Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [126]  PRZYJAC. [286]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
mamusiajakubaijasia
Pamiętnik internetowy
"Byle idiota pokona kryzys; to co cię wykańcza, to codzienna harówka" - Antoni Czechow

Gabriela Kucharska
Urodzony: 1972-08-26
Miejsce zamieszkania: Rudawa / Kraków
490 / 580


2013-03-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Moja lewa stopa... (czytano: 2010 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://www.youtube.com/watch?v=AWKQSDRekBM

 

Do przedwczoraj moim ostatnim biegiem przebiegniętym świadomie, na poważnie, tak, jak trzeba był słynny, upalny Maraton Wrocław w 2011 roku.

W zeszłym roku trzy operacje (w tym dwie naprawdę bardzo poważne) całkowicie wykluczyły mnie z biegania. Zresztą nie tylko z biegania.
Tak naprawdę to nie mogłam robić mnóstwa rzeczy - ot, choćby myć okien czy wieszać firanek (na szczęście w domu firanek nie mam; już od jakiegoś czasu naszą intymność i nasz bałagan chronią żaluzje i rolety); nie mogłam też podejmować żadnych wysiłków, które powodują podniesienie ciśnienia (tym, że najbardziej ciśnienie podnoszą mi utarczki z własnymi dziećmi, czy objawy bujnej osobowości mojego męża postanowiłam nie zaprzątać sobie głowy), nie mogłam moczyć głowy, więc basen i pływanie też odpadały.
Słowem, zrobiłam się nieruchawa i - co tu dużo mówić - gruba.

A teraz - po roku - już mogę:)
Ostatecznym impulsem, by powrócić do intensywnej raczej aktywności fizycznej (ergo: do biegania) były pewne ciepłe słowa i obietnica Gudosa, za co cześć mu i chwała!

Tak więc wróciłam do regularnych treningów:)
Na szczęście okazało się, że tzw. pamięć ciała to nie bajka i już na trzecim treningu przebiegłam sobie biegiem ciągłym - spokojnie i bez wypluwania płuc - godzinę:)
Czyli według niektórych prawideł wciąż jeszcze mogę nazwać siebie biegaczką (AMATORKĄ jak najbardziej, ale jednak!).

Trenowałam wytrwale. Ze względu na ograniczenia czasowe, jak i na cel, który mi w tym roku przyświeca, zintensywikowałam te swoje treningi i w miejsce zwykłego wytuptywania kilometrów, zaczęłam uparcie trenować podbiegi.
Nie ukrywam, że po godzinie podbiegów na ogół lekko się zataczam a momentami pod koniec treningu wydaję z siebie odgłosy jak nie przymierzając (bo gdzież mi do niego) Kamil w Bochni, ale kicham na to! "Podbieguję" sobie uparcie i w sumie nieźle mi z tym:)

Pierwszym moim biegiem po wznowieniu treningów był Bieg ku Rogatemu Ranczu - miła kameralna impreza w w sąsiedniej wsi, z miłą, ale wcale nie taką łatwa, trasą.
To znaczy ta trasa jest banalnie łatwa i przyjemna, jeżeli pokonuje się ją tak, jak pokonywałam zawsze do tej pory - to znaczy, kiedy w miarę płasko, to biegnę, a jak mocno pod górę (czyli tzw. większa połowa trasy) wtedy idę mniej lub bardziej żwawym marszem.
Tym razem przebiegłam całość i mocno mi to dało w kość. Ale radość była:)

Następnym moim celem biegowym jawiła się Marzanna.
Lubię tę połówkę. Co więcej, ja ją lubiłam nawet wtedy, kiedy to było nudnych sześć okrążeń Błoń krakowskich.
Ale... sympatia do tego konkretnego biegu wcale nie osłabiała moich obaw.
Owszem trenuję mocno i regularnie od dwóch miesięcy, ale w tym czasie nie zrobiłam ani jednego długiego wybiegania, bo po prostu i zwyczajnie nie miałam na to czasu. A i zdrowie nie pozwala, bo moje zimowe treningi na ogół kończą się tygodniowym przeziębieniem.
Ergo: mimo uczciwego treningu, nie wiedziałam czego w czasie półmaratonu mogę się po sobie spodziewać.
Miesiąc przed "godziną 0" zapytałam Tomka, czy pobiegnie ze mną. Egoistycznie go zapytałam, bo nie wiedziałam, w jakiej sama jestem dyspozycji biegowej, natomiast wiedziałam, że Tomek jest czymś na kształt tytana mentalnego, który nie odpuszcza. (No, jeżeli ten facet bez przygotowania kończy maratony a w dodatku potrafi - mentalnie - pociągnąć mojego niezbyt podatnego na perswazję męża, to jest tytanem mentalnym i już!)

Czas Marzanny zbliżał się nieubłaganie, w międzyczasie wróciła zima, a ja w czasie odśnieżania podwórka złapałam konkretne przeziębienie, ale...
Postanowiłam, że ta Marzanna będzie prezentem imieninowym dla mnie samej, bo 24 marca - dokładnie w dzień Półmaratonu Marzanny, wypadają moje imieniny. Zaklinałam rzeczywistość jak trzeba:)

No i w końcu - co było do przewidzenia; ba, to zgoła było nie do uniknięcia - nadszedł TEN DZIEŃ :)

Do samego momentu startu nie wiedziałam jak się ubrać. W sumie do dziś nie wiem, czy ubrałam się właściwie - chyba jednak za ciepło; zdecydowałam się jednak na wiatrówkę, bo bałam się wiatru znad Wisły i na Błoniach. No i faktycznie - kiedy wiało, to wiatrówka była na wagę złota, zaś kiedy nie wiało, to dusiłam się w sosie własnym, rozsiewając dokoła upojne wonie (jak tuszę).
Biegłam w białej koszulce "Dzieła pomocy św. Ojca Pio", i tu mała anegdotka:
Kiedy poszliśmy po te koszulki (a było nas kilkanaście osób), pani wręczająca je powiedziała, że napisy na nich różnią się treścią (co było zgodne z prawdą, bo rzeczywiście się różniły). Kiedy wzięłam swoją koszulkę, Jerzyś zapytał mnie, jaki napis mam na tej koszulce, a ja oczywiście nie usłyszałam pytania, natomiast wyraziłam na głos nadzieję, że się w nią zmieszczę. Już chwilkę później mój najmłodszy syn obwieszczał każdemu, kto chciał go słuchać, że jego mama biegnie w koszulce z napisem "Mam nadzieję, że się w nią zmieszczę", i co gorsza granitowo wierzył w to, że taki właśnie dumny napis mam na plecach:) Dopiero po dłuższej chwili udało mi się wyjaśnić mu nieporozumienie.
W rzeczywistości na plecach miałam hasło "Biegam po ulicy, mieszkam w domu. Nie każdy na takie szczęście."

Ale do rzeczy.
Czas startu się zbliżał, Jerzyk do przedszkola biegowego, Piotrek do obowiązków, ja do strefy startowej i... RUSZYŁO!

Sobie biegniemy.
Na początku miałam wrażenie, że biegniemy trochę za szybko, ale to chyba nie była prawda. Po prostu w ten lekko mroźny dzień o wiele dłużej niż zazwyczaj rozgrzewały się mięśnie.
Od pewnego momentu wiedziałam już, że tempo, które pierwotnie wydawało mi się zbyt szybkim, jest optymalne - to były tylko zimne mięśnie i nic innego:)
No i tak biegniemy (pod górkę), biegniemy; ja, jako krakowianka z urodzenia, wychowania i zamiłowania opowiadam Tomkowi o osiedlu na Praskiej; biegniemy, wybiegamy na ten odcinek Tynieckiej, który wiedzie wałami Wisły (no cóż, u mnie w rodzinie nie mówiło się: wały Wisły a nie Bulwary Wiślane) i... nagły zachwyt. Boże, jaki piękny widok! Ten Wawel w perspektywie, brak ludzi, lekki mrozik... Po prostu czysty zachwyt!
Biegniemy do Wawelu.
Tomek, jak przystało na dżentelmena, dostosowuje się do mojego tempa i mówi, że jest w porządku:)
Na wysokości Wawelu, żeby nam nieco osłodzić trudy biegu opowiadam anegdotkę: kiedy byłam małą dziewczynką, ale na tyle już dużą, by zaczynały mnie fascynować zagadnienia odległości, miar i wagi, zapytałam moją mamę, ile to jest kilometr. Na co mama spokojnie odpowiedziała mi, że to tyle, ile od Hotelu Forum do Wawelu.
Ponieważ przez większość dzieciństwa mieszkałam na osiedlu Podwawelskim a Wawel w nieodległej perspektywie było widać z okna mamy (z szóstego piętra w wieżowcu na ogól nieźle widać), przeto wiedziałam dokładnie, gdzież ten Wawel się znajduje. Oczywiście i spacery nad Wisłę są czynnikiem, którego nie należy w tej opowiastce pomijać.
Wtedy ten kilometr wydawał mi się szalenie konkretną odległością. No bo jeżeli idzie się na spacer na Wawel (kilometr w jedną i kilometr w drugą stronę) i zajmuje to pół dnia, to to musi być STRASZNIE daleko! No, po prostu musi:)
A teraz perspektywa wydatnie mi się zmieniła:)

Biegniemy:)
Mijamy Wawel, kawałek dalej Skałka po lewej, potem Most Retmański, kładka Ojca Bernatka i nawrotka na niej i moje zwierzenie, że na kładce Bernatka jestem pierwszy raz. Tomek się dziwi, wspomina, że on już z Piotrem tutaj biegał, ja pytam gdzie ich kłódka, Tomek mówi, że z drugiej strony, śmiejemy się:) (Kładka Bernatka to takie miejsce w Krakowie, które zakochane pary upodobały sobie do zawieszania kłódek z wypisanymi na nich imionami, które to kłódki mają być świadectwem ich wiecznej miłości. Ponieważ ja jednak wychodzę z założenia, że ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej, nie odczuwam potrzeby takiej deklaracji.)
Biegniemy, a tu..... znów wyłania się Wawel:)
Obiegamy go Bernardyńską, Kanoniczą (to najstarsza ulica w Krakowie i wciąż jeszcze zachowała swój średniowieczny klimat i charakter), potem Plantami znów na Wawel i nad Wisłę.

Biegniemy.
Zaczynam być lekko zmęczona, co objawia się tym między innymi, że wygłaszam wcale nie taką głupią opinię, że zdumiewające jest to, że krakowskie Stare Miasto znajduje się w całości w niecce (stąd słynny krakowski smog i powietrze malaryczne, których nie ma co z tej niecki wywiać), a tymczasem większość trasy składa się z małych, co prawda, ale dosyć upierdliwych podbiegów! Cuda i dziwy...

Wbiegamy pod Norbertanki (widzę od dłuższej chwili, że Tomek też już jest zmęczony), potem nad Rudawę i wtedy to mój kochany towarzysz mówi, żebym biegła dalej sama, on sobie tu zostanie.
Powiedzieć, że grom z jasnego nieba nie wywarłby na mnie takiego wrażenie, to mało!
Zbieram w sobie wszystkie moce wewnętrzne i głosem miłym i szemrzącym jak zefirek (a nie szemrze się najlepiej po podbiegu i 16 kilometrach trasy) mówię do Tomka, że nie odpuszcza się pięć kilometrów przed końcem, i że da radę.
Albo mi wierzy, albo obawia się rozgniewać harpię, w każdym wypadku biegnie dalej.
Na osiemnastym kilometrze mówi mi zdecydowanie, żebym biegła dalej, a on się chwilę przejdzie i obiecuje mi, choć żadne z nas w to nie wierzy, że mnie dogoni.
Wiem, że powinnam z nim zostać. Wiem!
Pewnie gdyby to nie było już na Błoniach, to bym została (zostałabym? Tak naprawdę to nie wiem).
Ale wiem też, że postanowiłam ten półmaraton ukończyć biegiem ciągłym i cały czas konsekwentnie to robię! Oczywiście, że jestem zmęczona, ale staram się o tym nie myśleć i nie dopuszczam do głosu mentalności. Tym razem ani razu nie było kierowanego do siebie samej "Gabuniu, dasz radę, jeszcze troszkę"; tym razem po prostu koncentrowałam się na biegu i równym tempie. Nie chcę tego odpuszczać. Więc (wstyd!) wychodzi ze mnie świnia i tego Tomka zostawiam i biegnę dalej.
Oczywiście w życiu nic nie ma za darmo, więc i teraz to, że biegnę już sama, działa na mnie nieco demotywująco. Ale biegnę.
Tuż przed dwudziestym kilometrem widzę maszerująca kobietę i dusza mi się gotuje!
Przez całą trasę biegła z koleżanką mniej więcej w naszym tempie - raz my je, a raz one nas, a teraz maszeruje i nie ma siły. Na szczęście na plecach ma wypisane imię, więc podbiegam do niej i mówię "Uśka, chodź! Nie rezygnuje się kilometr przez metą. Truchtaj, ale nie maszeruj. Dasz radę!"
Uśka, zupełnie bez wiary z to, że da radę, ale jednak zaczyna truchtać. Kiedy widzę, że nie jest źle, mówię do niej, żeby mi obiecała, że nie przejdzie do marszu. Uśka obiecuje, a ja chcę pociągnąć z powrotem swoim tempem. I tu zdumienie, bo ona konsekwentnie ciągnie ze mną:)
Wtedy mówię jej, żeby odrobinę wydłużyła krok, to dogonimy jej koleżankę. Że biegły razem cała trasę, więc spokojnie razem skończą. Uśka wbrew temu, co myślała, ma jeszcze sporo siły, bo przyspiesza:)
Kiedy wiedzę, że tę swoją Dorotę dobiegła, wyrywam nieco do przodu, mówiąc sobie w duchu "nie będzie finiszu. Nie mam już siły na finisz."
I konsekwentnie włączam przyspieszenie i finiszuję;)


A potem medal na szyję, złota folia na ramiona, podchodzę do barierki, zawisam na niej i przeżywam krótką śmierć:)
A potem równie szybkie zmartwychwstanie:))

Podchodzę do dziewczyn z Dystansu, dostaję wodę i banana, po czym zostaję serdecznie i szczerze wyściskana.
To głupie, ale jestem tak szczęśliwa, jak po moim pierwszym półmaratonie - że ukończyłam, że dałam radę, że w czasie, który mnie tak naprawdę bardzo satysfakcjonuje, że ŻYJĘ!

Czekam na Tomka - dobiega cztery minuty za mną, też jest zadowolony. Nie przedstawia żalu, że pobiegłam do przodu (ale kto go tam wie? W końcu to facet, dżentelmen i być może po prostu nie chce mi sprawiać przykrości), cieszy się, że też skończył.

Potem jedzenie, spotkanie z Piotrkiem, marsz pod scenę i miła niespodzianka w postaci prezentu imieninowego dla mnie od KKB Dystans:)
Potem jeszcze szybka kawa, odbieramy zachwyconego Jerzyka z przedszkola i odwozimy Tomka do domu.



Garść faktów:
Na dziesiątym kilometrze byłam na 1642 miejscu, na mecie na 1612, ergo - wyprzedzałam:)
Na dziesiątym kilometrze prognozowany czas mojego przybycia na metę opiewał na 13.19; w rzeczywistości dobiegłam a na tę metę dwie minuty później.
Jeszcze nigdy (pomijając połówkę, na której zającował mi Zulus i to on pilnował mojego tempa biegu - ze stoperem!) nie pobiegłam dwóch połówek półmaratonu w tak równym tempie.
Owszem, tutaj na drugiej straciłam te dwie minuty, ale też nie było nikogo, kto by - tak jak Zulus sześć lat temu w Skarżysku - miał odwagę krzyknąć na mnie (tu będzie cytat tyleż brzydki, co dosadny, ale i prawdziwy) "Kurwa, nie pierdol, że nie masz siły, tylko biegnij!"
Wtedy podziałało, tu podziałałoby tym bardziej.
Ten półmaraton - po długiej przerwie, w bynajmniej nie optymalnej temperaturze i zdecydowanie bardziej pod górkę niż się spodziewałam, pokonałam z drugim (takie mam wrażenie) czasem w życiu. A mogło być lepiej.


Wnioski:
- byłam źle ubrana, ale do dziś nie wiem, jak tak naprawdę powinnam się była ubrać,
- biegłam za bardzo siłowo, ale przestawienie się na lekki tryb zupełnie mi nie wychodziło,

- jestem całkiem nieźle przygotowana, a wiem, że dam radę przygotować się lepiej,
- nauczyłam się pracować biodrami i kiedy nogi są już zmęczone, potrafię sobie tymi biodrami pomóc,
- wiem już, że na delikatnych podbiegach mogę zyskiwać, tylko nie mogę się tego bać:)


I na koniec już:

Wendy, I"m Home! :)))




PS. dotyczący tytułu:
Tak, boli mnie lewa stopa:)
I w ogóle nogi mnie bolą:)
Ale NIE ŻAŁUJĘ!

Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora


Gerhard (2013-03-26,11:26): Piękny medal. Fajnie, że wróciłaś do biegania. Do zobaczenia - pewnie na Jurajskim!
bartus75 (2013-03-26,11:31): żałuje tylko tego że się nie spotakliśmy .. ale przy pobieraniu koszulek byłem za późno :( a biegłem ... sama wiesz egoistycznie do przodu :)
mamusiajakubaijasia (2013-03-26,11:36): Bartek, życie (biegowe) przed nami:)
jacdzi (2013-03-26,12:49): Gabuniu, bardzo sie cieszymy, nie watpilismy ani chwili ze wrocisz do nas, no i masz sliczny medal. Nalezy Ci sie!
paulo (2013-03-26,13:49): gratuluję pięknego powrotu.Obyś zawsze była tak radośnie usposobiona po biegu i pełna nadziei.
jann (2013-03-26,15:28): Gratulacje , przebiegnięcie połówki po długiej przerwie to mocny akcent, muszę się zakręcić i może też coś pobiegnę pod Wawelem
PawełŻyła (2013-03-27,08:19): Gaba. Fajnie , że znowu jesteś z nami.;-)
Madmax (2013-03-27,09:28): Wiedząc że biegłaś w PM po biegu sprawdzałem w wynikach za mną i pomyślałem zrezygnowałaś a tu niespodzianka przebiegłaś w bardzo dobrym czasie. Szok
mamusiajakubaijasia (2013-03-27,09:30): Ale kawał Józiu:) Jak za starych, dobrych czasów - przed Tobą:))
ursmen (2013-03-27,12:45): Jeszcze raz chciałam bardzo podziękować za motywację na końcowych kilometrach, gdyby nie ty pewnie do mety bym szła a nie biegła, WIELKIE DZIĘKI !!!
mamusiajakubaijasia (2013-03-27,12:53): Ależ:))
Krzysiek_biega (2013-03-28,09:01): Jesteś dobrym przykładem że i po operacji można powrócić do biegania
adamus (2013-04-01,21:37): przeczytałem :)







 Ostatnio zalogowani
POZDRAWIAM
09:44
Leno
09:38
Wojtek23
09:05
kos 88
08:51
Gapiński Łukasz
08:40
KKFM
08:40
kornik
08:25
platat
08:17
maciekc72
08:04
Admin
07:57
42.195
07:55
johnbegood
07:52
BemolMD
07:41
mirek065
07:34
rolkarz
07:29
farba
06:43
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |