Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [117]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
gerappa Poznań
Pamiętnik internetowy
gerappa

Agnieszka
Urodzony: 1979-10-29
Miejsce zamieszkania: POZNAŃ
110 / 180


2012-04-24

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Skoro nie można się cofnąć, trzeba znaleźć najlepszy sposób, by pójść naprzód. (czytano: 3661 razy)

 

Tuż za metą miałam ochotę wykopać sobie dziurkę w ziemi a wyrytym korytarzem pod wielką trawą Krakowskich Błoni dokopać się do łóżka. Łóżko zaś zamienić w kapsułę wyposażoną w jedną tylko klamkę od środka. Ulokować pomarańczowe stopery w uszach i nikomu nie otwierać aż do rana. Nawet sobie wyobrażałam czasem ten stan ale czasem nawet cisza boli. Nie wiedziałam, że tak będzie. Tzn brałam pod uwagę różne możliwości ale generalnie cechuje mnie pozytywne myślenie a nie czarnowidztwo. Uważałam siebie za osobę, która nie przesadza z optymizmem… a tu proszę, zdarzył się ten pierwszy raz...

Pojechaliśmy do Krakowa turystycznie przy okazji maratonu :) wyposażona w przewodnik – prawie przeczytany - oraz mapę zeszytową miasta, przepełniona apetytem na piękne widoki zameldowałam się w hostelu. Tam mój zapał się nieco ostudził. Nie przypuszczałam, że rezerwując miejsca muszę zapytać jaka temperatura panuje w pomieszczeniach oraz czy woda pod prysznicem będzie ciepła… Snipi się zachwycał Błoniami – dla mnie była to tylko trawa...do czasu … kiedy: stojąc na wielkiej trawie spojrzałam w niebo, obróciłam się dokoła siebie i dotarło do mnie, że ja za dwa dni to wszystko obiegnę – wtedy wydawało mi się to wspaniałe – ostatnie kilometry maratonu dookoła Błoni nie były już tak fantastyczne ja ta ‘chwila która trwa’…

Wydawało mi się, że będzie cudownie, wyobrażałam sobie nawet podbiegi, że je pokonuję, wyobrażałam sobie ból i że go pokonuję… jakaś ograniczona ta moja wyobraźnia była… już od piątku rozpoczęłam nawadnianie. Wcześniej zakupiłam w sklepie z odżywkami sportowymi zachwalane i polecane prze Kolegów [doświadczonych Maratończyków] odżywki, węglowodany, izotoniki i spijałam je przy każdej okazji. Oczywiście dawkowanie wg przepisu na opakowaniu. Czułam się pełna. Ale nadal ładowałam do pieca ile się dało. To maraton przecież – muszę być silna. Na Expo zakupiłam batony, kolejne żele i zajadałam ciasteczka energetyczne. Chodziłam wcześnie spać i w tym wszystkim zapomniałam w sobotę zjeść konkretnego obiadu. Byłam na pasta party, potem porcja makaronu w hostelu, podjadanie ‘pomiędzy’ i spanie… a rano pobudka – poranek rozpoczęłam od zjedzenia batona energetycznego jeszcze w łóżku. Potem kanapki, herbatka – powinno wystarczyć. I na start…

Pogoda. Inaczej sobie ją wyobrażałam. Myślałam, że będzie zimno, że wystartuję w folii termicznej, że na pierwszych kilometrach się rozgrzeję a potem ją wyrzucę. Oddałam rzeczy do depozytu – folia nie była potrzebna, a słońce ... grzało jak w Egipcie... a ja bez czapki...Wilgotność dość spora, ogólnie ciężkie powietrze. Strach po plecach mnie przeleciał. 9:30 wystartowaliśmy - pierwsze kilometry lekkie, wolne i w tłumie. Jakoś się tym nie zrażałam. Ustawiłam się ciut przed balonikami na 4:00. Już wcześniej umówiliśmy się [Gunia i ja] z Michałem, że on poprowadzi nas na fajny wynik i pomoże nam w cierpieniach a on … przed startem zniknął… rozpoczęłyśmy maraton same. Wiedziałam, że nas znajdzie. Na drugim kilometrze nas dogonił i rozpoczął swą gadkę motywacyjną :)

Obce miasto – mimo, że piękne – jakoś tak mało żywe mi się wydawało – większość Kibiców to zwyczajni gapie – stali z rękami w kieszeniach wkuci na cały świat, że biegniemy – tylko kilka zorganizowanych grupek świetnie dopingowała… pierwsza piątka minęła szybko, druga również. Jednak dość szybko zaczęłam czuć jakiś dyskomfort, trudno mi było określić jakiej sfery on dotyczy… bałam się ściany, bałam się, że braknie mi sił… Michał miał przy sobie wodę i izotonik – piłam regularnie – na 7 km poprosiłam o kawałek banana – zjadłam odrobinkę skrobiąc zębami. Biegłam lekko – tempo specjalnie nie było wygórowane – takie zwyczajne, treningowe…. A słońce grzało coraz mocniej… polewałam się wodą, piłam wodę, próbowałam biec na maxa w cieniu… i nic… czasami przypominał mi się blog Truskawy – nie chciałam się poryczeć – ale było ze mną coraz słabiej, jakby moje paliwo mi szkodziło, nic mnie nie bolało. Nic - czego się obawiałam…. Im bardziej się starałam tym gorzej mi szło.

Pod względem technicznym przygotowałam się najlepiej jak tylko mógł przygotować się amator bez użycia sponsora. Buty – przyzwyczaiłam do nich nogi, stopy miały techniczne skarpetki kompresyjne w śmieszne niebieskie kropki. Podczas biegu uwypuklenia masowały mi podeszwy, palce wolne – nie czułam odrętwienia, rozcięgno podeszwowe chronił specjalny ściągacz. Ale same nie biegły. Buciki wyposażyłam w specjalne sznurowadełka na suwaki – zawsze po ok. 25 km musiałam na chwilkę się zatrzymać by przesznurować, lub poluzować wiązania – teraz nie było to konieczne bo sznurówki były elastyczne. Łydki chronione przez opaski kompresyjne – compressport- zero zmęczenia mięśni. Ubiór – z uwagi na pogodę – miałam dość skąpy – było mi lekko – nawet zdecydowałam się zostawić w hotelu dodatkowy balast – zbiorniki z wodą – żeby było lżej… a jednak … biegło mi się coraz ciężej, bałam się , że za chwilkę zegnę się w pół i zatrzymam. Maszyna do biegania działała a ośrodek sterowania – nie. Szukałam ratunku w swojej głowie i nie znajdowałam go. Od 13stego km kontrolowałam pracę rąk i nóg, próbowałam ją skoordynować i… nic, nie czułam przypływu mocy. Ramionka nie były zmęczone ja miałam wielki apetyt na bieganie a moja środkowa część mnie się buntowała. Czułam jak moc mnie opuszcza i że Gunia zapodaje jak rakieta. Wiedziałam, że coraz trudniej utrzymać mi nasze tempo i zdawałam sobie sprawę, że ją hamuję…

Na 18stym kilometrze Michał puścił ją przodem i wrócił mnie ratować. Niestety Michał nie nosi okularów słonecznych na startach a już się trochę poznaliśmy i widziałam, że martwi się o mnie. A to nie pomagało. Przyszedł czas na podjęcie decyzji: Michał zostaw mnie – ja polecę wolniej sama. Szkoda Ciebie dla mnie. Ona zrobi lepszy wynik. Leć i zrób dla niej tyle ile dla mnie zrobiłeś w październiku. Ja sobie dam radę. Przybiegnę później – kto wie – może moc wróci i Was dogonię. I widziałam jak się oddala i ogląda, widziałam, że ma dylemat ale to była najlepsza decyzja. Na agrafce nawet już na nich nie patrzyłam. Dopadła mnie rezygnacja i ogarnęła wielka samotność. Na 21wszym km już byłam sama – czas 2:03 na zegarze – nie tak źle pomyślałam…
… wtedy przypomniałam sobie o Emi – że ona biegnie sama samiusieńka, w Londynie a ja tu tak jęczę… weź się w garść Aga – biegnie głowa – tylu osobom to tłumaczyłaś i sama dobrze wiesz, że tak jest. Nogi szły a reszta nie. W plecach mnie zginało. Emi zawsze mówiła, że ona na każdym punkcie pije – biegnie bez picia i pije na punktach, mówiła: ‘ja sobie biorę kubeczek w rękę, się chwilkę przespaceruję, naładuję, nie lubię jak mi się woda wylewa jak mi do nosa leci bo brodzie…’ zrobiłam jak Emi i wystartowałam znów, podjęłam walkę. Ale plecy … plecy bolały coraz mocniej. Skoro wystartowałam a nie chciałam zejść z trasy – przyszedł czas na opracowanie nowego planu na pokonanie pozostałego dystansu. Czasami myślałam, że to tyłek tak mnie boli, że biodra… ale ten ból promieniował wciąż na plecy i jak chwilę go nie było to biegłam a jak się pojawiał to maszerowałam i w ten sposób z mojego pięknego biegu maratońskiego zrobił Galloway…

Dobrze wiem, że ta metoda nie jest zła. Mimo ostrej redukcji średniego tempa – widziałam, że wyprzedzam… obserwowałam ludzi biegnących równym tempem, kiedy szłam oni mnie wyprzedzali ale po jakimś czasie to ja wychodziłam do przodu. Bardzo chciałam, by moje bieganie po Krakowie wyglądało inaczej, nie tak to sobie ‘wymyśliłam’… Bieg był naprawdę fajny – Organizatorzy się spisali – punkty z wodą wypadały naprawdę bardzo często. Pomyłam, że skoro czas walki już za mną - a byłam dopiero na 25 km – to może znajdę sobie jakieś cele, czyjeś plecy, do wyprzedzania. I znalazłam. Pomarańczowa koszulka, kolor rzucał się w oczy, udało mi się gościa dogonić… i co ? żal mi było go wyprzedzić – oddech miał ciężki – dziwne – sapał gorzej niż ja. Poczęstowałam go wodą. Słowak – za wiele se nie pogadamy… no i pobiegłam… biegłam szłam, biegłam i szłam … i szłam a tu ktoś mi podaje wodę… Słowak :) no i ruszyliśmy razem. Nieśliśmy naprzemiennie butelkę wody. Takie pokrzepienie bez słów. W międzyczasie wciągałam żel - zaczęło mnie po nim mdlić... Na ok. 28 km zauważyłam kolejny cel: niebiesko-biała koszulka Maniaków :) wyprzedzę sobie Maniaka – jak pomyślałam tak zrobiłam… ale nie miałam serca go tak zwyczajnie wyprzedzić… gość szedł zrezygnowany… podałam mu butelkę wody, zapytałam jak się czuje… odpowiedział… [szkoda gadać] … no to … czy chcesz biec ze mną Gallowayem? Poderwał się do biegu. Odtąd nie byłam już sama. Słowak nabrał sił i parł równiutko do przodu….

Biegliśmy do tablicy odliczającej kolejny kilometr i fundowaliśmy sobie 200 metrów ostrego marszu, piliśmy i nastrajaliśmy się na następne 800 metrów… czasami udało mi się nawet zapomnieć o mojej klęsce trwającej w Krakowie, że nie będzie życiówki… i że nawet nie będzie w miarę przyzwoitego wyniku… i tak do 33 km… kiedy znów dogoniliśmy pomarańczową koszulkę ze Słowacji :) Kolega napił się wody i znów przyłączył się do nas… 35 km… jak spojrzałam na czas to stwierdziłam, że lepiej nie patrzeć… oni Wszyscy byli już raczej na mecie…

Na każdym kilometrze zaliczałam dolinę i na każdym kilometrze mówiłam sobie: ukończyć maraton to nie wstyd. Przecież nie jest tak źle. Gorzej byłoby gdybym zeszła z trasy, gdyby mnie znieśli albo gdybym się teraz poryczała… słońce schowało się za deszczowymi chmurami, Wisła z delikatnej spokojnej rzeki nabrała groźnego wyrazu, ciemne chmury zawisły nad miastem, zbiegaliśmy bulwarem wzdłuż rzeki, powinno być lżej ale silny porywisty wiatr rządził naszym tempem… zmieniał kierunek i z każdym kilometrem był coraz silniejszy. Tak jak na poprzednich kilometrach modliłam się o deszcz tak na 38smym marzyłam o tym by zakończyć już tą farsę. Na 39 km spotkałam Kolegę. Nie tak to spotkanie powinno wyglądać... powinnam biec jak łania i zasuwać do mety - tak by inni patrzyli z zazdrością. Wstyd się przyznać, ale ciągle go pytałam gdzie ma auto i kiedy już pójdzie… nie taką powinien mnie oglądać… jak idę pod wiatr… na maratonie spacerki sobie urządzam… a on szedł i szedł …. Obszedł z nami wielka trawę…

500 metrów do mety – już blisko – a jednak daleko – potem 200 metrów finisz :) poprawiłam włosy... tylko moja fantazja mogła mnie uratować. Wciągnęłam brzuch i wbiegłam na metę tak jak bym to ja była tam pierwsza… a szarfa opasała moją talię… moje ręce w geście zwycięstwa wyciągnięte ku niebu i moje do Boga słowo: dziękuję, że nie pozwoliłeś bym się poddała, że tu jestem.

A potem to już szukałam miejsca dobrego na wylizanie ran. Niestety wszyscy czekali na mnie na mecie i musiałam się uśmiechać. Jeden był zrozpaczony, że tylko 3:20 mu wyszło [luźna łydka] drugi, że cienko bo tylko ok. 4:20 [i po co te nerwy] dobrze, że chociaż Gunia była zadowolona z wykonania planu, pięknej życiówki :) [4:01: coś tam] [spoczes]
Wróciłam z Krakowa z medalem. Wielki niedosyt. Czuję się zawiedziona wynikiem ale nie maratonem. Trasa nie należała do płaskich a i pogoda [jak to ostatnio często bywa] zaskoczyła biegaczy. Szkoda tylko, że moje nerki przypomniały mi o sobie właśnie tam, że nie chciały współpracować. A może to moja wina? Myślę, że przedawkowałam te wszystkie izotoniki, żele i odżywki… że nie trzeba było się tak szprycować, nerki nie dały rady tego przerobić, obciążyłam żołądek, wątrobę i przez to tak osłabłam…

Tłumaczę sobie, że start w Krakowie mnie jednak uszczęśliwił: nie mam przeciążeń, nawet najdrobniejszych urazów, otarć i pęcherzy. Mogę choćby jutro potruchtać. Zrobiłam sobie tam konkretny trening wytrzymałościowy w ramach wiosennego sezonu. Pewnie jeszcze trochę czasu minie zanim wyleczę nerki i będę znów mogła wymiatać… ale to nie zmienia faktu, że nadal kocham bieganie.

fot. Maciej Marciniak :)


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


adamus (2012-04-25,00:08): Zwyciężyć znaczy przeżyć........... Jeszcze raz gratuluję dotarcia do mety:-) A przy okazji uratowałaś życie Maniakowi, możesz być z siebie dumna !!!
mamusiajakubaijasia (2012-04-25,07:54): Świetna relacja:) Na stronę główną!
Rufi (2012-04-25,08:00): Jak Gaba tak pisze, to zara beędzie na głównej :-)
Rufi (2012-04-25,08:01): I co było powodem Aga. Jesteś przekonana że nerki? A może Ty tez nie wiesz? Tak jak Truskawa? Kurde, no nie mogę tego zrozumieć. Ale tez podejrzewam że przesadziłaś z węglowodanami i izotonikami. A to ze ukonczylas maraton przy złym samopoczuciu już od 10km to wielki szacun. Ja bym zeszła z trasy na pewno...
tdrapella (2012-04-25,08:38): Mimo wszystko wygrałaś z samą sobą i swoją niemocą tego dnia. Też myślę, że za dużo tej chemii. Jak to mawiał mój szwagier kiedy faszerowaliśmy się Vitargo przed pewnym półmaratonem "dziesiejszy bieg sponsoruje Chemiczny Ali"... Od tego czasu na vitargo nie mogę patrzeć a jego grejfrutowy zapch (bo już nie smak) przyprawia mnie o odruchy wymiotne ;) Co by nie było jesień będzie Twoja. Masz to jak w banku
Rufi (2012-04-25,08:58): Tak sobie myślę Aga, że uczymy się na błędach. Ja biegłam maraton 2x i 2x bez bólu i żadnych niespodzianek. Pewnie dlatego że słucham tylko jednej osoby - mojego trenera. Jak słuchasz innych osób to już w końcu sama nie wiesz co jest dla Ciebie dobre. Nadmiar izotoników i innych chemii na pewno szkodzi. Ja nawet suplementy w postaci elevitu (dla kobie w ciąży :-)) odstawiłam, żeby nie osłabiać wątroby. A może po prostu za mało podstawowej rzeczy? Za mało wody?
gerappa Poznań (2012-04-25,09:01): teraz mam dużo czasu na przemyślenia - pobiegam - "sprawdzę siebie" - sprawdzę z czym się najlepiej czuję :)
michu77 (2012-04-25,09:04): ...przypomniałem sobie swoje własne emocje z Wrocławia 2010 - jakbym znowu brał udział w tamtym maratonie ;-)))
KR (2012-04-25,09:47): Gdy zobaczyłem jakie tempo miałas na 12-13 km myślałem ze złamiesz 4 godz. Potem było jak ze mną połówka w/g planu, skok temperatury i pogoda zrobiła swoje. Co do opinii na temat Vitargo podpisuje się oboma rękami. Juz więcej nie skorzystam. Jesienią musi być i będzie lepiej.
snipster (2012-04-25,10:17): Liczy się wygrana i to, że się nie poddałaś ;) każdy ma swoją traumę i z nią walczy, nawet luźna łydka :p
jagódka (2012-04-25,12:23): Agnieszko na jesień walniesz życiówkę:))A poza tym to przebiegłaś kolejny maraton i to się liczy:)) Całe 42 km z hakiem:)Uwierz, że na pewno byli tacy, którzy patrzyli z podziwem jak dobiegasz do mety:))
mizaj (2012-04-25,12:36): Testowałem już różne metody odżywiania i nawadniania. Po połówce w Poznaniu powiedziałem sobie: koniec z izotonikami, koniec z tą "chemią". Słodziki rozwalają mi cały układ trawienny. Po połówce w Poznaniu dwa dni walczyłem z dolegliwościami żołądkowo-jelitowymi. W Łodzi jadłem tylko banany i piłem wodę. 14 punktów odżywczych, na każdym kilkadziesiąt sekund spacerek i popijanie wody z kubeczków. Przed biegiem też się pilnowałem z jedzeniem i piciem. To był strzał w dziesiątkę. Pomijając czas z którego jestem zadowolony, najważniejsze było to że nie miałem żadnych dolegliwości, żadnych skurczy, żadnej "ściany". Zakwasy na drugi dzień też nie zwaliły mnie z nóg.
byk68 (2012-04-25,12:36): Jak mawia mój zacny doświadczony kumpel : "to tylko bieganie" Gratuluję ukończenia ! JESTEŚ WIELKA I JUŻ :-)))
kazinski (2012-04-25,12:44): uffff, czytałem tę relację jak horror i aż mnie korciło przejść na koniec sprawdzić czy przeżyłaś ! Świetnie operujesz piórem a maraton? no cóż będą następne a Ty madrzejsza w kwestii odżywek, pozdrawiam
e.i. (2012-04-25,13:01): Cudna opowieść, a jakoś tak szczególnie spodobał mi się wątek mijanego Słowaka i ta solidarność i życzliwość wobec osób, z którymi teoretycznie rywalizujemy :).
piotrbp (2012-04-25,13:26): Super relacja. Czyli nie tylko ja umieralem na trasie. Powodzenia w startach.
piotrbp (2012-04-25,13:31): Odnosnie jedzenia na trasie to przerzucilem sie na suszone figi. Rewelacja, tylko troche w zebach zgrzyta. :D
Stasseb (2012-04-25,14:34): Super relacja! I tu tkwi piękno Maratonu ;)),.. odkujemy się w Poznaniu. Pozdrawiam ;)
Marysieńka (2012-04-25,15:38): Aga.....czy słyszałaś kiedyś od "luźnej łydki", że jest zadowolony??? Zwycięstwem jest to, że dobiegłaś....ja raz zeszłam i dużo czasu minęło zanim podczas kolejnych maratonów uporałam się z chęcią zejścia na tym samym kilometrze:))
igi (2012-04-25,16:22): Oj pomogłaś Maniacowi i to jak! Start zaraz po chorobie. 28 km masakra. Różne myśli biegają po głowie. Nawet żeby zejść. I nagle z otępienia wyrywa zdecydowane "Chodź, chodź!" Jeszcze raz BARDZO DZIĘKUJĘ! ps. Cały czas słyszę twoje "Ukończymy! Wstydu nie będzie!" :-D
Truskawa (2012-04-25,17:59): Tak naprawde pogodę mieliście paskudną i bardzo się cieszyłam, że siedzę sobie wygodnie pod Wawelem na wale i patrzę jak się męczycie. Gratulacje Aga za kolejny ukończony maraton.
wiadran (2012-04-25,18:46): determinacja. nic więcej w maratonie nie trzeba. determinacja... przepraszam, że tak egocentrycznie - w Amsterdamie miałem zgon. wystartowałem z przeciążonymi łydkami, odpadłem od tempa założonego na 16km, potem była tragedia, a potem jeszcze gorzej. ból, upadki (dosłownie)... wręcz zazdroszczę, że możesz już "dzień po truchtać" - ja nie mogłem wtedy stać... a w głowie ciągle odbijało mi się echem 3:15, a miało być 15 do 3h, nie od... pół roku mija - Wiedeń - 2:43:32 i esencja szczęścia. Warto było poczekać, determinacja i ciężkość osiągania celów wspaniale podkręcają ich smak. Napiszę to, chociaż pewnie to już wiesz, następny bieg będzie lepszy. Następny wygrasz i będziesz się tym delektować :) powodzenia!
Polmaraton2H (2012-04-25,20:11): Świetna relacja!! Nigdy nie przebiegłem maratonu w realu, ale czytając ten wpis czuję się jak bym tam biegł.
tygrisos (2012-04-25,21:49): Będzie dobrze, gratuluje hartu ducha :)
renia_42195 (2012-04-25,22:37): Gratuluje !!! Jesteś wielka i nie ważne, że fragment przeszłaś... przy takim samopoczuciu pokonałaś swoje słabości i to jest prawdziwym zwycięstwem :)))) Coraz bardziej się boję swojego pierwszego razu :((
ineczka16 (2012-04-26,07:21): Agnieszko - jak w tej piosence, ale zmieniając słówko: Biegać każdy może jeden lepiej a drugi trochę gorzej. Ale nie ważne jak co komu wychodzi - ważne że jesteś cała, w jednym kawałku i z dobrym samopoczuciem. Nie poddałaś się, walczyłaś do końca i o to właśnie chodzi. A czas...? Wszyscy się teraz spieszą... Przynajmniej nie cierpisz z nadwyrężenia, wiem że chciałoby się bić rekordy, ale czasem trochę pokory też się przyda. Gratuluję ukończenia maratonu, czytając Twoją relację przypominało mi się jak ja rok temu "męczyłam" kółko po Błoniach i dziś mile to wspominam. Podsumowując - ukończyłaś maraton i bądź z tego dumna!!!
misthunter (2012-04-26,08:00): Nie martw się. Miałem tak samo w Łodzi - niby przygotowany, wyspany, wszystko dopieszczone i klapa, na 30km skurcze dwugłowych i Galloway do końca... Niby życiówka jest, niby ukończenie to jest coś, ale niedosyt pozostaje i zniknąć nie chce. Pocieszam się jednak, że w Warszawie we wrześniu na pewno się uda zrealizować wszystkie cele.
gerappa Poznań (2012-04-26,11:44): powiem tak: dziękuję !







 Ostatnio zalogowani
zwojtys
14:09
Henryk W.
13:52
Wojciech
13:47
Marek2112
13:28
nikram11
13:11
kubawsw
13:01
Leno
13:00
kostekmar
12:56
VaderSWDN
12:27
Łukasz S
12:23
runner
12:17
Januszz
12:07
benek
11:56
Admirał
11:48
Paw
11:45
szan72
11:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |