Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
145 / 338


2013-10-01

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
(mój) rekordowy 40 Berlin Maraton (czytano: 5296 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://vimeo.com/75863018

 

Czekałem na ten start od roku, a na tę chwilę od dość dawna. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie mi czekać na to aż tyle. To było zdecydowanie za długo, oraz za dużo przeszedłem przez ten okres. Tunel zamiast się skracać, wydłużał się, a światełko w tym tunelu zamiast się zbliżać, często oddalało się, czy wręcz gasło. Nie tak sobie wyobrażałem moją przygodę z bieganiem.

Łamiąc trójkę w Dębnie w tamtym roku wydawało mi się, że jako stary wiekiem i młody smarkacz biegowy dopiero... dopiero poznaję bieganie i stoję przed bramą, która otwierając się tak naprawdę pokaże mi szybkie bieganie, te ambitne, coś w sam raz dla byłego sportowca i nie ważne, że z nie tej bajki.
Mam duszę sportowca, więc naturalnym jest, że patrzę do przodu, nie za siebie. Chcę być lepszym i gnać do przodu, wyprzedzać, zdobywać, sięgać tam, gdzie nie sięgałem jeszcze. Przecież Mark Twain kiedyś powiedział

Za dwadzieścia lat bar­dziej będziesz żałował te­go, cze­go nie zro­biłeś, niż te­go, co zro­biłeś. Więc od­wiąż li­ny, opuść bez­pie­czną przys­tań. Złap w żag­le po­myślne wiat­ry. Podróżuj, śnij, od­kry­waj.

chciałem więc robić, żeglować, łapać pomyślne wiatry (ale bez skojarzeń ;))
Nie chciałem śnić. Chciałem realizować i odkrywać.
Brama faktycznie się otworzyła i pokazała czym jest bieganie, ale te prawdziwe, oraz co się z tym wiąże.

Skoro byłem jak ta małpa, która nie wiedziała, że czegoś się nie da zrobić i to zrobiła, chciałem więc po pierwszej złamanej w Dębnie trójce w maratonie, łamać ją za każdym razem w każdym kolejnym starcie. Niemożliwe przecież nie istnieje, bynajmniej wtedy mi się tak zdawało.

Po Dębnie był szybki powrót z wysokiej gałęzi na ziemię, tydzień później w Krakowie i to dość boleśnie. Już wtedy dało mi to do myślenia. Kolejna próba była w Lęborku, ciężkim Lęborku, jednak i tam nie byłem gotowy i odpowiednio przygotowany. Było blisko, jednak i było również boleśnie. Od tego momentu następowała jedynie równia pochyła.
Wrocław i znowu ból, kolka, zawód, rozgoryczenie, itd. każdy to chyba zna?
Odbiję to sobie - tak to wtedy myślałem - w Wawie, dwa tygodnie później był kolejny (który to już raz...) atak na życiówkę i kolejną trójkę. Skończyło się w mniej więcej połowie. Poznań już był bez ataku, ale najbardziej dał mi w kość, a przede wszystkim, najszerzej otworzył Bramę i trzasnął zamykając ją na prawie amen.

Zeszły rok więc wyniósł mnie na wysoką gałąź, żeby po chwili spuścić mnie z niej i na koniec ostro przywalić po tyłku.

Po długiej przerwie był powrót na biegowe ścieżki. W międzyczasie zapisałem się na Berlin.
40ta jubileuszowa edycja tego kultowego Maratonu, gdzie padały rekordy świata, gdzie doping jest tak niesamowity, że krążą legendy o tym. No i bez kozery jest to jeden z już sześciu maratonów nazywanych "Majors". Można powiedzieć, że elitarny.

Jesienią nie myślałem o tym, że będę musiał czekać aż do Berlina, żeby się na nowo odrodzić.
Odrodzenie miało być już na wiosnę, w Łodzi. Myślałem, że dostałem lekcję nauki od "biegania" pokornie ją przyjmując. Jednak najgorsze dopiero było przede mną.
W styczniu przez głupotę naciągnąłem łydkę pod kolanem, potem ją rozbiegałem kilkukrotnie zamiast odpocząć i wyleczyć, efektem tego przypałętało się przeciążenie Achillesa, z którym walczyłem aż do marca. Dopiero wtedy odpuściłem totalnie tą nierówną walkę i postanowiłem się najpierw Wyleczyć. Pół roku i trzy przerwy. To zostaje w ciele i przede wszystkim w głowie.

Powroty nie były lekkie i przyjemne. Wszyscy mi odjechali, a ja musiałem zaczynać prawie od początku moje "ambitne" bieganie pokornie dostając swoje.

W tamtym momencie stwierdziłem, że moje bieganie nie może polegać wyłącznie na spontanie i na niekontrolowanym ściganiu niedoścignionego czegoś. Przewróciłem do góry nogami wszystko w mojej głowie, prawie wszystko. Obawa przed zrobieniem sobie krzywdy wracała jak jakiś nieproszony koszmar, a bezpiecznik często wyłączał się, czasem powodując mentalną załamkę.


Przyszło lato, wspaniała przygoda we włoskich Dolomitach i start w biegu górskim Cortina Trail. Tam poznałem moje drugie, lub trzecie ja. Tam pokonałem swoją małą barierę jeśli chodzi o czas i dystans również. Tam właśnie "usłyszałem" moje wewnętrzne "do przodu, do przodu, do przodu" mimo zmęczenia.


Po przyjeździe i krótkim odpoczynku wskoczyłem w rygor przygotowań do Berlina.
Od tego momentu liczyło się tylko jedno - powrót oraz atak, zdobywanie i przekraczanie. Miałem znów wdrapać się na drzewo z napisem życiówka, znów łamać trójkę, znów odkrywać, żeglować, śnić. Realizować.

Treningi były przeróżne i czasem tutaj smęciłem jak pokrzywiony i odjęty od rozumu. Momentami było ciężko, było śmiesznie, było dziwnie, było wyjątkowo.
Im dalej, a raczej im bliżej startu, tym jednak zwątpienie narastało.

Chciałem zdobyć Berlin, oczekiwania miałem spore i momentami zastanawiałem się, co ja właściwie robię?
Ludzie w moim wieku albo szlajają się po pub`ach w poszukiwaniu żony, albo żony już mają, nie rzadko z dzieciakami włącznie, pielęgnują ogródki, karmią rybki, chodzą na grzyby, jeżdżą do teściowych, wylegują się przed tv, ścigają się motorami, jeżdżą co weekend nad morze czy jezioro.
Spędzają życie.

Co ja robiłem i robię?
spędzałem życie w lesie, lub na asfalcie. Wybiegałem wieczorem, albo przed wschodem słońca. Biegałem obok imprezowiczów popijających browara przed dyskoteką. Ganiałem z plecakiem po lesie widząc zakochane parki buszujące po krzaczkach. Spędzałem czas ze swoją wyimaginowaną miłością. Odkrywałem przeróżne wewnętrzne problemy, uciekałem od samego siebie, ścigałem swój cień, naśladowałem głos ptasiorów słyszalny podczas biegania. Nie przytulałem jedynie drzew, a i takie osoby spotykałem w lesie.


Berlin się zbliżał wielkimi krokami, aż w końcu przyszedł TEN weekend.
Chciałem mieć już go za sobą, będąc w tej pozycji, jednak chciałem być w tym momencie wieczność. Wszystko zależało od tego, czy mi się uda, czy nie.

Przyjazd w sobotę przed południem i od razu magia wielkości. Berlin jest przeogromny, dokładnie taki, jaki był parę lat temu. Tylko nowocześniejszy.

Wpadliśmy na Targi Expo, które mieściły się na Lotnisku.
-- Nazw nie będę podawał, bo dla zwykłego śmiertelnika to i tak mało ważne, nikt z mapą nie studiuje przecież wpisów --

Ogrom tamtego miejsca był lekko szokowy, szło się i szło, dopiero po kilku minutach było się na miejscu. Wszędzie tłumy. Nie takie tłumy jak u nas, ale prawdziwe tłumy. Kilka hal, do tego miejsce obok płyty lotniska. Byłem w stanie prawie jak Louis de Funes w filmie "Żandarm w Nowym Jorku". Prawie robiłem karpia. Po odstaniu w lekkim tłumie ponad 40minut dostałem się w kolejkę po odbiór numeru startowego, czipa i tak dalej. Potem odbiór zamówionej koszulki. Na pamiątkę jeszcze jedną kupiłem. Zwiedziłem Expo i tak minęły dwie godziny. Czasoprzestrzeń się ostro zaginała w tamtym miejscu ;)

Potem dojazd na około do hostelu ze znajomymi, bo akurat zamykali ulicę pod Maraton Rolkarzy, który odbywał się w sobotę na tej samej trasie. Mieszkaliśmy w ogóle paręset metrów od trasy. Kopenicker Str. 127 ;)
Zjedliśmy sporo różności zabranych z sobą i wyruszyliśmy obadać połączenie metrem na start, żeby rano nie mieć tego problemu.
Po 40minutach z przesiadkami włącznie i szukaniem połączeń byliśmy na Dworcu Głównym. To się nazywa jako "Berlin Hauptbahnhof", czy jakoś tak.
Stacja przebudowana z racji Euro w kopanej była... jest teraz jak obiekt z innej galaktyki. Byłem tam w 2001 i 2006 roku na Love Parade. Wtedy wrażenia ogromu było mega. Teraz wręcz wgniatało. Kilkupoziomowe perony wszystkich kolejek, metra, i czegokolwiek co jeździ po torach tam się spotyka.
Nasze dworce i koleje są jakieś 50 lat świetlnych za Niemieckimi, żeby nie napisać bardziej dosadnie.

Ktoś kiedyś pisał, żeby dzień przed startem się oszczędzać? chyba ja...
no i tak chodziliśmy pół dnia wokół placu startu (Tiergarten), który ulokowany jest od Bramy Brandenburskiej do Wieży Zwycięstwa, czyli okolice mety i startu.

Wieczorem wróciliśmy do hostelu i byłem zmęczony tym łażeniem. Czarne wizje miałem i to spore. Nie dość, że czułem się i tak zmęczony bieganiem, to jeszcze sobie "pochodziłem". Amatorszczyzna.



Dzień startu, dzień prawdy, dzień walki? wszystko było przede mną


pobudka 5:30, ktoś idzie do łazienki, ktoś już się przebiera, ktoś już zaczyna szykować się. Potem krótka wizyta w toalecie, prysznic i na śniadanie o 6ej. Tam herbatka, zjadam dwie bułki posmarowane masłem, zółty serek i miodek na to. Sprawdzona rzecz. Obok ktoś wcina jajka, ktoś jakieś kiełbaski. Podziwiam ich żołądki. Potem wracamy do pokoju, zabieramy rzeczy i znosimy do auta zostawiając jedynie rzeczy na start. Mam plecak na sobie, reszta torby od pakietów startowych. Wolę swój wygodny plecak, niż niewygodny sznurek. Lekko zimno, księżyc jeszcze widoczny, jednak słońce już się pojawia.

Przed hostelem mijają nas starsi Niemcy mówiąc, że lepiej żebyśmy poszli w prawo na SBahn (kolej naziemna), zamiast UBahn (metro). Wyciągam fona, odpalam mapy i mi to pasuje, przekonuję resztę ekipy i idziemy na stację. Nieco dłuższa, ale połączenie jest bezpośrednie z Dworcem Głównym (ten Hau...cośtam) ;)
Jestem nadspodziewanie spokojny. W międzyczasie po drodze mijamy jeden undergroundowy klubik, gdzie gra muzyka elektroniczna, a hardkorowcy popijają piwko przed wejściem. Zazdroszczę im, bo to samo robiłem na Love Parade. Zabawa do rana (czy do południa) to w Berlinie norma :)

Wsiadamy do kolejki i jedziemy, co stacja dosiadają się maratończycy. Klimat już wyczuwalny. Wysiadamy na "Centralnym" i po prostu... płyniemy z tłumem, który niczym w mrowisku stworzył się i kieruje mimowolnie do wyjścia. Efekt niesamowity. Potem tłum kieruje się do wejścia na teren Stref, gdzie są boxy od depozytów. Przebieram się na trawie przed boxem w obecności innych tysięcy wariatów jak ja :) Jest smerfnie, słońce powoli i leniwie wznosi się na niebiosa, chmur... nie ma.

Wciągam galaretkę Enervita, jest 40min. do startu.

Wkładam dwa żele-malinki mini galaretki Squeezy z tyłu w mini kieszonkę spodenek. Sprawdzone. Kiedyś myślałem o trzech, ale w dniu wyjazdy skapnąłem się, że mam tylko dwa. Wyboru więc nie miałem ;)

Dylemat jaką koszulkę ubrać był wcześniej, albo na ramiączkach, albo z rękawkami, jednak mocniej "oddychającą" z racji większej siatki. Padło na rękawka. Było za zimno na ramiączka jak dla mnie, chociaż ciepło dopiero miało się zrobić. W Depozycie dostaję folię ochronną na siebie, więc jest git. Co chwila słyszę jakiś polski język, jednak nikogo nie poznaję, zaczynam już być w swoim świecie. Małe siur pod krzaczkiem, bo kolejki do stad ToiToi są większe, niż kolejki w PRL.

Udaje się w kierunku stref i przed sobie truchtam w ramach rozgrzewki. Czuję trochę, jakbym jednak coś chciał zrobić, jednak nie mam pewności czy mi się chcę. Chodzi o nie-siur ;) Przypomina mi się Prawo Murphyego, które mówi, że jeśli czegoś nie jesteś pewny, to na pewno to będzie. W oddali widzę parę ToiToi, które stoją obok stref startowych a kolejka jest znikoma. Czekam niecałe 5 minut lekko się rozciągając i rozgrzewając w miejscu, bo za mną na platformie fajne dziewczyny pokazują rozgrzewkę Fitness :) bardzo miło się je oglądało, jednak ToiToi akurat czekał.
Zmuszam się do tego i owego, miałem jednak rację i dziękuję sobie, że się przekonałem i zmusiłem. Różnie to mogło być na trasie.

Truchtam jeszcze trochę, ale tłum się robi spory. Jest jakieś 15min do startu. Kieruję się do swojej strefy. Ostatnie ćwiczenia delikatne i mini rozciąganie. Przed wejściem kontrola cyfry na numerze startowym i wpuszczają mnie do mojej strefy C.

Tłum już czeka. Spory tłum. Widzę z jednej strony balony na 3:00, obok z tyłu balony na 3:15. Ustawiam się parę metrów od 3:00 z boku po lewej stronie. Przede mną miła dziewczyna w leginsach i zgrabnej sylwetce. Miły element tego nerwowego oczekiwania na start ;)

Chwila przed słychać prezentację elity. Słychać również muzyczkę tak znaną mi... Alan Parson Project.
Kiedyś ostro słuchałem tych klimatów. Leci "Sirius" i przypomina mi się, że po tym utworze normalnie na płycie jest "Eye in the Sky". Przed odliczaniem wpatruję się w niebo myśląc, co mnie czeka?

Leci więc ten "Sirius" i słychać 5,4,3,2,1 START

teraz już tylko coraz mniej czasu.
Po paru sekundach tłum rusza. Tłum to dobre określenie. Patrzę na to wszystko i myślę sobie
"no tak, chwila po starcie utworzyła się od razu grupka... tysiąca biegaczy lecąca na około trójkę" :)
od tego momentu jest się częścią wielkiej machiny, kombinatu, który oddycha, pędzi, gna. Zbliżamy się do Kolumny Zwycięstwa, biegnę oczywiście w pobliżu "fajnych pośladków" przepraszam wszystkie kobiety, ale... :) fajna ta dziewczyna była no ;)

Miałem wolno zacząć, jednak tłum tak napierał, że ledwo udaje mi się hamować i pierwszy km wyszedł 4:20, czyli w miarę ok, kolejne niestety 4:12 i 4:09.
Myślę sobie, że za szybko, to się zemści...

Balony na 3:00 mam w zasięgu wzroku, w odległości jakoś 100m, jednak powoli, lecz sukcesywnie się oddalają. Dziwi mnie to.
Początek biegnie mi się lajtowo, za 3km straciłem kontakt z dziewczyną, pognała do przodu bestia. Tym razem akurat postanowiłem się trzymać dyscypliny i nie wariować na początku. Każdy kolejny km to było coraz szybsze piknięcie w Gremlinie. Tłum powodował to, że biegłem raz z prawej, raz z lewej, raz środkiem, raz na zewnątrz. Dystans się wydłużał względem optymalnej linii, która na niebiesko wyznaczała kierunek.

W okolicy 5km był pierwszy wodopój. Biorę łyczka i resztę wylewam na siebie zostawiając trochę, aby zmoczyć dłoń celem zmoczenia czworogłowych. Sprawdzony motyw z Cortiny właśnie, który schładza najbardziej pracowite mięśnie. Moczenie łydek nie wchodzi w rachubę, ale czwórki łatwo tak zmoczyć. Przez nieuwagę chlapię sobie prawego buta.

Mówią, że w maratonie każdy szczegół ma znaczenie. Prawda.
Ochlapany but, zaczynam czuć leciutko mały palec u nogi. Jakoś skarpeta musiała się zategować. Biczuje się w myślach, że akurat... AKURAT tą jedną rzecz nie zrobiłem fachowo. Skarpetki po prostu włożyłem i na to buty. Miałem to wszystko poprawić przed startem, jednak tego nie zrobiłem. To była rzecz, za którą przyjdzie mi pokutować.
Palec zaczynam odczuwać z każdym mijanym kilometrem, z każdym zakrętem.

Przypominam sobie Dębno, gdzie od 5km zaczynałem odczuwać prawe kolano (rzepkę) i kostkę od wewnętrznej strony. Tym razem jednak jest to mały palec. Mała rzecz, która z czasem zaczyna być mocniej odczuwalna. Mało, lecz wiadomo czym takie rzeczy się kończą...
Przed 10km jest kolejny punkt tym razem z bananami i wodą. Biorę obranego banana (dobry pomysł z tym obraniem przez Orgów), biorę dwa gryzy i ostro je mielę w mojej paszczy. Tempo nieco spada, jednak wolę to na spokojnie załatwić, żeby... nie załatwić się mieszaniem bebechów niedogryzionym bananem.

Tłumy kibiców są nieprawdopodobne i kosmiczne wręcz. Wrzaski, oklaski, flagi, trąbki, kurde wszystko na raz. To niesamowite. Do tego co mniej więcej pól kilosa spotyka się grającą orkiestrę. CZAD.
10km mija, spoglądam na gremlina i widzę jako taki czas, nie za szybki, nie za wolny, jednak zanim dolatuję do słupów (każdy km był oznaczony słupem z obu stron jezdni) mija chyba 150m.
Wszystko jest efektem tego latania po zewnętrznej. Tłum nie maleje i to jest coś niesamowitego. Tu nie idzie się nudzić. Oddech nieco mi się zwiększa, jednak nie wiem jakie mam tętno.
Rano przy pakowaniu i ubieraniu się rozmawiałem ze sobą i stwierdziłem, że nie czas na pomiary wszystkich bajerów. Na gremlinie więc nie przełączam ekranów i widzę tylko dystans, czas, tempo.

Pierwszy punkt kontrolny zaplanowałem na wzór Dębna, czyli 14km. Jak wiadomo, łamanie 3h polega na tym, że 42km/3 wychodzi mniej więcej 14km/h.
Mijam więc słup z 14km i czas jakoś 59z sekundami, jest więc ok. Mimo stratu na punktach nie tracę sporo.
Wciągam pierwszego żela, po chwili jest akurat wodopój.
Staram się biec najmniejszym kosztem energii, bez hasania kolanami do góry, czy stopami po tyłku. Ładnie to nie wygląda, jednak jestem w tym momencie w trybie "Stand By".
Droga się ciągnie powoli, a ja już nie mam o czym myśleć. Wokół biegnie trochę Dunów, sporo ich tam ogólnie było, kibice drą się w niebogłosy, a tu nagle mijamy jakąś kapelę, która gra... Jazz. Śmieje się :) co robi Jazz na maratonie? ;) no ale pomaga, kilkaset metrów mam zajęcie myślowe.

Rozglądam się, nacji biegowych jest jak w atlasie. Od Meksyku, Japonię, Chiny, Wenezuelę, Dunów, Polaków, Niemców, Rosjan, Węgrów... ojjj można ociepieć od liczenia.
W oddali słychać bębny, które w miarę zbliżania robią sieczkę z człowieka. Adrenalina buzuje niczym w promie kosmicznym. Masakra. To jest TO!
To na mnie działa, a nie Jazz... którego lubię, ale posłuchać w jakimś cichym pubie przy piwku Kilkenny. Stare czasy. Wracają wspomnienia z wypadów ze znajomymi... a ja tu się zaczynam męczyć. Palec coraz intensywniej o sobie przypomina.
Co wodopój biorę mini łyczka i resztę wylewam na siebie, na głowę. Odczuwam jednak powoli coraz to większe zmęczenie. Tragedii nie ma, ale nie nastraja mnie to optymizmem.

Mijamy 20km, po dłuższej chwili niemyślenia jest i 21km, potem oczekiwana długo brama z napisem "HalfMarathon". Piknięcie gremlina na 21km było jakieś 250m bliżej. Martwi mnie to.
Półmetek mijam jednak mając 1:29 i końcówkę sekund. Zaczynam mieć coraz czarniejsze myśli. Zaczyna dopadać mnie zmęczenie.

Mijam 22km i przypomina mi się Kraków. Na 22km tam przeszedłem do marszu, bo już nie miałem sił, ostro naparzała mnie rzepka i kostka. Tam wtedy byłem już załatwiony na amen. Tu było lepiej, jednak spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Miałem czuć jeszcze lekkość, świeżość, i tak dalej.

Kilometry zaczynają się dłużyć. Rozmyślam o tym, co będzie na kolejnym moim "check point"cie, czyli na 28km. Nie spoglądam zbyt często na gremlina, jednak co jakiś czas staram się kontrolować tempo. Kontrola jednak wychodzi coraz bardziej trudniej. Oddech mam jakiś dziwny. Ramiona już są zmęczone. Nogi niestety również. Odczuwalne są czwórki, mimo schładzania, łydki również zaczynają powoli się męczyć. Dopada mnie kryzys. Chce mi się wyć.
Za jakimś zakrętem znowu jakaś kapela z Jazzem. Co oni z tym Jazzem? Berlin miasto Jazzu?
Myślę sobie, gdzie się podział ten klimat elektronicznego Berlina, znanego mi z Love Parade, gdzie na każdym roku stał (nie, nie Turek ;)) DJ i kręcił muzę z winyli. Brakowało mi tej energii.

Mijam dopiero 25km i dopadają mnie totalnie czarne myśli. Czuję, że słabnę, że coraz ciężej mi się "leci". Nic nie mogę sobie przypomnieć, żadne Rocky, Team Hoyt czy inne, nic, pustka, NULL, czuję się wyprany mentalnie. Wrzaski kibiców pomagają sporadycznie. W głowie mam sieczkę. Pojawiają się wizję, iż wkrótce zwolnię, nie daj Boże zabraknie mi jeszcze czegoś i czeka mnie marsz.
Może za szybko zacząłem, tak... na pewno za szybko, nic innego tak mi się nie kotłuje w myślach jak te właśnie myśli.
Biegnę jak pokraka, czuję to, nawet nie patrzę w dół jak stawiam stopy. Czuję tego cholernego palca, boli strasznie i wiem już, że będzie pęcherz, w sumie to już jest.
Myślę co zrobiłem źle. Tyle miesięcy cholernie ciężkiej pracy włożone i wszystko na nic. Myślę, że przegiąłem z tym bieganiem co dzień, kiedy to totalnie się zamuliłem i czułem zmęczenie. Zamiast trzymać się wypracowanego wcześniej wtorek i czwartek wolnego od biegania, to ja jak wariat dwa tygodnie przed maratonem się zkatowałem. Czy dobrze zrobiłem lecąc dyszkę w Bachusie? czy dobrze zrobiłem lecąc połówkę w ZG?

Starałem się znaleźć przyczynę. Oczekiwałem świeżości i sił witalnych, a nie tego stanu, który był ooo mijałem właśnie 27km. Ten stan miał dopiero nastąpił 10km później. Tak myślałem sobie wcześniej, że dociągnięcie do 37km spowoduje, że będę w stanie się oszukać, że jeszcze jeden kilometr, jeszcze jeden i będzie 39. A jak 39 to już rzut beretem do 40, a stąd już malutki kroczek do 41 i ostatki do 42. Ostatnie 200m to już na sztywnych nogach można przebiec.

Powoli poddaję się w myślach, że trzeba będzie spróbować na nowo, na wiosnę, tylko mogę przecież trafić na jakąś dziwną pogodę i co? znowu kolejna i kolejna próba? dość tych prób miałem. Tłumaczyłem to sobie tymi moimi przejściami, kontuzjami i tak dalej, jednak miałem dość tego cholernego próbowania.
echh...
przypominało mi się jakieś długie wybieganie w lesie, które nie było łatwe, jednak wtedy byłem tak daleko od domu, że nie miałem po prostu wyjścia i wtedy właśnie, wtedy była tylko jedna myśl - przebieraj nogami, do przodu.
Do przodu? - przypomniała mi się Cortina, gdzie na zmęczeniu również było - "do przodu, do przodu, nie poddawaj się, do przodu"


Dobiegamy do jakiegoś miejsca, słyszę w oddali kapelę, która zaczyna plumkać utwór Jimmiego Hendrixa - Hey Joe
robiła to w sposób trochę specyficzny, akurat taki trochę energetyczny, taki spragniony w tym momencie

przebiegam obok i słyszę te specyficzne gitarowe i bassowe brzmienie, po chwili

Hey Joe, where you goin" with that gun in your hand
Hey Joe, I said where you goin" with that gun in your hand


biegnę dalej, zakręt i dociera do mnie dopiero ten utwór.
Zastanawiam się właśnie, gdzie ja podążam z tą moją bronią?
Od tego momentu ostro ze sobą pogrywam i rozmawiam. Nie po to tyle przeszedłem, żeby się poddać? przynajmniej spróbować, odwlec jak najdalej ten punkt zwątpienia. Oszukiwać samego siebie z jednej strony, z drugiej odnaleźć tego prawdziwego siebie, tego z Dębna, tego który zagryzł wargi mimo bólu i parł do przodu.
Tak. to chyba było to.
Mijam 28km, czyli mój drugi punkt kontrolny. Po piknięciu było już z 350m zanim minąłem słup z oznaczeniem. Czas był 1:59 z sekundami, prawie na styk.
Myślałem wtedy, że skoro jest tak ciężko, mam kryzys, a mimo to jakoś udaje mi się trzymać jeszcze w okolicach czasu, nie jest ze mną tak źle.
W okolicach 29km był jakiś punkt odżywczy, wylałem na siebie dwa kubki, wyjąłem żela i zacząłem go wciskać w siebie na siłę, bo nie miałem ochoty na niego. Wiedziałem jednak podświadomie, że jak tego nie zrobię, będzie po mnie, będę poddany i wyjechany.

"Do przodu, do przodu, do przodu"
parłem więc do przodu, postanowiłem nieco trochę więcej siły użyć. Wiedziałem, że zaraz to poczuję jednak nie był to max, więc moja planistyka w mózgu tak to rozłożyła, że miało być szybciej, ale bez jakiejś pogoni.
Minąłem 30km, gremlin wskazał czas z 3:cośtam na początku. Bałem się wtedy tylko tego, żeby mnie nie zatkało, albo co gorsza jakaś kolka, która mini zbliżała się na chyba 23km nie naszła totalnie. Problemów z bebechami jednak nie było, co było kolejnym promyczkiem nadziei, że jednak nie do końca ze mną jest źle.

Przypominały mi się te moje długie wybiegania po lesie, kiedy to z plecakiem i wodą latałem, kiedy to było ciężko, pod górkę a ja nadal parłem. Robiłem identycznie.
Teraz było tylko "do przodu" i "przebieraj nogami". Przebierałem więc nie rozmyślając o czasie.
Moje magiczne okulary skrywały moją zmrużoną i zmęczoną minę, czułem się jak za zasłoną. Wokół ludzie zlewali się w jedno, i rzadko kiedy kogoś widziałem konkretnego po boku. Mijałem za to biegaczy.
Przypomniało mi się jak pisałem "że jak się kogoś mija, to się zjada jego energię" ;) niestety nie czułem tego. Nic dwa razy nie działa tak samo, a jak już to rzadko.

Te podkręcenie tempa przeniosło mnie mentalnie w inne bieganie, a konkretnie w drugi zakres. Zawsze jak biegałem ten drugi zakres po lesie, to zawsze byłem zmęczony, zawsze było ciężko, ale zawsze też parłem do przodu "przebierając" nogami. Głowa więc do przodu, plecy prosto, chociaż ich nie czułem już, bolały wtedy masakrycznie, a do bolącego palca rzuciłem ostrą kurwą, że nie będę na niego zwracał uwagi. Mam zwolnić, bo palec mnie boli? no fucking way... ;)

Po zbiczowaniu mentalnym dalej parłem mając w pamięci te drugie leśne zakresy. Kontrolowałem bardzo rzadko gremlina, widziałem jednak i czułem, co najważniejsze, że lecę szybciej. Trochę technika mi się zmieniła. Starałem się przeć do przodu, jednak z małym bezpiecznikiem. Wychodziło lepiej, niż 4:15. Momentami nawet 4:00 czy 4:06, a raz 3:54. To mnie jeszcze bardziej nakręcało. Darłem do przodu i myślałem tylko o tym, żeby dalej nacierać. Może jeszcze jeden kilos, może jeszcze jeden, może do 35km i potem zostanie tylko 7km. Przed chwilą byłem na 30ym i miałem 12km do końca, teraz tylko 7km... prawie połowa z tego.
Powoli zaczynałem widzieć balony na 3:00, które zniknęły w okolicach 15km. Nie wiem jak oni lecieli, ale darli zdecydowanie za szybko na początku.

Teraz to byłem ja, ten drugi ja, ten właściwy, ten... który miał być od dawna. Czułem, że czas nie jest stracony i 3h jest w zasięgu. Im dalej z każdym km czułem, że i bliżej życiówki. Na 40km mijałem chyba balony i w myślach miałem tylko jedno "zapierda...ć dalej" nie oglądając się na nich.
Szokowały mnie doznania, które momentami graniczyły z lekkim fly, nie wiem czy to od wylewania kubków z wodą na głowę, czy ze zmęczenia, czy jedno i drugie, ale na 41km bałem się, że mogę nie dobiec do mety. Lekko zwolniłem na chwilę, ale udało mi się znaleźć jeszcze resztki sił i motywacji na ostatni kilos.

Co zakręt wyczekiwałem ukochanej i utęsknionej Bramy Brandenburskiej. Doping kibiców był nieziemski. Inna galaktyka niespotykana w Polsce. Takie coś widziałem jedynie na Igrzyskach w TV i to w zdecydowanie mniejszej formie, niż tu na żywo. To dawało mega POWERA.

Ostatni zakręt i wiedziałem już, że dam radę dolecieć do końca, a przede wszystkim już miałem świadomość z tego, że pokonałem własnego siebie i nową życiówkę. Musiałem jedynie postawić kropkę nad I i przebiec pod Bramą, oraz finiszować przed VIP trybuną. Tego się nie da opisać! po prostu nie da...
Wtedy byłem tak wysmerfiony, że cały ten tłum zlewał się prawie w jedną postać, krzyk fedrował moje zwoje mózgowe a na horyzoncie było tylko jedno - META

Po przekroczeniu aż sobie krzyknąłem :) a co, i tak mnie prawie nikt nie słyszał, no może chyba jedynie mała grupka set osób, które finiszowały razem ze mną.
Tłum od początku, do końca. To jest i niesamowite i masakryczne.

W gremlinie patrzę na czas 2:58:14 (później się okazało, że oficjal to 2:58:12). Dystans 42.67km.
Tak, wiem, sam przecież powtarzam, że zegarki to jedynie gadżet z dużym błędem, jednak... tłum robi swoje i biegnie się chcąc, nie chcąc więcej.


Po chwili dostałem medal, który jest przepiękny. Z jednej strony Brama Brandenburska (czyli to, co się mija przed metą), a z drugiej Nike, czyli Wiktoria z Kolumny Zwycięstwa, którą się mija zaraz po starcie. Do tego takie metalowe coś łączące tasiemkę z cyfrą 40, że niby 40 edycja... :)
Mój najciężej zdobyty medal.



Split time diff min/km
5 km 00:21:17 21:17 04:16
10 km 00:42:49 21:32 04:19
15 km 01:03:57 21:08 04:14
20 km 01:25:18 21:21 04:17
Half 01:29:53 04:35 04:11
25 km 01:46:30 16:37 04:16
30 km 02:07:39 21:09 04:14
35 km 02:28:27 20:48 04:10
40 km 02:49:05 20:38 04:08
Finish 02:58:12 09:07 04:10


Patrząc na te międzyczasy można wysnuć wrażenie, że wszystko było pięknie poukładane, zaplanowane i tak dalej. Swoją traumę jednak miałem, która nie zawiera się w tych liczbach.

Na sucho... to uratowały mnie chyba te treningi w drugim zakresie robione na zmęczeniu, oraz długie wybiegania robione również na zmęczeniu. Zapewne wszystko jakoś w całość się złożyło, ale te dwa elementy jakoś postawiły mnie na nogi w tym przebojowym maratonie.
Jedno jest pewne, na pewno dwóch gości w tym dniu zrobiło swoje życiówki, rekordzista świata i ja ;)

Powróciłem z dalekiej podróży jak by to pięknie ujął jakiś komentator. Mam jednak nadzieję, że obudzi to we mnie walczaka, którym byłem kiedyś.
Po wgraniu z gremlina do Endo zobaczyłem, że 42.195m pokonałem w 2:56:10, więc baza do kolejnych ataków jest hihi ;)

na razie jednak dotrzymuję obiecanego sobie słowa i lajtuję przez parę dni z wysiłkiem. Po 30km obiecałem sobie, że nie będzie w tym roku żadnego kolejnego startu, jednak parę km później, kiedy siły wracały stwierdziłem, że coś może jeszcze wyhaczę w tym roku ;)


Straty, bo o tym muszę napisać, żeby raz na zawsze pamiętać o dokładnym założeniu skarpetek, mały palec prawej nogi pod paznokciem bąbel. Oraz drugi na dużym palcu lewej giry, z przodu z boku, którego w ogóle nie czułem. Sporawy. Oba załatwiłem już w domu po przyjeździe wieczorem. Oczywiście sprawdzoną metodą igła z nitką. Nitki dopiero dzisiaj się pozbyłem.

Ból pleców był ogromny, nadal je czuję. Muszę spróbować na przyszłość jakiś innych ćwiczeń, np. wiosła? hmmm

a poza tym jestem wręcz HEPI ze stanów i czwórek i łydek, które nawet skurczy nie miały i zakwasów. Jedynie i aż zmęczenie. Porównując to jednak do Dębna, to jest niebo a ziemia. W poniedziałek zrobiłem spokojne roztruchtanie. Wtedy ledwo chodziłem.

Na pewno coś dały ćwiczenia stabilizacyjne, tak niewdzięczne i nie lubiane. Coś również dały skipy w miejscu, dzięki którym moje nogi w miarę "parły do przodu" byle jak, ale parły ;)


Jestem mega, ale to mega zadowolony, że po 532 dniach udało mi się powrócić i przebić Dębno z 2012 roku.
Takie rzeczy chyba jedynie w Berlinie. Muszę tam kiedyś jeszcze powrócić. Klimat jest z innej galaktyki.


Hey Joe... lalala



ups, nieco się zasiedziałem i rozpisałem...
Berlin nadal będzie mi się kojarzył mile :)



PS. w tym całym rozpędzie i uniesieniu zapomniałem o ciekawej rzeczy.
Po przekroczeniu mety i krótkiej rozmowie z paroma ludźmi, odebraniu medalu udałem się do stref relaxu, odbiór depozytu itd. Zacząłem od razu uzupełniać płyny.
Prawie jeden za drugim wypiłem 4 kubeczki wody, dodatkowo z 6 na siebie ;) po tym przyszła kolej na izotoniki, których wypiłem w sumie 6! tych już nie wylewałem na siebie ;) potem jak dalej już szedłem zobaczyłem... stoisko z herbatką... tam kolejne 4 czy 5 kubeczków. Piłem jak smok.
Odebrałem rzeczy z depozytu i na siedząco zacząłem konsumować. Rogalik z pakietu regeneracyjnego, banan i jabłko. Wypiłem najpierw jedną wodę z tego pakietu, po chwili drugą butelkę, którą miałem ze sobą. Widziałem ludzi chodzących z piwkiem, więc po krótkim wylegiwaniu się i przebraniu się udałem się po te bezalko niemieckie "bier".
Tam najpierw jedno i pochodziłem, potem drugie i trzecie.
Czy po tym wszystkim chciało mi się jakoś siq? tak, ale wydusiłem jedynie parę kropel jak już się zwijaliśmy po 15ej ;)

Lekko chyba odwodniony byłem, ale bałem się ogólnie za dużo nie pić z uwagi na bebechy, żeby mi je za mocno nie wytargało. Wyszło chyba na styk.



Aloha

pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


jann (2013-10-02,07:16): Gratulacje za wynik i życiówkę, ja też odebrałem Berlin niesamowicie, skala , rozmach i doping- to trzeba przeżyć chociaż raz w życiu!Pozdrawiam
snipster (2013-10-02,08:25): Jannku, zgadzam się, to jest po prostu bajka z innego programu telewizyjnego i chociaż raz w życiu trzeba tego doświadczyć :) Dzięki :)
michu77 (2013-10-02,08:33): normalnie... jakbym tam był ;p Gratulacje!!!
snipster (2013-10-02,08:35): Michu, Dzięki :) wszak również byłeś tam :)
paulo (2013-10-02,09:20): Piotrze wielkie gratulacje! Przyznam, że czekałem na tego bloga :) Bardzo ciekawy opis, a właściwie cała, bogata historia zmagania się z sobą. Piękny wynik, ale dla mnie jest również coś pouczającego; że aby biegać szybciej czasami trzeba doświadczyć kilku wolniejszych maratonów. Ale wracając do Ciebie, jest się czego cieszyć i możesz czuć się MISTRZEM :)
snipster (2013-10-02,09:33): Paulo, Dzięki :) mniej więcej to chciałem opisać, że maraton to jest składnia wielu rzeczy, jest kwintesencją biegania, gdzie jest bardzo dużo czynników, nie tylko tych radosnych, łatwych, pięknych i przyjemnych Endorfin, ale również jest ciemna strona, która jeśli się ją zignoruje pokaże swoje oblicze. Jak w moim przypadku. Miałem jednak wypić te rozlane mleko i przejść przez to. Na moje szczęście udało się z tego wyjść i powrócić na wymarzone tory. Tak mniej więcej ;) Grunt to się nie poddawać, dążyć do celu oraz przede wszystkim być cierpliwym. Tego ostatniego mi najbardziej brakowało i chyba czasem nadal brakuje ;)
jacdzi (2013-10-02,09:39): Gratuluje zyciowki. W mojej ocenie nie jest to odrodzenie , nie jest tez przypadek tylko konsekwencja treningow i talentu.
snipster (2013-10-02,09:51): Dzięki Jacku ;) w mojej ocenie to jest chyba dorośnięcie, bo wcześniej szalałem i musiałem odpokutować szaleństwa bez umiaru ;) teraz postanowiłem się już przygotować na to. Jakoś się udało ;)
dario_7 (2013-10-02,10:36): Czyli nie było "luźnej łydki"? ;))) Graty mega czasu!!! Jak tak czytam ile trza się namęczyć, to mi ochota odchodzi od robienia życiówek ;))) ... Ale może wróci??? :P
snipster (2013-10-02,11:02): Dario, luźnej łydki nie było, chociaż i spiętej też :) ta trauma wynikała z tego, że byłem jednak lekko przetrenowany i ostatnie dni luzowania nie za wiele się zdały, ale jednak trochę pomogły, skoro udało mi się odżyć ;) Dzięki i wracaj :) ochota na pewno najdzie :)
Shodan (2013-10-02,11:19): Odrodziłeś się jak Feniks z popiołów. Jestem pod dużym wrażeniem wyniku. Fajnie, że są tacy biegacze. Udowadniasz, że mimo przeróżnych przeciwności można sięgać coraz wyżej i dostawać to, po co się sięga.
Marysieńka (2013-10-02,11:39): No Snipi....latka swoje mam, maratonów wybieganych dużo więcej, więc nie będę Tobie słodziła...(żebyś nie spoczął na laurach...czasami), albowiem uważam że stać Ciebie na lepiej pod warunkiem....no własnie, że przestaniesz mieć "parcie" żeby w każdym starcie poprawiać życióweczkę. Maraton nie lubi pośpiechu, jest jak kochanka, która dużo wymaga, nie obiecując nic w zamian. Obserwując Twoje treningi stwierdziłam, że szykowałeś się na 2.52....nie zaprzeczaj(potrafię czytać treningi), ale wyniku gratuluję.. :)
snipster (2013-10-02,11:43): Dzięki Shodan :) było jak w kalejdoskopie, huśtawka nastrojów i rozmowy z Katem, jednak udało się pokonać to wszystko
snipster (2013-10-02,11:51): Maryś, Dzięki za miłe słowa ;) w sumie to ja nastawiałem się na podobny wynik jaki wykręciłem. O więcej już wiedziałem wcześniej, że nie dam rady, bo zbyt ciężko znosiłem szybsze bieganie na treningach, nie mówiąc o ostatnich zawodach, na których liczyłem na większy luz. Chciałem zrobić <3 i może nową życiówkę, coś więcej tego dnia nie było mi dane, ale i tak się ogromnie cieszę z tego, co udało mi się tam wybiegać. Potrzebowałem tego "przełamania" i wiary, że jednak da radę nawet z nawiązką.
Marysieńka (2013-10-02,12:03): A ja i tak twierdzę, że w tym dniu mogłeś nabiegać w granicach 2.52....ale chyba troszkę, nawet więcej niż troszkę trema "zżarła" Ciebie...ale spoko...jeszcze tylko 100 maratonów....i zapomnisz o tremie :)
snipster (2013-10-02,12:07): Maryś, możliwe... że zamiast marudzić i dramatyzować po 22km powinienem wtedy już depnąć i zapomnieć o tych dziwnych problemach... i po prostu napierać do przodu.
Marysieńka (2013-10-02,12:38): Snipi....normalnie "sprowokowałeś" mnie....muszę to napisać....ja "wiekowa baba" ostatnie 2.195 km przebiegłam tylko odrobinę wolniej od Ciebie...więc nie "marudź"...masz wszyskie atuty, by biegać maraton w 2.52 :)
snipster (2013-10-02,12:53): hehe Maryś :) przedostatni kilometr wlokłem się, przyznaje się bez bicia ;) ale to dlatego, że obok jakiejś panny akurat śmigałem i chciałem trochę pobyć przy niej ;)
dario_7 (2013-10-02,14:14): Piter, w tym momencie przypomniał mi się fragment z bloga Jerzego Majdy, który też kiedyś biegł maraton w Berlinie: "Podchodzi jakiś kurdupel: -Guten Tag, ich heisse Klein Krizis (Dzień dobry, nazywam sie Mały Kryzys-przyp. tłum),Tatuś (Gross Krizis) przeprasza, że nie mógł przybyć osobiście, ale ma dzisiaj od cholery roboty." :D
snipster (2013-10-02,14:22): hehe LOL :D dobre, bardzo dobre :)))
krunner (2013-10-02,18:49): Ich gratuliere, Herr Snipster :) Dobra robota! Naprawdę podziwiam :)
snipster (2013-10-02,19:17): Danke Schon Her Bruner yy wróć, Herr Krunner ;) jestem uradowany i o to przede wszystkim chodziło :)
andrzejgonciarz (2013-10-02,20:55): Pięknie!!! Wielkie gratulacje.
Truskawa (2013-10-02,21:16): Graty już były więc mogę się skupić na czymś innym. Uważam, że nikt, nigdy nie napisał lepszej relacji z zawodów na tym portalu. Czytałam to z zapartym tchem. Może i komuś to już napisałam ale nie sądzę. Pierwsza relacja, która naprawdę mnie porwała. Widocznie życiówka podziała na Ciebie twórczo. :)) Super! Gratuluję tym razem wpisu. :)Byłam tam z Tobą Piotrek. Dziękuję. :) PS. Owszem, są tu wpisy bardzo dobre ale ten nie ma sobie równych. Koniec, kropka. :)
olsen (2013-10-02,21:27): Świetna relacja-czyta się nieziemsko :) Gratuluję pięknego wyniku :)
alchemik (2013-10-02,21:59): Popieram Truskawę super wpis, już wiem jak wyglądał twój Berlin. Dziękuje za ogromną dawkę motywacji. Do Dębna zostało niecałe 27 tygodni he he he.
snipster (2013-10-02,22:00): Dziękuję Andrzeju ;)
snipster (2013-10-02,22:02): Dzięki Izo za miodek dla moich uszu, ale to jest chaos jak to czytam teraz i trochę inaczej to miało być, o paru motywach zapomniałem itd. ;) lepszy operacyjny wpis robiłem po Dębnie, kiedy to pisząc prawie nogi przebierałem smarkając przy okazji z wrażenia w chusteczkę ;)
snipster (2013-10-02,22:03): Dziękuje Olsenie ;)
snipster (2013-10-02,22:04): Alchemiku, Dzięki również, a odnośnie Dębna... to korci mnie, aby tam znowu zawitać i spróbować na nowo, na nowej trasie :) jest dużo czasu, jednak czas płynie bardzo szybko, niestety
adamus (2013-10-02,22:21): Nie chcę mi się czytać.. Fajny ten wpis?? ;)
snipster (2013-10-02,22:27): Mirek, ty ******************** ;) otwieraj browara i niczym w Lavaredo wyruszaj na trasę liter ;) Dzięki :)
adamus (2013-10-02,22:47): I tak na marginesie to gratuluję przyśpieszenia po 30km, tak się powinno biegać maratony !!!
snipster (2013-10-02,22:58): Dzięki Mirek, chociaż myślę sobie na spokojnie, że przyspieszyć to ja powinienem już na 22, kiedy to zacząłem biadolić w głowie... jednak teraz można jedynie gdybać, bo mogło skończyć się zupełnie odwrotnie. Magia maratonu... nigdy nie wiesz i nie jesteś pewny niczego tak naprawdę :)
darianita (2013-10-02,23:20): ...wielkie gratulacje , wynik ,który osiągnąłeś jest fantastico! Drugi raz przeżywałem ten maraton , dzięki.....dawno nie czytałem tak dobrej lektury...pozdrawiam
snipster (2013-10-03,08:27): Dziękuję Darku :) mam nadzieję długo pamiętać tamtą atmosferę tego weekendu
mamusiajakubaijasia (2013-10-03,08:33): Nic nie wiem o bieganiu, ale o pisaniu, a zwłaszcza czytaniu, sporo. "Spędzałem czas ze swoją wyimaginowaną miłością." Kurcze, Chłopcze, ja jestem wielbicielką Twojego pisania (bo, jak już wspomniałam, o bieganiu nie wiem nic)!
snipster (2013-10-03,08:44): Gaba, ja nie wiem nic (prawie nic) i o tym i o tym, ale czasem coś z chaosu każdemu potrafi w miarę wyjść :)
Michału (2013-10-03,08:53): Hehe miałem podobnie w niedzielę w Warszawie i przez kilka pierwszych kilometrów biegłem za "fajnymi pośladkami" ;) Gratuluję wyniku!! :)
snipster (2013-10-03,09:09): Michu, Dzięki :) maratony są jednak miłe :)
(2013-10-03,14:24): o ja pierdziele jaki długi wpis ;) no byłem ciekaw jak Ci poszło. Serdeczne gratulacje, rekord świata czeka :-P
snipster (2013-10-03,18:13): Woście, dla mnie te dwudzieste któreś kilometry trwały wieczność... :) a wpis się zrobił mimo ciągiem, taśmociągiem, wielociągiem ;) Dzięki, a rekord świata... nie nadaje się ;)
tatamak (2013-10-03,21:04): 4864 wyrazy :-). Wielu ludzi nie potrafi sklecić dobrze 1 zdania, a Kolega napisał takie piękne opowiadanie z dramatyzmem w tle i szczęśliwym zakończeniem :-). Jak potraktowałeś palucha ostrą k... to jak mam moją nogę ze "złamaniem zmęczeniowym kości piszczelowej w miejscach dwóch" nazwać? Sponiewieram s... Wielkie gratulacje, masz człowieku charyzmę. Pzdr...
snipster (2013-10-03,21:18): Tatamak, Dzięki :) zszokowałeś mnie tą statystyką... nie kontrolowałem tego, po prostu siadłem i wylewałem swoje żale na klawiaturę ciurkiem jak leciało. No może nie żale, przecież FUN był przeogromny :)
michal71 (2013-10-04,08:14): Maraton jest fenomenem, jedynym i niepowtarzalnym. W tym samym dniu toczyło się wiele bitew. Ja również toczyłem swoją, lecz w innej stolicy, w naszej. To niesamowite że do tego samego celu prowadzi wiele dróg. Tym razem Ty brnąłeś po trudnej kamienistej a ja pędziłem autostradą. Ty walczyłeś z bólem, a ja cieszyłem się wyprzedzaniem. To prawda co napisałeś z tym zjadaniem energii każdego kogo się wyprzedzi. Wiesz jaki byłem obżarty tuż przed metą. Gratuluje wygranej bitwy Generale.
snipster (2013-10-04,08:27): Michał, zgadzam się, każdy w maratonie ma swoją prywatną bitwę z samym sobą, na mecie każdy jest zwycięzca ;) czasem z lepszym, czasem z gorszym humorem :) Dzięki i Gratulacje również :)
michal71 (2013-10-04,09:52): Chciałem jeszcze dodać, że wojna trwa nadal pomimo zakończonej bitwy. O tym ciągle musimy pamiętać. Dlatego warto skrobnąć te kilka słów, aby przypomnieć innym. Tym bardziej że skrobane są w doskonały sposób.
snipster (2013-10-04,10:28): Michale, wojna to może za duże słowo, bo czasem jest pięknie, mile i komfortowo, prawie bez wysiłku ;)
snipster (2013-10-04,13:43): Dzięki Aniu ;) pamiętać należy tylko jedno: do przodu :)
snipster (2013-10-04,18:54): Dzięki Monia :) mi również było miło Ciebie spotkać na Expo, bo tak zakręcony tam byłem od tego wszystkiego, że ledwo widziałem na oczy i kojarzenie miałem minimalne ;) a przed startem nie poznawałem, bo nikogo nie znałem ;)







 Ostatnio zalogowani
b@rtek
18:26
INVEST
18:22
jann
18:16
kubawsw
18:12
Henryk W.
18:12
Hieronim
17:59
przystan
17:39
kasjer
17:11
marczy
16:50
RobertLiderTeam
16:44
biegacz54
16:33
Citos
16:27
Darmon
16:14
mirotrans
16:11
42.195
16:05
zbyszekbiega
15:59
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |