości zmieniają wymiar i sens?

Wpadłem na chwile w refleksyjny nastrój, ale czas biec. Na szczycie wieje i czas znowu podnieść temperaturę ciała.
Dalej już prawie cały czas z górki. Nie jest to tak mocne zejście jak podejście, którym wszedłem. I na szczęście nie tak ostre jak np. z Czantorii. Jest lżej, więc i czas na zachwycanie się górska przyrodą. Biegnę Doliną Czarnej Wisełki. Pojawia się asfalt i moje tempo bardzo mocno wzrasta. Dziwne, bo to jednak 20 km biegania po górach.

Takie to było moje 4-dniowe bieganie po górach. Czas wysiłku i wypoczynku. Czas zachwytu nad pięknem gór. Czas dumy z dokonań Polaków w Wiśle i Ustroniu. I uznania - wiem, że zabrzmi to bardzo nieskromnie, ale tak to widzę – dla możliwościami swojego ciała. Ogólny dystans 68 km, suma przewyższeń 2.700 m. A w listopadzie 60 lat.

Słowa, którymi kończę wiele moich wpisów nabrały w tych dniach szczególnej wartości

miałem szczęście…


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


osasuna (2015-06-29,06:47): Grzesiu czytając wpis też przypomniałem sobie od razu moje wejście na Czantorię i chodzenie po górach i się zamarzyłem :) a było to już 13 lat temu. Jak ten czas leci. A co do Twoich żółtych tablic to 60 to stanowczo za młody wiek, aby takie otrzymać. Minimum 75 trzeba mieć. Więc jeszcze sporo biegania przed Tobą. Pozdrawiam.
paulo (2015-06-29,09:25): Kocham też Beskid Śląski :) Spędzałem tam ostatnie wakacje i przedostatnie i było super. Chyba tam jeszcze wrócę :) Pozdrawiam
(2015-06-29,16:23): Wychowałem się w tych górach. Mam duży sentyment do tamtych miejsc. Pozdrawiam Cię serdecznie.
thorunczyk (2015-06-30,10:57): Przepiękne okolice, byłem, widziałem, a czytając ten opis, jakbym znów tam powrócił :) Pozdrawiam i życzę zdrowia!
pas72 (2015-07-01,01:17): "Tylko umownie"?. To przepaść w obciążeniach fiskalnych, regulacyjnych i pseudoprawnych.
kasjer (2015-07-01,09:47): Pisząc "umownie" miałem na mysli to, ze mogłem bez zastanowienia pobiec na Słowację czy Czechy nie analizując w którym kraju jestem. Ot, biegłbym sobie po górach i to było ważne. Wolny jak ptaki, które granic nie znają :) ps. Zawodowo zajmuję się podatkami ale o czeskich i słowackich nie mam zielonego pojęcia. Wystarczą mi polskie problemy ;)







 Ostatnio zalogowani
camillo88kg
09:41
Admin
09:27
kos 88
09:22
biegacz54
09:18
scianka
09:16
kostekmar
08:57
Serce
08:54
mirotrans
08:43
Leno
08:22
luki8484
08:01
platat
07:59
michu77
07:56
arturgadecki
07:51
Mikesz
07:12
Januszz
06:35
Bartuś
06:33
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |