Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [17]  PRZYJAC. [8]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
haruki
Pamiętnik internetowy
O czym myślę kiedy piszę o bieganiu


Urodzony:
Miejsce zamieszkania:
9 / 26


2015-05-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Dwanaście: Cape Wrath Marathon w Durness (czytano: 1114 razy)

 

Uśmiechy na twarzach napotykanych osób coraz bardziej poprawiały mi nastrój. Ten nie był zły, tylko dzień wcześniej dowiedziałem się, że trasa maratonu, do której się przygotowywałem została zmieniona... nie bez przyczyny. Prognozy pogody zapowiadały sztorm na Atlantyku i choć niebo nie zapowiadało dramatycznych doznań przyjąłem to do wiadomości bez komentarza. Zatem zamiast delikatnego podbiegu na dystansie pierwszych szesnastu kilometrów zostałem uprzedzony o biegu do przełęczy na wysokości okolo stu pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza. Witaj przygodo, witaj Cape Wrath Challenge! Mój nastrój natomiast nierozerwalnie związany był ze zmęczeniem... najpierw kilka godzin w aucie z kierownicą po lewej stronie, następnie krótki, niespełna dwugodzinny lot na Stansted i później... później już tylko tysiąc trzydzieści pięć kilometrów samochodowej żeglugi przez całą Wielką Brytanię. Całą.

Miałem ambitne plany zwiazane z tą imprezą, miałem nadzieję, że bóle w piszczelach odpuszczą i będę czuł więcej swobody w każdym dotknieciu stopą o podłoże i chyba się udało. Cytując klasyka powinienem napisać, że wynik... "jaj nie urwał", ale czy wszystko musi być dla wyniku. Poza tym wciąż czuję się maratońskim nastolatkiem, wiedza i doświadczenie nadal są czymś mniej istotnym niż entuzjazm i niech tak zostanie jak najdłużej, bo jest mi z tym dobrze. Na myśl o bieganiu wciąż przechodzą mnie dreszcze, więc to chyba szczera miłość:-P

Rejestracja do biegu odbywała się przez internet i tylko w ten sposób. Kiedy wygooglalem ten maraton nie można było się zapisać, a że ze względów osobistych bardzo zależało mi na tej imprezie, regularnie odwiedzałem ich "łeb pejdż", aż trach, udało się - w marcu ogłosili zapisy. Nie pamiętam, gdzie byłem dokonując rejestracji, ale musiałem mieć ograniczony dostęp do karty kredytowej, bo zapisy do biegu równoznaczne były z dokonaniem płatności. Postanowiłem ponowić próbę dzień lub dwa dni później, lecz oczom mym ukazał się las... krzyży. Na stronie umieszczony był komunikat, że lista startowa na maraton jest już pełna, lecz organizatorzy serdecznie zapraszają do zapisywania się na pozostałe imprezy tygodniowego święta biegania. Nawet najbardziej atrakcyjny półmaraton, malowniczo poprowadzony bieg na dychę czy cross łączący góry z plażowym piaskiem nie zastąpią królewskiego dystansu. Napisałem pod adres e-mail podany do kontaktu, poprosiłem o dopisanie do listy i czekałem. Po tygodniu otrzymałem wiadomość, że umieszczono mnie na liście rezerwowej, ale po ponowieniu prośby i pomocy zaprzyjaźnionej Pani Ani odezwała się do mnie przemiła Frances z krótką wiadomością, że udostępni mi możliwość rejestracji i żebym to zrobił ASAP:-P

Kiedy po odebraniu pakietu startowego jechałem z Durness do Wick, gdzie zorganizowany miałem nocleg, oblał mnie zimny pot. Pokonując kolejną przełęcz zdałem sobie sprawę z wyjątkowości trasy i mojego znikomego, jeśli nie ŻADNEGO doświadczenia w bieganiu po górach. Przypomniałem sobie również wpis na blogu brytyjskiego biegacza o jego doznaniach z Cape Wrath Marathon i dostąpiłem uczucia głębokiej wątpliwości. Hesus, co ja najlepszego robię?

Zjawienie się na czas w miejscu startu wymagało bardzo wczesnej pobudki i ponownego pokonania stu czterdziestu kilometrów lokalnymi, górskimi drogami, z których połowa była wąska na szerokość auta i chcąc minąć samochód z naprzeciwka trzeba było korzystać z wyznaczonych wysepek. Jednak czy miało to jakieś znaczenie po usłyszeniu sygnału startu... znaczenie miała tylko wąska wstążka szosy i wiatr.

Po starcie dokonaliśmy zwrotu przez rufę i zaczęliśmy zbiegać, wydawało się, delikatnie pochyloną drogą do centrum wioski. Po kilkuset metrach osiągnęliśmy poziom morza i rozpoczął się również niewinny podbieg... Nie zmyliło to mojej czujności, w głowie odtwarzałem słowa dyrektora imprezy, który mówił o przełęczy na ponad stu czterdziestu metrach. Poza tym nie pozwalał o tym zapomnieć wiatr, który skutecznie kneblowal usta i zatrzymywał w miejscu. Biegłem sam. Spoglądałem na zagarek i zwalniałem... powinienem powiedzieć inaczej, przestawałem napierać na wiatr z tą intensywnością co wcześniej. Peleton niespełna dziewięćdziesięciu biegaczy delikatnie, ale sukcesywnie się rozciągał, ale o dziwo nikt nie ginął w oddali. Bieg lokalny, towarzyski - pomyślałem na początku, ale później zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że to przemyślana technika. Po pokonaniu dwóch wzniesień i wybiegnieciu z wioski zaczęła się prawdziwa batalia o każdy, nawet "najkrótszy" metr. Krok po kroku, wymach po wymachu czułem się, jakbym próbował zerwać się z niewidzialnej smyczy, albo przedostać przez niewidzialną barierę. Podbieg to jedno. Bez znaczenia jest jego długość, a z doświadczenia wiem, że ludzki umysł po krótkim czasie przebywania w górach daje się łatwo oszukać i niewielkie podbiegi czy podjazdy traktuje jak drogę wiodącą w dół (czasami, jadąc rowerem przez Skandynawię, odwracałem się, żeby to sprawdzić, bo stawałem w miejscu, gdy przestawałem regularnie pedałować). Prawdziwym przeciwnikiem, przynajmniej przez pierwszą połówkę, był wiatr. Wspomniałem wcześniej o kneblujacych usta szkwałach, ale nie dodałem, że wdzierały się bez pytania przez lekko uchylone usta, blokowały oddech i dwukrotnie zabrały mnie do Rygi. Nie napisałem też, że choć nie obce są mi trudne warunki, to nie należę do fanów gradu, który niesiony sztormowymi podmuchami próbował wybić mi oczy.

Dogoniony przez grupkę biegaczy schowałem się w "gęsim rządku" i wyrównałem tempo i oddech, ale po dwóch kolejnych kilometrach, kiedy nikt nie wyrywał się, żeby zmienić prowadzącego peleton, wyszedłem na prowadzenie. Lubię u siebie tę głęboką koncentrację, która potrafi odłączyć zbyteczne zmysły i sprecyzować cel, a tym był szczyt podbiegu. Końcówki podbiegów mają jednak to do siebie, że uwielbiają chować się za kilkoma wcześniejszymi grzbietami i, gdy człowiek już, już wita się z gąska, ten wykukuje zza winkla. Gdy po kilku minutach odwróciłem się biegaczy było zaledwie dwóch. Zwolniłem, żeby powieść się na ich plecach i w ten sposób dotarłem do półmetku... Zatrzymalem się na punkcie odżywczym i czułem się tak, jakbym pokonał już cały dystans. Nie ze względu na zmęczenie, bo to było umiarkowane, ale na świadomość jaka przyjemność mnie teraz czeka. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozstąpiły się chmury i zaświeciło słońce, wiatr dął jak dotychczas, ale teraz stał się moim sojusznikiem. Posilony ruszyłem w dół i mijając towarzyszy podbiegu, którzy chwilę przede mną zakończyli postój zawołałem, że spotkamy się później, bo teraz korzystam z prawa grawitacji. Korzystałem z niego w pełni, korzystałem też z wiatru i pędząc zszedłem do czterech minut z sekundami na kilometr. Sojusz z wiatrem i górami nie był niestety wieczny, ale nic już się dla mnie nie liczyło. Maraton dobiegał końca, albo to ja do niego dobiegałem, przebiłem swoją "ścianę", która klasycznie pojawia się między trzydziestym siódmym a ósmym kilometrem z wyjątkową łatwością. Nawet półtora kilometrowy podbieg przed metą nie był już dla mnie niczym specjalnym.

Na mecie, zgodnie z tradycją, otrzymałem medal... Niewątpliwie ten maraton był najtrudniejszą przeprawą pośród dotychczasowych biegów a powieszony na mojej szyi był taki... mały, dziecięcy, plastikowy z naklejką umieszczną na środku. To dla mnie ważny sygnał, który powinien być także przykładem dla organizatorów imprez w Polsce, którzy - mam wrażenie przestają koncentrować się na biegaczach, a skupiają na show. Poświęcenie organizatorów ze Szkocji i atmosfera po maratonie przypominała mi Szkołę Podstawową w Pigży po Biegu Niepodległości. Ten sam rodzinny klimat jest dowodem na to, że czy Szkot, czy Polak - język runnerów jest uniwersalny.

Pojechałem do Durness pożegnać Jarka, który u wybrzeży Szkocji zakończył tragicznie swój morski maraton. Pojechaliśmy tam razem z trójką jego dzieci i z jego żoną, a moją siostrą. Pojechaliśmy chyba po to, żeby zrozumieć, żeby zobaczyć i poczuć. Żeby dotknąć i uwierzyć, chociaż to ostatnie wcale nie wydaje mi się możliwe.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


adamstarego (2015-05-24,18:54): bardzo ciekawa relacja,tylko dlaczego anonimowa?być może autor przebiegł maraton siedząc z piwkiem w wygodnym fotelu!







 Ostatnio zalogowani
Stonechip
20:29
Wojtek23
20:19
piotrhierowski
20:06
stanlej
20:02
cumaso
19:53
Roxi
19:50
evaci57
19:06
bartonfink9
18:52
rokon
18:40
Denali
18:26
rezerwa
18:23
kubawsw
17:58
Biela
17:46
pawlo
17:07
INVEST
17:03
alex
16:59
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |