Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [64]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
LordMarc
Pamiętnik internetowy
Hisotria spisana nogami

Marek Grund
Urodzony: 1989-08-08
Miejsce zamieszkania: Strzebiń
11 / 32


2015-02-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Czuwały nad nami pasterskie Anioły (czytano: 3278 razy)

 

„Czuwały nad nami Pasterskie Anioły”

Tak sobie myślałem jak to jest biegać zimą w górach. Ponad 7 lat startów i to doświadczenie wciąż było mi obce. Przecież to jak grzech biegacza!
Informacje o Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych znalazłem na ulotce, którą ktoś wręczył mi wręczył na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Wiedziałem od razu, że pojadę do Pasterki.
Biegałem już dwa razy Maraton Gór Stołowych, więc trasę jaką przewidziano na zimową połówkę, dobrze już znałem. Żeby jednak było raźniej, udało mi się przekonać dwóch znajomych na wspólny wyjazd. Artur i Sebastian długo się nie zastanawiali i pozytywna odpowiedź była szybką formalnością. Zapisaliśmy się na start, zarezerwowaliśmy noclegi, więc nie zostało nic innego jak trenować…
W Góry Stołowe wyruszyliśmy w piątek po godz. 17. Na miejscu zameldowaliśmy się po 21. Trasa trochę się dłużyła ze względu na fatalne warunki pogodowe. Nihil novi. Zima.
Pakiety startowe odebraliśmy od jakże dobrze znanej mi grupy wolontariuszy. „Zweryfikowano” nas z mega uśmiechem. Później zameldowaliśmy się w pokoju. Tutaj poznaliśmy 2 osoby - Sandrę i Szymona, którzy dzielili z nami pokój. Długo gadaliśmy i wymienialiśmy doświadczenia, jak to zawsze bywa. W końcu przyszedł czas na sen.
Wstaliśmy jeszcze przed 7, bo w schronisku było już dość głośno. Śniadanie i poranna toaleta, rzecz oczywista dla każdego biegacza. Wyszykowanie ciuchów i sprzętu zakończone, można się jeszcze na chwile położyć aby złapać spokojny oddech. Godzina startu zbliżała się nieodwołalnie.
Ubraliśmy się w bojowy strój, w głowie zbierały się bojowe myśli. Część rozgrzewki przeprowadziłem jeszcze w środku schroniska, by niepotrzebnie nie wychładzać organizmu. Reszta rozgrzewki na zewnątrz i przemarsz na start. Termometr pokazywały -4 stopnie Celsjusza, a wiatr mocno dawał się we znaki.
Ustawiłem się w drugiej linii. Puściłem już muzykę i złapałem się za serce, biło równo. W szumie usłyszałem odliczanie aż do momentu 3,2,1… I poszły konie po… śniegu.
Wiedziałem, że muszę się ulokować od razu gdzieś wysoko, bo w pierwszych fragmentach trasy będzie ciasno. Tak też zrobiłem. Po jednej minucie, gęsiego ciągnął się już sznur biegaczy, którzy starali się deptać po śladach poprzedników. Uspokoiłem oddech i równym krokiem dreptałem gdzieś w przodzie stawki.
Już tutaj śnieg sięgał do łydek, dlatego trzeba było unosić nogi trochę wyżej. Kiedy pojawił się pierwszy zbieg, stawka bardzo się rozluźniła. Asekurowałem się rękoma, aczkolwiek ku mojemu zdziwieniu nie było tak ślisko, jak mogło się wydawać.
W kolejnych minutach pokonałem bezpiecznie kilka zbiegów i dobieg do krótkiej prostej, gdzie udało mi się wyprzedzić kilku zawodników.
Przede mną pierwsze podejście - czuję się świetnie. Jeszcze nie wiem czemu, ale uśmiecham się od ucha do ucha. Wspinam się, a raczej wskakuje na górkę, wyprzedzając znów kilku zawodników. To mój dzień! - pomyślałem.
Podbieg pokonałem raz dwa, aż do płyty skalnej. Tutaj wypadł kawałek po płaskim terenie. Utrzymałem pozycję i dobiegłem do kolejnego podbiegu. Ten też nie sprawił mi wielu trudności. Osiągam wzniesienie i wiem, że zaraz będzie dość mocny zbieg. A zaraz za nim pierwszy punkt kontrolny.
Rozłożyłem znów ręce w asekuracji na zbiegu, który zaliczyłem w kilku podskokach. Jest rewelacyjnie!
W ostatnim momencie zobaczyłem fotografa i na szczęście uniknąłem zderzenia. Koniec zbiegu i zakręt, a tam kilku zagrzewających kibiców. Znów szeroki uśmiech z mojej strony i uniesiony kciuk na znak stanu doskonałości.
Utrzymując szybki bieg, ścinam zakręt podpierając się ręką. Wbiegam do bufetu. Wypijam kubek ciepłej herbaty i sięgam po snickersa. To okazuje się jednak błędem, ten jest tak zmarznięty, że niestety musiałem go odłożyć. Zabieram za to dwa żelki. Te już dało się przegryźć. Uśmiechnąłem się sam do siebie na smak „żelasków” i biegnę dalej.
Serce bije równo. Teraz krótki płaski fragment, a za nim… zaczyna się prawdziwa masakra!
Wbiegam na otwarte polany Gór Stołowych. Śnieg sięga lekko ponad kolana, a wiatr jest tak silny, że ciska puchem w nasze twarze, co przyprawia mnie o bardzo nieprzyjemny, zimy ból, drażniący odkryte policzka i nos.
Wiatr świszczy i utrudnia walkę do spółki z wysokim poziomem śniegu. Ale my jesteśmy tutaj by biegać, nie ma zmiłuj... Wbiegamy, a raczej wskakujemy w ślady poprzedników, które i tak co chwile są zasypywane przez świszczący wiatr. Pamiętam, że na przemian wyprzedzałem się tutaj z dwoma uczestnikami, osłaniając się nawzajem do wiatru. W ten sposób w miarę komfortowo, jeśli to dobre słowo, pokonaliśmy ten naprawdę uciążliwy fragment trasy.
Przed nami kolejny zbieg. I to naprawdę stromy. Nie miałem nawet zamiaru się rozpędzać, więc utrzymywałem bezpieczne tempo, czasami nawet przechodząc do marszu. Tak dla zdrowia, bo pewne odcinki były pokryte lodem.
Gdy zbieg się skończył, przyszła pora na długie podejście na Błędne Skały. Lekkie zmęczenie dawało się już odczuć, ale jednak twardo trzymałem swoje tempo, nie tracąc pozycji. Podbieg się dłużył. Może dlatego, że śnieg był tu tak mokry, że niestety przemoczył moje buty. Stopy poczuły lekkie zimno i z każdym kolejnym metrem trasy robiły się cięższe.
Podbieg się kończy i widzę już drugi punkt kontrolny. Na nim dobrze znaną mi wolontariuszkę, która wita mnie... buziakiem i wręcza dwa kubki cieplutkiego napoju. Przegryzam jeszcze trzy żelki i w tym momencie wyprzedza mnie himalaista Kacper Tekieli. Podejmuje walkę, ale moje przemoczone stopy ciągną mnie mocno w dół. Jestem zmuszony zwolnić, co chwile zginam palce u nóg, by je zagrzewać.
Utrzymuje tempo i jakoś przebiegam przez te Błędne Skały. Zaczyna się zbieg. Ku mojemu zaskoczeniu za pleców wyskakują pojedyncze osoby, oczywiście mnie wyprzedzając. Znów podejmuję walkę, ale drugi raz bez najmniejszych szans.
Zbieg zakończony. Przede mną krótki fragment asfaltem, aż do schodów na Szczeliniec. Staram się utrzymać pozycje i zaoszczędzić trochę sił na końcowy fragment. Oto i schody.
Grubo ponad 600 bezlitosnych stopni na Szczeliniec, budzi we mnie biegowego demona. To co zaczyna się dziać, przyprawia mnie o dreszcze, ale nie mam zamiaru tego powstrzymywać. Daję rady wbiegać po schodach, robię to nawet z pokaźną prędkością. Wyprzedzam osoby, które wyprzedziły mnie na zbiegu z Błędnych Skał. „Nigdy się nie poddawaj” - efekty?.
Od czasu do czasu wydaje z siebie okrzyk tylko po to, by znów zrobić większego susła na kolejne schody. Widzę tabliczkę - do mety zostało 100 metrów.
Jeszcze tylko dwa przeciśnięcia miedzy skałami na Szczelincu i finito. Uniosłem już ręce na gest zwycięstwa (swojego) i uśmiechając się przebiegam przez linie mety. Za kreską sędziowski sprawdzian sprzętu - kontrola przebiega pozytywnie.
Medal i gratulacje. Wbiegam do schroniska na Szczelińcu, by delektować się własnym zwycięstwem. Wypijam kilka kubków ciepłej herbaty i czekam na resztę mojej wesołej kompani…
Kolejny raz czuwały nad nami Pasterskie Anioły.

• Open - 32
• M20 – 8
• Czas - 2:41:24


Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


mamusiajakubaijasia (2015-02-03,20:27): Kosmito:)







 Ostatnio zalogowani
lordedward
00:02
ula_s
23:56
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
Admin
22:39
Ty-Krys
22:27
wigi
22:10
kubawsw
22:03
Jawi63
21:49
rolkarz
21:46
Rehabilitant
21:44
entony52
21:38
valdano73
21:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |