Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [31]  PRZYJAC. [132]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
tdrapella
Pamiętnik internetowy
Luźne myśli z nie tak odległego kraju...

Tomasz Drapella
Urodzony: 1979-07-31
Miejsce zamieszkania: Gdansk / Vänersborg
71 / 105


2011-12-22

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Normalnie jakaś masakra... :) (czytano: 3891 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: http://maratony.home.pl/masakra/mapy/NM2011_TR200.png

 


Ech, mówią, że człowiek z wiekiem robi się mądrzejszy, że z głowy wylatują szczenięce, szalone pomysły. Tak, ja wiem, że faceci w wieku średnim przechodzą kryzys, który może powyższemu zaprzeczyć, ale mnie to chyba jeszcze nie dotyczy, a mojego taty już chyba nie. Skąd więc taki „masakryczny” pomysł? No sam nie wiem. Ale może po kolei...

Już od dłuższego czasu chciałem spróbować swoich sił w biegach na orientację. Z mapą mam od czynienia od dziecka, z tatą wędrowaliśmy po górach wielokrotnie i to w różnych ekstremalnych warunkach pogodowych, do tego żeglarstwo i stara szkoła nawigacji terrestycznej i astralnej pod okiem Taty (zawodowego nawigatora) a nie tylko odczytanie współrzędnych z GPS’a i zaznaczenie na mapie pozycji. Do tego przygoda z harcerstwem (kiedyś tam nawet wygrałem jakieś hufcowe BnO). Słowem chciałem spróbować swoich sił. Tato już od jakiegoś czasu zaraził się tymi imprezami no i teraz planował po raz kolejny wybrać się na „Nocną masakrę”, ale ponieważ ma problemy z achillesem to nie w wersji biegowo, marszowej, ale w wersji rowerowej no i oczywiście, bez zbędnych półśrodków i certolenia się od razu na 200km. Tato namawiał mnie na współny start, ja w sumie chętnie, ALE DLACZEGO OD RAZU NA 200KM PO NOCY!!! Do wyboru były jeszcze trasy rowerowa na 100km, oraz piesze na 100 i 50km. A wszystko odbywa się jak co roku w weekend poprzedzający najdłuższą noc w roku. Ja próbowałem przekonać Tatę na start na 50km marszem ale w końcu stanęło na 200km rowerem. A więc skok od razu na głęboką wodę, ale co tam, raz się żyje, a jak się przeżyje to potem wszystko będzie łatwiejsze :)

Nie bałem się tych 200km ale zimna. Prognozy zapowiadały +2 stopnie z odczuwalną temperaturą -2, deszcz ze śniegiem i wiatr około 30km/h... Normalnie jakaś masakra... Start o 16:30. Limit czasu to 15h, czyli akurat od zmierzchu do świtu. No a ja mam przy sobie tylko lekkie ciuchy biegowe. Wiem, że w biegu bym nie zmarzł, ale na rowerze na pewno tak. Sprawdzamy rower na którym mam jechać. Hamulce są do wymiany. Jedziemy do sklepu rowerowego. Przy okazji kupujemy zimowe buty rowerowe i pedały SPD (takie co to się podpina do butów). Żona wyraźnie daje mi znać co myśli o nas i o takim wydawaniu pieniędzy pod jedne zawody, ale ja i tak wiem, że te buty, to moje być albo nie być, bo w siatkowych biegowych przemarzłbym po pierwszej godzinie. A po za tym wykorzystam je jeszcze wielokrotnie. Z nimi czuję się bezpiecznie. Tato jeszcze pożycza mi swoje spodnie narciarskie, kurtkę z gore-tex’em, grube rękawiczki, wyposaża w camelbaga, dobry kompas i czołówkę (jest w naszym domu rodzinnych trochę takiego sprzętu :)) no i jesteśmy gotowi. W sobotę rano jedziemy do znanego mi z maratonu w 2010 roku Dębna i meldujemy się w biurze zawodów. Jaką mamy nazwę dla naszego zespołu? Miało być coś związanego z rodziną i czekającą nas masakrą. No i stanęło na „W imię Ojca i Syna...” :D

Za oknem zapada zmierzch. Na pięć minut przed startem tacie z niewiadomych powodów samoczynnie odpada odbiornik licznika zamontowany na widelcu koła. Bez tego będzie straszna bieda... W końcu na sznurek i taśmę udaje sie go jakoś ponownie przymocować. Włączam mojego garmina, a tu djupa... Nie działa. Pierwszy raz mi się to zdarzyło. W myślach klnę jak szwec. Właśnie minęło 2 lata odkąd mi go Magda kupiła, więc jest po gwarancji... Normalnie jakaś masakra... Będzie wesoło, nie ma co... O godzinie 16:30 dostajemy mapki i opis punktów. A niech to jasna cholera... Siedzimy chwilę i zastanawiamy się jak to ugryść. Mapa formatu A3 w skali 1:100 000 (czyli generalka prawie) i 16 punktów porozrzucanych tak, że nie wiadomo od którego zacząć i jak tu optymalnie obrać drogę. Już po całych zawodach patrzyłem jeszcze nie raz na tą mapę i nie umiałem obrać optymalnej drogi. Dopiero analiza trasy najlepszych zawodników pokazała mi jak to się robi.

Decydujemy się na pierwszy ogień wziąć punkt numer 15. Opis punktu: „północnno wschodni brzeg jeziora”. Tylko, że na mapie nie ma żadnego jeziora! PKP... Pięknie, kurna, pięknie... Normalnie jakaś masakra :) Jedziemy i już wyjeżdżając z Dębna obieramy złą drogę, ale decydujemy, że nie zawracamy, tylko zaatakujemy punkt z drugiej strony, teoretycznie krótszą trasą. Polne drogi jednak okazują się w tej ciemnicy bardzo mylne i w rezultacie nadkładamy drogi pedałując w żółwim tempie wśród błotnistych kałuż. W końcu trafiamy do owego lasku w którym ma być podobno jeziorko, którego nie ma na mapie. Za to jest 3 razy więcej ścieżek niż to co mamy na naszej mapie. Chwila zawachania w wyborze kierunku, za chwilę znowu i już trudno określić gdzie jesteśmy. Obywaj zaliczamy po wywrotce w błoto na dzień dobry, kluczymy po lasku i za cholerę nie możemy znaleść punktu. Na mapie wygląda to banalnie, a w rzeczywistości w tej ciemnicy, każda dróżka wydaje się właściwa. Wydaje ci się, że wiesz gdzie jesteś no i masz rację. WYDAJE CI SIĘ... W końcu nic nie okazuje się być takie jak na mapie. Cofamy się ponownie do wejścia w lasek i tym razem jeszcze precyzyjniej, na licznik rowerowy i na azymut zagłębiamy się ponownie w ciemność. Tym razem udaje nam się znaleść ten lampion. Jezu jaka to frajda znaleźć taką kartkę A4 na drzewie w środku nocy i w środku lasu! Oczywiście jest ona tak przyczepiona, że nie widzisz jej wchodząc na punkt tylko dopiero po minięciu widzisz ją na drugiej stronie drzewa. Nic to, że na pierwszy punkt zmarnowaliśmy aż 2,5 godziny od startu, ale JEST i to się liczy. Zapłaciliśmy frycowe i teraz powinno być łatwiej.

Jedziemy na następny punkt, który ma wisieć przy północnym narożniku jakiegoś ogrodzenia. Tylko że ogrodzeń tam jest conajmniej 10 w najbliższej okolicy! Znowu jakieś nieprzewidziane ścieżki i w rezultacie nie udaje nam się znaleźć punktu z marszu i znów trzeba się wrócić do znanego punktu od którego można się odmierzyć. Spotykamy innego zawodnika, który też szuka tego punktu już od dłuższego czasu bezskutecznie. Tym razem udaje się nam znaleźć ten punkt. Od począktu atakowaliśmy dobrze, tylko zatrzymaliśmy się o jedno ogrodzenie za wcześnie. Ale uczymy się na swoich błędach.

Wspólnie już w trójkę atakujemy kolejny punkt. Tym razem poszło sprawnie. Cieszymy się jak dzieci. Proponujemy Piotrowi aby przyłączył się do naszego zespołu. W sumie mamy jeszcze miejsce w nim na „Ducha” :)

Rozochoceni walimy pewnie na następny punkt. Patrząc na położenie „jedenastki” (nad samą Odrą wśród bagien i jak na moje z kiepskimi możliwościami precyzyjnego odmierzenia się) decydujemy się go ominąć i zapolować na „dziesiątkę”. Dobrze się odmierzamy, wszystko pasuje, jesteśmy pewni, że wiemy gdzie jesteśmy. Buńczucznie oświadczamy, że nie odjedziemy stąd bez punktu. No i ta pewność nas zgubiła. Błąkamy się po lesie z latarkami i nic, a czas mija. Opis mówi: „stare drzewo ok 20m na SE od ruin”. Tylko tych ruin jakoś nie ma, a znajdź tu drzewo w lesie. Wszystkie czarne i jednakowe... Według mapy ruiny są i mają stać na polance około 200x200m a tu nie ma śladu żadnej polanki...Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że mapa jest z początku lat osiemdziesiątych i od tego czasu mógł wyrosnąć nowy las, a polanka zarosnąć. Próbujemy atakować punkt ze wszystkich stron. Ścieżek w rzeczywistości jest dużo więcej niż na mapie, ale żadna nam nie pasuje. Piotr się gdzieś odłączył, a my nie dajemy za wygraną. Ja już w końcu poddaję się i nalegam by odjechać z tego cholernego miejsca. Odjeżdżamy... Mija nas jakiś zawodnik, pytamy go czy znalazł „dziesiątkę” a on na to: „No pewnie, przecież to taki łatwy punkt...” A niech go cholera... Zawracamy... Zmarnowaliśmy dalsze 45 minut bezskutecznie... W sumie ponad 3 godziny w plecy...

Jedziemy na następny punkt, który udaje się nam w końcu odnaleźć. Miał być w starej żwirowni na grubej sośnie, przeprawiamy się przez strumienie, każdy z nas zaliczył małą kompiel, ale jest! Żwirowni mi to za cholerę nie przypomina, tylko krzaki i wykroty, ale topograficznie się wszystko zgadza. Minęło przeszło 5 godzin odkąd znaleźliśmy ostatni punkt... Potem się okazało, że z drugiej strony można było suchą nogą dostać się na punkt dróżką której nie było na naszej mapie. Zajęłoby to nam 5 minut zamiast 45. Ech, znów uczymy się na błędach. Następnym razem trzeba będzie wykorzystać atut rowerów i pojeździć trochę po okolicy. W końcu ktoś ten punkt musiał powiesić i jakoś tam dotrzeć.

Jedziemy dalej. Jesteśmy już na krawędzi mapy i teraz poruszamy się po terenie nieznanym, bo na mapie jest tu przyklejone logo imprezy więc jedziemy w ciemno. Pokonując głębokie kałuże o długości około 25m, gdzie każdy ruch pedałów to dwukrotne zanurzenie stóp w wodę (masakra), dojeżdżamy do jakiejś dziurawej asfaltowej drogi. Tak sobie myślę, że gdybym miał nią jechać samochodem kląłbym na czym świat stoi, teraz jawi mi się ona jako autostrada :)

Teraz zaczyna się chyba najgorszy etap trasy. Na punkt numer dziewięć wiodą niby główniejsze drogi niż dukty leśne. Ale te drogi jak się okazuje to koślawa kostka brukowa. Generalnie nie mam pojęcia po jakiego grzyba ktoś wybudował taką ciulową drogę. Normanie jakaś masakra... Wolałbym już jechać rzymską drogą budowaną 2000 lat temu i nie remontowaną od tego czasu. Nasza droga jest z taką górą po środku, że przejedzie tylko traktor, ewentualnie terenówka.W obniżeniach kałuże i co jakiś czas błoto. W sumie to lepsze ono od tej kostki... Często do wyboru jest albo walić przez wodę po nieznanym dnie albo po cienkiej jak równoważnia górce po środku. Jako jedyny chyba na całej imprezie jadę na rowerze bez przedniego amortyzatora. Teraz wiem po co takie coś jest. Najgorzej jest na zjazdach. Rower robi bokami i tańczy, trudno się utrzymać w pionie. Do tego mam słabe oświetlenie na rowerze. I tak w sumie kilkanaście kilometrów do i od punktu. Ale nic to. Jak to śpiewał Wojchiech Młynarski „nic że droga wyboista, ważne że kierunek słuszny!” Punkt znajdujemy już bez najmniejszych problemów. Jest piąta rano. Tato snuje jeszcze plany atakowania kolejnych punktów, ale po naszym dotychczasowym tempie przemieszczania się po tym terenie widzę, że szanse są marne. Zadecydujemy po drodze jak będziemy bliżej innych punktów. Jak się okazuje moje obawy były słuszne. Może dałoby się zdobyć jeszcze jeden punkt kosztem spóźnienia. W sumie opłaca się szdobyć punkt więcej i spóźnić się o 29 minut, ale co będzie jak zmarnujemy na darmo tyle czasu co na dziesiątce? Jedziemy do bazy o 7:12, czyli po przeszło 14,5h meldujemy się w biurze. Mimo, że mamy tylko 5 punktów to w nogach mamy 150km w tej ciemnicy. Szału nie ma, mistrzostwo świata to to nie było, ale i tak radość jest wielka. Daliśmy radę. Dawno spagetii i herbata nie smakowały tak jak te na mecie. Jeszcze odświerzający prysznic i miożemy wracać do domu. Przed nami jeszcze prawie 6h za kółkiem. Dobrze, że jesteśmy we dwójkę i możemy robić zmiany.

W domu jeszcze tylko doprowadzić rowery do stanu używalności (zastanawiałem się jak to możliwe że wszystko działało mimo takiej warstwy błota), oczyścić buty i odzież przed praniem głównym (co by pralki nie uszkodzić), odblokować zatkany błotem zlew z powyższej czynności i już byliśmy gotowi na rodzinny jubel w postaci imienin Taty i urodzin mojego brata. Rzadka to okazja, zjechało sie właśnie całe moje rodzeństwo i wszystkie nasze latorośle a tych jest od 3 grudnia o jedną więcej. Piotruś (trzeci synek mojego brata) jest właśnie piereszy raz po za domem. Jaka to kruszynka... Dowiaduję się, że mam być ojcem chrzestnym tego malucha i bardzo się z tego cieszę. To będzie mój pierwszy chrześniak.

Jak to wszystko podsumować? Zebrałem dużo cennego doświadczenia. Wiem już na co zwracać uwagę w nocnej nawigacji, wiem, że oświetlenie roweru to podstawa, której nie miałem. Czołówka to stanowczo za mało, ale na kierownicy nie było miejsca na lampy (kolidowały z mapnikiem) a ta zamontowana na sztycy kierownicy świeciła zbytnio do góry. Po za tym to muszą byc halogeny LED a nie normalne lapby starego typu. Niektórzy to wydlądali jakby mieli długie światła na wsoich maszynach, kiedy ja widziałem to co było 2m przede mną. Z powodu braku amortyzatora w rowerze do dziś mnie boją nadgarstki i jakoś koślawo trzymam sztućce, które zdają się ważyć pięc razy tyle co normalnie. Lekko nie było, a trasa zdecydowanie odpowiada swojej nazwie mimo tego, że pogoda jednak jak na zapowiedzi i tą porę roku była super (tylko momentami padało deszczem i śniegiem z deszczem i trochę mocniej wiało , ale generalnie było bezchmurne niebo i widać było gwiazdy). Miejsca zajeliśmy odległe 19 miejsce na 27 startujących, ale teraz może być tylko lepiej. A czas spędzony wspólnie z ojciem – bezcenne. Przypomniały mi się wszystkie nasze wspólne górskie wyprawy, żleby, przełącze, Krywań we mgle i ustalanie kierunku spadku stoku za pomocą kompasu... Miło było znów to przeżyć wspólnie. Nasza rodzina jest wielką siłą i widać to było już wielokrotnie.

Następnym razem nie planuję żadnej takiej ekstremalnej wyprawy rowerowej. Jednak jak dla mnie na nazie takie telepanie się przez błota i po kocich łbach po nocy przez 15h to trochę przesada. Ale 50km biegiem? – czemu nie. Na pewno jeszcze nie raz powalczę z mapą i kompasem. A tym czasem czas dalej trenować pod maraton.

W linku mapka jaką dostaliśmy na starcie...


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


mamusiajakubaijasia (2011-12-22,20:38): Wiesz, gdybym nie słyszała wcześniej o wyczynach Twojego Taty, to przy poznaniu go, w życiu nie wymyśliłabym, że ma taką skłonność do wyzwań z lekka ekstremalnych:) W rodzinie siła!!!
euro40 (2011-12-22,20:54): Całe szczęście, że tylko nadgarstki cię bolą po tej trzęsawce. Bo przecież są jeszcze inne punkty styczne ciała z rowerem :)) Fajnie, że nie trzeba było zaliczać punktów po kolei. Nie wiedziałem, że tak jest. W jeździe samochodem na orientację chyba musi być po kolei. Najważniejsze, że przeżyliście wspólnie czas i macie nowe doświadczenia.
Gulunek (2011-12-22,21:12): Super, wyrazy uznania :)
jacdzi (2011-12-22,23:24): W rodzinie sila. Kontakt syna z ojcem, wspolne chwile, wspolne pokonywanie slabosci. Cos wspanialego!
tdrapella (2011-12-22,23:37): Marek, całe szczęście, że tylko nadgarstki :) Reszta działa - sprawdziłem ;)
tygrisos (2011-12-23,08:15): Faktycznie masakra :)
marek100384 (2011-12-23,12:35): Nie ma to jak podpatrzenie organizatorów na logo Nocnej Ściemy w Koszalinie :)
SFX (2011-12-23,13:11): Wypadałoby zmienić logo na trochę mniej kojarzące się z Nocną Ściemą... bo i nazwa i wizerunek są trochę "nie teges"... no ale cóż, skoro nie ma się własnych pomysłów... w razie czego służę pomocą w stworzeniu logotypu.
SFX (2011-12-23,13:17): ooops... sprawdziłem i niestety to logo Nocnej Ściemy może być ocenione jako podróbka Nocnej Masakryy... która z tym logiem istnieje 10 edycji... a więc szacun.
Gerhard (2011-12-23,14:09): Gratuluję. I zazdroszczę. I proszę jeszcze o wypisanie w kolejności znalezionych (i nie znalezionych) PK.. Bo z relacji nie zorientowałem się w nr. wszystkich PK..
tdrapella (2011-12-23,14:38): Wojtku, kolejność była dowolna, a my wybraliśmy wariant: 15, 13, 16, (11 opuszczone), 10 (nie znalezione), 14, 9. A klikając TU możesz wejść na stronę zawodów i podpatrzeć w wynikach jak robili to inni.
tdrapella (2011-12-23,14:40): Chciałem jeszcze dodać, że mój kochany Garmin (zgodnie z wszelkimi prawami Murphy"ego) włączył się bez problemu zaraz po zakończeniu zawodów :))) W sumie to się jednak cieszę, że się włączył...
Marysieńka (2011-12-23,15:18): Wiekie gratki...szacun..zawsze zastanawiałam się skąd w człowieku drzemie tyle sił:))
Antoni (2011-12-23,16:18): Fajna relacja, niestety trasa rowerowa Nocnej Masakry uchodzi za bardzo trudną łatwiej jest na wersji pieszej na której byłem m.in. ja. Gdyby ktoś chciał poczytać jam było na trasie pieszej 100 km to podaję linka: http://maratony.blogspot.com/2011/12/na-setce-z-dziewczyna.html
tdrapella (2011-12-23,22:43): Marysiu, ja się nad tym samym zastanawiam jak patrzę na to co ty robisz :)
tdrapella (2011-12-23,22:49): Paweł, gratuluję wyniku na trasie biegowej. Szacun... A w mojej ocenie trudność trasy rowerowej polega chyba na tym, że nawigujesz na mapie 1:100 000 a nie 1:50 000 i w rzeczywistości jest to bardziej na czuja. Pozdrawiam i do spotkania na trasach!
Antoni (2011-12-24,00:07): Tomek, ja nigdy co prawda rowerem na orientację nie jeździłem ale podobno w przypadku NM największym problemem jest bardzo mały limit czasu w stosunku do tego co trzeba w tym czasie zrobić. Wszystkiego dobrego i do zobaczenia!
miriano (2011-12-24,09:54): Prawdziwa masakra gratuluje :)
ddrapella (2011-12-25,14:20): Tomku, dziękuję za "po męsku" wspólnie spędzony czas, wspomnienie naszych całkiem ekstremalnych wypraw ski-tourowych i świetną relację z naszej NM 2011. Nasze "ostatnie 128 km" na rowerach (jak pamiętasz Garmina włączałem 3 razy) znajdziesz na linku: http://connect.garmin.com/player/135129982. Już się rozglądam, co w InO możemy jeszcze razem zrobić.....
ddrapella (2011-12-25,14:24): Pawle, gratki za TP100 i świetny wynik oraz towarzystwo. Z zaciekawieniem przeczytałem twoją relację. Jednak dziewuchy potrafią nieźle motywować i mobilizować...A hasło "rzek nie ma" kupuję (zresztą nieraz to stosowałem - również w stosunku do bagien, ale tego nie polecam - chodzenie po bagnach "wciąga"). Gratulacje dla Sabiny - wynik dla mnie nieosiągalny (póki co...)
jagódka (2011-12-28,09:49): Gratuluję Wam obu, jesteście niezmordowani! Podziwiam i czekam na opowieści z kolejnych wypadów:)
agawa (2011-12-30,11:32): Gratulacje. Świetna przygoda :))







 Ostatnio zalogowani
marianzielonka
22:56
mario1977
22:55
witul60
22:42
cierpliwy
22:03
Chudzik
21:58
Stonechip
21:43
przystan
21:41
Admirał
21:41
marekcross
21:36
Piotr Fitek
21:25
johnlyndon
21:24
Fred53
21:03
INVEST
20:59
jacek50
20:58
stanlej
20:43
rezerwa
20:28
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |