Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
126 / 338


2013-07-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Cortina Trail - Viva la Vida (czytano: 2904 razy)

 

Wszystko co dobre, szybko się kończy. Tydzień we Włoszech minął niczym z bicza strzelił. Uwieńczeniem pobytu był start w Cortina Trail.
Skoro piszę te słowa to znaczy, że przeżyłem. Przeżyłem swój pierwszy bieg górski, debiut w zasadzie w tego typu imprezie.
Przeżyłem, chociaż obawy co do egzystencji po czymś takim miałem spore... i słusznie.

Wszystko zaczęło się wczesną zimą, kiedy to przy gadce-szmatce z Dario odnośnie jakiegoś wyjazdu gdzieś-kiedyś, napomknąłem o górach.
Górach z prawdziwego zdarzenia - czyli Alpach. Miałem wówczas wizję wyskoku na mniej więcej tydzień, w rejony Austriackie.
Kiedyś byłem w Kaprum na nartach w kwietniu - po sezonie zimowym. Noclegi w miejscowości tańsze, niż w PL, a warunki klimatyczne nieporównywalne. Na dole wielokilometrowe ścieżki do biegania i jazdy na rowerze, a wszystko pod lodowcami na które wywożą wyciągi bez stania w kolejce. Śnieg cały rok.
Aspekty widokowe miażdżą niestety wszystko, co w PL. Piszę to bez złośliwości.

No dobra, dość biadolenia. Jak to było z tą Cortiną?

Z pomysłu wypadu w Alpy wykluła się wkrótce idea - wyjazd do Włoch, w Dolomity, pod koniec czerwca. Wszystko za sprawą takiej jednej imprezy, na której byli Trebi z Adamusem rok wcześniej. Trebi opisywał swój mega wyczyn na dystansie 118km swego czasu tutaj...
Chodzi oczywiście o "Lavaredo Ultra Trail".
Impreza główna to start na 118km z przewyższeniami + około 5740m. Wymogi to min. 2 punkty UTMB z jednego biegu. Ukończenie biegu gratyfikowano 4 punktami do UTMB.
Na dostawkę jest również drugi bieg - Cortina Trail - dystans 46km z przewyższeniami + 2520m. Punkty nie były już wymagane do rejestracji. Finisher w nagrodę dostawał 1 punkt UTMB.

Nieco to wszystko komplikowało się w mojej głowie, ponieważ ja chciałem tylko wyskoczyć w góry połazić, pobiegać przy nich, a wszystko latem. Nigdy latem nie byłem w Alpach, do tej pory wyłącznie narty zimą kilka razy.
Góry mają jednak coś w sobie, co sprawia że normalnego człowieka wodzą za nos jak francuska modelka. Kto raz był w górach, ten na pewno w jakimś momencie stwierdził "muszę wrócić".
Takie doznanie jest potęgowane do kwadratu, żeby bez kozery napisać do potęgi 5ej w momencie, kiedy jedzie się w Alpy. Minus tego jest taki, że po powrocie z Alp polskie góry wydają się "jedynie jakimiś pagórkami" ;)

Ciągnęło więc starego-młodego wilka w te góry...
Miałem jednak spore obawy, czy zapisać się na ten wyjazd i bieg.
46km po górach ze sporymi przewyższeniami już wymaga zimnej głowy i przygotowań. W momencie rozmów o tym wyjeździe doświadczałem właśnie przeciążenia Achillesa.

Do startu pół roku. Achilles przeciążony. Normalny człowiek by odpuścił ;)
Tym bardziej, że regeneracja Achillesa do minimum 3 miesiące, nie mówiąc już o formie po czymś takim. Przerw miałem ostatnio za dużo.

Najlepsze, że przez moment w uniesieniu euforii na samą myśl odnośnie wyjazdu myślałem, czy aby się nie zapisać na wersję 118km. Na szczęście!!!!! był próg w postaci 2 punktów UTMB, więc zapisałem się na drugi bieg - Cortina Trail.


Przygotowania postanowiłem rozpocząć od wprowadzenia do biegania przez kilka tygodni (z treningowym startem w połówce w Przytoku), potem "jechać" mniej więcej czymś sprawdzonym, a przede wszystkim PROSTYM.

Wiadomo, że raz w tygodniu trzeba orać długi dystans - wymyśliłem sobie sobotę, ponieważ jest po piątku i przed niedzielą. Wiadomo... czasem życie towarzyskie sprawia, że w sobotę pojawia się spotkanie ze znajomymi, niedziela więc może być trudna, poza tym wolny dzień na luźne rozbieganie po wybieganiu to bardzo dobry pomysł ;)
Mieszkam niecały kilos od parku obok Wzgórz Piastowskich, tam górek... sorry, pagórków nie brakuje, więc temat sobotni był OK.
Przed i po miały być luźne rozbiegania, już nieco bardziej płaskie, w ramach regeneracji. Nie można przecież wiecznie biegać po pagórkach w lesie. Nawet wiewiórki wyskakują czasem przez ulicę na jakieś inne drzewa ;)

Tak wyglądał plan na bazę tlenową i wytrzymałość.
Poniedziałki przeznaczyłem na biegi w szybszym tempie po mniej więcej płaskim terenie. Chodziło o przyzwyczajanie do szybkości. Wszyscy guru mówią, że należy trenować wszystkie aspekty, a nie wyłącznie jeden. Wolne bieganie jako jedyne klepanie kilosów mnie nie bawiło, poza tym Góry to jedynie odskocznia, więc nie chciałem tracić elementów przygotowawczych "płaskich dystansów".
Wtorek i czwartek wolny, przeważnie saunowaty w jakiś dzień ;)
Środa to tysiączki w trzecim zakresie w różnych wariacjach. Jedna środa to klasyczne 1000/1000 w 6 seriach, następna 3000/2000 w 3 seriach, następna 2000/1500 w 4 seriach i od nowa.

Schemat prosty. Mówią, że proste rzeczy są najlepsze. To mi pasowało.


Orałem więc trzy miesiące. No może nie bite trzy miechy, ale ponad dwa tak jakoś wyszło. Niewiele :(
Sam nie wiem co było trudne, a co trudniejsze, ale kilka razy szczególnie sobotnie 35km po pagórkach dawało mi w kość. Parę razy moje bebechy w tygodniu również nie grały i nie pozwalały wykonać to, co sobie zaplanowałem. Bebechów bałem się bardzo, ale to bardzo odnośnie latania po górach.

Achilles powoli odpuszczał, jednak im dalej piasek w klepsydrze upływał, wiedziałem... czułem, że nie będzie lekko.
Najstarsi twardziele mawiają, że maraton sam w sobie nie jest czymś najgorszym. Najtrudniejsze są przygotowania. Nie tylko fizyczne, ale i mentalne. Trening to ciągła walka, ciągle "coś", ciągle trzeba trzymać fason, gonić, męczyć, doświadczać, oszukiwać samego siebie, przekraczać i przesuwać granice...
Im trudniej na treningu, tym łatwiej na zawodach, albo w innej wersji - im więcej potu na treningach, tym mniej krwi na zawodach ;)

Parę razy doświadczałem małego dotknięcia pustki, kiedy starałem się biegać po pagórkach, które wtedy wydawały mi się MEGA trudne. Znam jednak tyci góry i wiem, że wzniesienia potrafią się nie kończyć, oraz nachylenie czy teren powoduje, że bieg nie jest biegiem, tylko "zwykłym" podejściem.

Dobra, dość tego pitu-pitu.

Przyszła pora wyjazdu.
Nasza ekipa w składzie Ja, Dario, Marysieńka, Adamus i Trebi wyruszyła do z góry ustalonej miejscowości. Z okazji, że Cortina d"Ampezzo jest lekko droga, mieliśmy apartament 40km obok, w Arabba. Mieścina na wysokości około 1600m. Warunki super i stosunkowo niedrogo. Baza wypadowa w góry była więc idealna.
Idealna pogoda niestety postanowiła fixować. Po przyjeździe w nocy spadł śnieg.

Zaliczyliśmy kilka wypadów w góry. Pogoda raz lepsza, raz gorsza, jednak FUN był przez cały czas. Widoki i wrażenia... niezapomniane i zapierające wielokrotnie dech w piersiach oraz klatach ;)
Odwiedziliśmy Tre Cime di Lavaredo, Cinque Torri, Franz Costner (2550m) oraz jeszcze jedną górkę.
Można powiedzieć, że aklimatyzację mieliśmy wzorową, aczkolwiek zakwasiki również. Na szczęście zimna woda w kranie miała mniej niż 10C, a na dodatek blisko był strumyk, gdzie woda miała niewiele powyżej 0C. Regeneracja zatem była :)
W piątek zmienialiśmy już logistycznie zakwaterowanie i przenieśliśmy się do Cortiny, na Camping. Noclegi w hotelach tam są raczej lekko drogie jak na nasze kieszenie ;) od 50e w wzwyż ;)
Przypomniałem sobie, co to znaczy nocleg w namiocie, gdzie wszystko słychać wokół, a temperatura w nocy spadała w okolice... zera. Brrrr. Nie spałem praktycznie dwie noce :/


Po przyjeździe na necie dostaliśmy info, że planowana jest zmiana tras z uwagi na ciężkie warunki w górach. Powyżej 2000m ciągle padał śnieg. Ostatniej nocy przed startem spadło go 30cm.

Tak było na Refugio... obok Tre Cime di Lavaredo







W piątek na Briefingu w Biurze Zawodów Organizatorzy zakomunikowali po Italiańsku i Angielsku, że zmiana tras stała się faktem z obawy o zdrowie biegaczy i warunki uniemożliwiające normalną rywalizację.
Lavaredo Ultra Trail zmieniono na wersję 85km z przewyższeniem + 3540m, Cortina Trail na 47.5km z przewyższeniem + 1986m.
Start również przesunięto. LUT z piątku 23ej na sobotę 8:00, CT z 8ej na 9:00 w sobotę.

Zmieniono całkowicie trasy omijając wyższe partie, szkoda... Tre Cime i Cinque Torri są fantastyczne. Góry po raz kolejny pokazały, kto tu rządzi :)


Moja ścieżka męki miała się następująco








Przyszedł dzień startu...
mój numer startowy 1411, który symbolizował Grunwald, ironicznie teraz mogę to napisać, że się sprawdził z Grunwaldem, bynajmniej w wersji kinowej ;)

Rano pożegnałem walczaków ultrasów i sam już zbierałem się na swój debiut z Campingu. W drodze do Cortiny spotkałem chłopaków z Oświęcimia, więc droga minęła szybko. Na miejscu już się rozdzieliliśmy.
Spokojnie się przygotowywałem pod wieżą Kościółka, obok startu, temperaturka się podnosiła. Robiło się już ciepło.
Ubrany byłem w krótkie spodenki i na to leginsy za kolana (które były obowiązkowo wymagane przy sobie), oraz bluza termoaktywna z długimi rękawami (również wymóg). W plecaku miałem obowiązkową kurtkę i inne wymagane pieprzoty z piciem włącznie.

Myślałem wcześniej, żeby zamiast tej bluzy założyć inną, cieńszą oraz na to krótką koszulkę. Żeby było co zrzucać. Przestraszyłem się jednak zimnicy i wybrałem wariant 2.
Jak się później okazało, lekko przesadziłem.

Po starcie i dobiegu do lasu zaczynał się od razu podbieg, a raczej podejście. Pod takie coś podbieganie jest raczej hardkorowe, tym bardziej, że to było 5cio kilometrowe podejście ;)
Gotowałem się i płynąłem. Żałowałem, że nie zdjąłem przed startem tych leginsów i nie leciałem od razu na krótko. Żałowałem po chwili, że na sobie nie mam krótkiej koszulki. W plecaczku również jej nie miałem, więc musiałem już lecieć w tym, co miałem na sobie.
Ludzie ciągle byli obecni, czasem lekko tłoczno. Wszyscy ogólnie dyszali, więc nie byłem sam w tym doświadczeniu ;)

Jest taka zasada w "biegach" ultra - jeśli wydaje ci się, że lecisz wolno - zwolnij. Tym bardziej na początku. Miałem uważać, żeby "nie zabetonować" nóg, jednak niekończące się podejście i temperatura sprawiały, że trochę przekraczałem granicę. Na zbiegu trochę pognałem i wyprzedziłem sporo ludzi. Nie było to może ekonomiczne i mądre na początkowym etapie tego momentu.
Po 18km pojawił się punkt odżywczy. Wyjąłem więc zgniecioną butelkę po wodzie (bo kubka nie chciałem zabierać) - aaa tu info dla czytających, że na punktach nie ma czegoś takiego jak kubki plastikowe, czy inne, znane z naszych ulicznych imprez. Wymaganym elementem był więc albo kubek, albo butelka. Obsługa jedynie nalewała płyny do rzeczy zawodników. To na dzień dobry różnica pomiędzy asfaltem i górami. Nikt jednak nie marudził z tego powodu.
Oblałem się wodą i rozplątałem moje Salomonki SpeedCrossy3, które nabyłem przed wyjazdem. Sprawdzały się smerfastycznie. Buty do biegania górskiego są zdecydowanie lepsze w porównaniu nawet do treningówek z mocnym bieżnikiem.
Zrzuciłem więc leginsy, zapakowałem do plecaka i dalej napajałem się colą z domieszką red bulla i cytryny. Potem znowu woda i wio w drogę.

Dwa km po żwirku i znowu podejście. Tu już mniej szalałem i każde wzniesienie nawet nie próbowałem podbiegać, tylko spokojnie podchodzić.
Przecinaliśmy jakąś asfaltową drogę, jeden Włoch dostrzegł mój numer i z daleka krzyczał "oooo Polonia... dajjiiież dajeż" w iście fajnej formie. Uśmiałem i pomachałem

W połowie tego 5km podejścia zaczęło robić się zimno, mimo słońca.
Zaczęło mnie ogarniać dziwne zjawisko. Było mi ciepło, jednak głowa była zimna, byłem suchy w połowie i mokry zarazem od potu w połowie. Po paru minutach postanowiłem założyć czapkę z daszkiem, bo doznawałem wręcz efektu "helikoptera". Masakra ;)
Teraz stwierdzam, że moja termoaktywna bluza nie zdążyła wyschnąć i klasycznie doznawałem mini hipotermii, czy jakoś tak.
Czapka pomogła i dalej brnąłem w górę.

Widoki ogólnie... można by zrobić osobną fotorelację. Zrobiłem tylko jedno ujęcie, bo fona miałem w bocznej kieszeni, jednak wyciąganie go wiązało się z koniecznością połowicznego zdjęcia plecaka. Kto ma więc czas na takie zabawy, kiedy się męczy na trasie? ;)







Prawda, że było na co spoglądać? achhhh :)

Na koniec wzniesienia stał stoliczek z colą i redbullem, postanowiłem więc się napić. Byłem spragniony mimo targania camelbaku w plecaku, z którego pociągałem co jakiś czas trochę wody.
Wyjąłem więc butelkę i po napełnieniu pognałem w dół. Gaz z tego fantastycznego połączenia trochę mnie napompował, że w pewnym momencie musiałem zwolnić, żeby normalnie zaczerpnąć powietrze ;)

Szczerze, to już wtedy miałem dosyć. Nigdy wcześniej nie biegłem tyle czasu. Zmęczenie było mocno wyczuwalne. Co ja gadam, zmęczenie? miałem ochotę położyć się i spokojnie odlecieć, żeby obudzić się z tego koszmaru. Koszmar jednak dopiero się rozkręcał. Przypominały mi się wszystkie maratony, osiem, osiem razem to pikuś w porównaniu do tego co miałem tu i teraz.

Podczas niekończącego się zbiegu, który trwał prawie godzinę!!! myślałem, że to jakaś kpina. Moje przygotowania do tego czegoś, co nazywa się bieg górski... można skrócić procentowo w liczbie około 10.
Tak, te niecałe trzy miechy orania to zaledwie 10% tego, co mnie tam spotkało.
200m podbieg na Wzgórzach, który wcześniej wydawał mi się hardkorem i powodował pracę serducha na poziomie powyżej 90% Maxa, tutaj był jedynie malutkim procentem jednego zbiegu, czy podejścia. Oczywiście tutaj wszystko było na o wiele większym wzniesieniu.

No cóż, zacisnąłem zęby i walczyłem dalej. Nie postanawiałem się poddawać. Nie widziała mi się wizja maszerowania aż do mety w tempie fotopstrykaczowym.
Na punkcie odżywczym posiliłem się więc jakimś ciachem, colą, oraz gorącą herbatą. To ostatnie wręcz postawiło mnie na nogi.
Pożarłem żela w płynie i z butelką w łapie zaczynałem zbieg w lesie.

Tu nastąpiło coś, co niektórzy nazywają "paluszkiem Bożym".
To miało wpływ na praktycznie cały ten bieg, mimo iż wydarzył się na 2/3 dystansu.

Podczas jednego odcinka w lesie poślizgnęła mi się noga na mokrym korzeniu i stopa uciekła mi do tyłu.
Wyprzedzona para facio-kobitka aż krzyknęli z niepokoju, ja również ;)
Noga na szczęście nie poleciała aż tak daleko, a ja nie wylądowałem na jakimś drzewie i uratowałem się przed upadkiem.
Poczułem jednak naciągnięcie łydy, jednak mogłem dalej biec.... więc biegłem.

Zabawne, ale śmiałem się wtedy... myśląc, jaką to minę by zrobiła Fizjoterapeutka, która leczyła mojego Achillesa.
Śmiałem się z tego, że z Achillesem nic się nie stało. Łydę jednak zacząłem czuć później, szczególnie przy zbiegach.

Mijały kilosy i ostre podejście. Czworogłowe powoli zamieniały się w żelazka a dystans w Gremlinie mijał w ślimaczym tempie. Oj ostro wtedy się musiałem motywować. Bolało mnie wtedy chyba prawie wszystko. Czułem prawe płuco - kłucie, czułem przyczep jednego z czworogłowych od wewnętrznej strony ud przy Kohones, czułem trochę prawą piętę (przyczep Achillesa?), czułem w lewej stopie ból również przy kości z przodu.
Czułem też zjarany nos i usta, które nie posmarowałem przed startem. Każdy dotyk czy przecieranie było jak papierem ściernym. Rzeźnia ;)

Ostatnie podejście to jeden, wielki kryzys, który na szczęście się skończył i mogłem spróbować truchtać po mniej więcej płaskim. Było to ciężkie, jednak widok w oddali jakiejś łani, fajnej dziewczyny postawił mnie do pionu ;)
Nic tak nie motywuje mnie do walki, jak widok panny przede mną... :)

Dziwny styl uprawiała ta łania, ponieważ mijaliśmy się co jakiś czas. Na podejściach początkowo podbiegała, po chwili przechodziła w marsz, pod koniec podejścia podbiegała, jednak robiła to zbyt wcześnie... bo po chwili marszowała już po płaskim i dopiero wtedy biegła. Rozumiem raz, ale za każdym razem taka technika budziła moje zdziwienie wtedy ;)

Na zbiegu jednak pokazałem jej swoje piękne poś...łydki znaczy się i postanowiłem odrabiać. Mijałem co jakiś czas osoby, jednak lewa łydka powodowała coraz większy dyskomfort. Zaczęły się ostre skurcze, które co jakiś czas umiałem załatwić w biegu. W pewnym momencie jednak był taki moment, w którym musiałem stanąć, żeby rozmasować tę naciągniętą łydę i rozruszać te girę.
Zatrzymań więc było kilka podczas zbiegu, szkoda... bo parę ludzi, których kasowałem na zbiegu mnie wyprzedzało.
Końcówka, kiedy wybiegaliśmy z miasta była masakryczna.

Zabawne, ale przypominał mi się wtedy debiut w maratonie w upalnym Wrocku. Tu było identycznie. Leciałem wręcz na oparach. Minąłem parę osób, jednak na sam koniec, przed ostatnią prostą główną ulicą na rynku Cortiny... był podbieg. W połowie udało mi się truchtać, jednak połowa przemaszerowałem. Miałem na szczęście zapas nad biegaczem z tyłu, a do tego przede mną miałem zbyt daleko.

Końcówka... to coś fantastycznego. Na żadnym biegu czegoś takiego nie przeżyłem.
200 metrów pośród dopingujących Cortinowców widząc w oddali zbliżającą się bramę z metą i głosem italianowskiego spikera... dreszcze, euforia, wszystko na raz...
To było jedno z lepszych przeżyć biegowych :)

Wpaść na metę postanowiłem z dziwny sposób. Chciałem na linii mety wyskoczyć do góry i coś tam z geście tryumfu unieść je do góry.
Wyszło, jakby zrobił koszykarski naskok i wylot do góry niczym skoczek. Wylądowałem... LEDWO nie przewracając się ;)
Spiker czytając "Piii Piooo Pioootr Lu Luzzz Luzyns... Luzynski aaaa POLONIA... aaa Adam Malysz" :)
Musiałem więc zrobić jeszcze jednego telemarka - owacje zebrałem należyte ;)

Po wszystkim doczłapałem dalej, gdzie był OPEN BAR z napojami, czyli stół z Colą, Red Bullem, Spritem, Fantą, Gorącą Herbatą, Wodą, ciachami, brzoskwiniami, czymś tam jeszcze. Tankowałem butelkę z 10 razy. Po 5 minutach byłem już w stanie wstać i udać się po kamizelkę North Face"a z napisem "Cortina Trail Finisher".
Czułem się dumnie. Czułem się jak ktoś zupełnie wyjątkowy. Po chwili dopiero do mnie dotarło, że przekroczyłem kolejną barierę.
Może dla ultrasów to nic szczególnego, jednak dla mnie... jest to mega wyczyn. Porównywalne z pierwszym maratonem, jednak zupełnie czymś innym.

5 godzin 42 i pół minuty.

Po paru minutach dostrzegłem wyniki papierowe wywieszane co jakiś czas. Patrzę i widzę siebie na 109 miejscu.
Pisałem coś o palcu Bożym...

W debiucie we Wrocku w maratonie miałem... 109 miejsce. Teraz identyko.
Nie lubię, gdy ktoś gdyba, więc sam staram się tego nie robić, jednak... gdyby nie ten poślizg, gdybym poleciał szybciej, może i bym był w pierwszej (wymarzonej po cichu) setce. Może byłbym jednak gdzieś dalej, albo co gorsza coś sobie zrobił.
Te zdarzenie wcześniej sprawiło jednak, że miałem identyko miejsce co we Wro.
Nie powiem, łezka w oku mi się zakręciła. Po chwili w myślach zabrzmiał Coldplay i Viva la Vida, nie wiem czemu i skąd akurat wtedy mi to zabrzmiało.

Warto było się jednak pomęczyć i walczyć te 5 i ponad pół godziny. To uczucie pokonania własnego siebie jest nie do opisania.
Achhhh do tej pory czuję dumę z tego wyczynu ;)

W oficjalnych wynikach jednak jestem na 108 pozycji, jakąś kobietę przede mną cofnięto o godzinę (nie wiem czemu, ale podejrzewam karę za brak jakiegoś wymaganego ekwipunku).



Dobra, na chłodno widzę jednak kilka rzeczy do poprawy.
Odwodniłem się mega MEGA MEGA podczas tego "biegu". Przespałem nawadnianie na początku, przegapiłem "zaplanowany" żel pod koniec pierwszego podejścia. Źle się ubrałem.
Logistyka w takich imprezach jest bardzo ważna i odgrywa naprawdę mega rolę.
Podczas maratonu można olać łyczka z kubeczka na jednym punkcie. Tutaj trzeba mieć już nad wszystkim pełną kontrolę i zimną głowę.

Odnośnie przygotowań to zabrakło mi parę rzeczy. Olałem wzmacnianie barków, miałem robić jakieś przysiady i półprzysiady, a wyszło to sporadycznie. Olałem również ćwiczenia statyczne na wzmocnienie boków, pleców i brzucha.
Zabrakło mi również jakiegoś akcentu górskiego, bo na miejscu to już nie można było szarżować.

Jest o czym myśleć i myślę o tym prawie nieprzerwanie ;)
Po przyjeździe nawet przez chwilę przeglądałem biegu na stronie UTMB, gdzie mógłbym pyknąć 2 punkty, żeby zapisać się na przyszłoroczny LUT, jednak 118km w porównaniu do 46km ma się masakrycznie.

To tak samo, jak porównywać start w Półmaratonie do Maratonu. Niby parę kilosów więcej, jednak te parę robi MEGA różnicę. Im dalej w las, tym ciemniej.
Na razie jednak wyluzowałem wszelkie plany z górami, regeneracja najważniejsza, a potem na celowniku przygotowania pod Berlin.
W przyszłym roku może ponownie Cortina i dopiero zacznę myśleć o czymś nieco dłuższym.
Góry uczą pokory i o tym należy pamiętać. Tym bardziej, że ja dopiero 2 i pół roku... biegam. Teoretycznie nie powinienem nawet w maratonie startować jeszcze ;)

Najtrudniej jednak opanować żądze i chęć ciągłego podnoszenia poprzeczki.
Łatwo się zaplątać w wir, bo po takich 47km można pomyśleć, że Rzeźnik to pikusowym zasięgu, potem rzut beretem jest setka i tak dalej.
Pytanie tylko gdzie jest ta granica?
Ironman?
Bieg 24h?
Maraton Piasków?
Wielomaratony?

czas zejść na ziemię :)

Jakby ktoś się zastanawiał nad fajną przygodą, polecam Cortinę ;)


PS. sorry za długość, wyszło trochę ultra
aaa
PS2. nie czuję się ultrasem, wszak to tylko 47.5km, a moje pojęcie Ultra jest na poziomie dystansu Rzeźnika... chociaż 5h42m ruchu w porównaniu do 3h zwykłego maratonu może być mini ultra wysiłkiem... ;)

tytuły jednak nie są ważne - ważne są wrażenia, które zostają wewnątrz


PS3. na koniec dodam, że rywalizację kobiet Cortina Trail wygrała polka! Kasia Zając! bardzo sympatyczna dziewczyna jak się okazało po ceremonii dekoracji :)
Aż szkoda, że nie było czasu pogadać i się poznać... ;)


Dekoracja Kobiet :)








PS4. bieg Cortin Trail ukończyło 636 osób z 650 które wystartowało, w tym 11 z Polski. Byłem drugi z Polaków.
W LUT wystartowało 745 a ukończyło 696 osób, w tym 16 z Polski.



aloha

pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


(2013-07-04,07:42): Brawo! Gratuluję! A tak z ciekawości - ilo było finiszerów i ilu wśród nich Polaków?
snipster (2013-07-04,08:56): Piter, dzięki ;) dodałem PS`ke odnośnie ilości ludków ;)
snipster (2013-07-04,09:08): Dzięki Maniaku ;)
Truskawa (2013-07-04,09:49): No toś pojechał z tekstem. :))) Graty Piotrek!! Za dystans, za miejsce i za walkę. No i gołym okiem widać jak ważne są sz szczegóły (krem na dziób). Dzięki, czytało sie bardzo przyjemnie. :)
Kedar Letre (2013-07-04,09:53): Jak coś się mocno przeżyje, to potem takie długie wpisy wychodzą:) Gratuluję Ci z całego serca. Twoje przeżycia z trasy czytałem z zapartym tchem. Myślę, że nie wpadniesz w manię pokonywania kolejnych granic za wszelką cenę, ale w biegi górskie wsiąkniesz na dobre:), czego Ci życzę , bo.... to piękne jest
snipster (2013-07-04,10:00): Dzięki Iza ;) zjarany oczywiście byłem już lekko wcześniej, ba... kremików mi się nie chciało z plecaka wyjąć i wcześniej się smarować... no bo po co? ;) tu jest masakra, jest tyle detali, że można to porównać do szachów ;)
snipster (2013-07-04,10:06): Kedar, dzięki! :) moje pikusie to mini pikusie w porównaniu do twoich górskich wojaży ;) ale fakt, przeżycia są ogromne i mocno łechtają podświadomość "jeszcze zaraz teraz już natychmiast". To biegowy narkotyzm wręcz :)
jacdzi (2013-07-04,11:09): Gratulacje!!! Chlopak "z nizin" pokazal goralom co znaczy walka!
snipster (2013-07-04,11:24): Jacku, Dzięki :) mniej więcej coś w tym stylu, na dodatek mały leśnik asfaltowiec ;)
Kaja1210 (2013-07-04,12:12): Cóż wzniosłego można dodać do Twoich wzniosłych przeżyć? (Pytanie retoryczne ;)) Tylko więc gratuluję świetnego debiutu!
michu77 (2013-07-04,12:32): ...cos mi nie pasuje ten Grunwald... Gratulacje dla całej ekipy!!! ;)
snipster (2013-07-04,13:23): Kaja, dzięki :) tam wszystko było wzniosłe ;)
snipster (2013-07-04,13:24): Michu, na filmie było też gorąco, no i też rzeźnia była ;) Dzięki :)
TREBI (2013-07-04,15:46): Graty Snipi:) Była walka , jest zwycięstwo!!!
snipster (2013-07-04,15:57): Dzięki Trebi, Mocarzu ;)
paulo (2013-07-04,22:21): dla tych wewnętrznych wrażeń warto podejmować takie wyzwania. Gratuluję pomysłu, odwagi i realizacji.
snipster (2013-07-04,22:46): Paulo, Carpe Diem :) dzięki :)
Aga Es (2013-07-04,23:09): Gratulacje Piotrek! Wpis robi wrażenie:)
snipster (2013-07-04,23:13): Aga, dzięki... trochę się napociłem ;)
Sławek Konopka (2013-07-04,23:14): Piotrek trenuj trenuj!!!!! znaczy się zapier.....aj a bedzie Ci dane! powodzenia i do zoba na Ultra! Ps. Uważaj Ultra wciąga i uzależnia..........
snipster (2013-07-04,23:18): Skrzat :) hehe :) to jest kolejny stopień uzależnienia spotęgowany do kwadratu. Jednak jakie to jest miłe, szczególnie w takich okolicznościach przyrody... PS. Gratulacje świetnego wyniku w LUT!
jann (2013-07-05,07:24): Swietna relacja, aż mnie ciarki po plecach przechodzą jak czytam o tych górach, gratulacje za relecję, za bieg i za wynik!! :)
snipster (2013-07-05,08:42): Jannku, ciary były przed i na mecie, oraz podczas podziwiania widoczków... :) Dzięki!
dario_7 (2013-07-06,20:56): Gratulacje Góralu!!! No to rybka połknęła haczyk ;))) Góry nie dadzą Ci spokoju, a zwłaszcza Dolomity! :))
snipster (2013-07-06,22:08): Dzięki Dario ;) Dolomity czadowe są latem, ale... ciekawi mnie również, jak jest z francuskimi Alpami latem ;)
Marysieńka (2013-07-10,19:59): Mówiłam, że wrócisz zakochany...pytanko.....ultra są blondynką czy szatynką??? :))
snipster (2013-07-10,20:59): Maryś, jak to było... Brunetki, Blondynki, ja wszystkie was dziewczynki... ;)
beata.b (2013-07-15,23:47): Gratulacje i wielki szacun!! Koniec z narzekaniem że muszę biegać po (pa)górkach ;)
snipster (2013-07-15,23:54): Dzięki Beato :) będzie co wspominać... ;)
EviaUr (2013-08-01,23:54): Ale wyczyn. Wow. Jesteś kolejną osobą do inspirowania się :)
snipster (2013-08-02,00:01): Dzięki Eve :) chociaż ja jestem tylko małym, szarym, skromnym żuczkiem, albo raczej ptasiorem ;)







 Ostatnio zalogowani
Yatzaxx
16:06
Evelina33
16:06
Sikor 4Run Team
15:58
Admin
15:32
Nicpoń
15:24
pawlo
15:23
kos 88
15:04
marian
14:51
biegacz54
14:41
krzybocz
14:31
Isle del Force
14:12
rychu18625
13:58
tadeusz.w
13:56
marczy
13:55
Mikesz
13:36
Jawi63
13:32
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |