Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [55]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
kokrobite
Pamiętnik internetowy
Widziane z tyłu

Leszek Kosiorowski
Urodzony: --------
Miejsce zamieszkania: Jelenia Góra
185 / 300


2011-09-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Świetny Berlin zdobyty w kiepskim stylu (czytano: 2837 razy)

 

Maraton jest bezwzględny. Pierwszy raz się o tym dobitnie przekonałem w Berlinie. Wiara w cuda sprawiła, że na początku świadomie dałem się porwać tłumowi. Potem nawet, na fali entuzjazmu i endorfin, przyspieszyłem. Gdy zdałem sobie sprawę, że nie tędy droga, debet na koncie moich sił był tak duży, że kryzys dopadł mnie szybko jak nigdy. Ale nie żałuję tego szalonego początku, fajnie było poczuć moc, choć przez chwilę.

Wstałem o szóstej na makaron z oliwą i kawę z termosu. O siódmej byłem na stacji metra, a o 7.30 na Potsdamer Platz. Spacer o poranku, wśród setek maratończyków i wieżowców, w pustym jeszcze mieście, bez samochodów, bo ulice zamknięto na maraton, był czymś niezwykłym. Czułem się świetnie, naładowany pozytywnie i pełen wiary, że dam radę. O życiówce nie myślałem, bo miało być (i było) za ciepło, ale o wyniku w granicach 3:40-3:50, a na pewno poniżej czwórki – jak najbardziej. Udo przestało przecież boleć, wprawdzie za cenę drastycznego ograniczenia biegania (tylko 107 km, głównie w wolnym tempie, w ostatnich 20 dniach przed startem). Łudziłem się, że może da się dobrze pobiec na świeżości. Odsuwałem od siebie myśli, że to po prostu zwykłe niedotrenowanie.

Organizacyjna doskonałość maratonu berlińskiego objawiała się na każdym kroku. Punkt spotkań rodzin podzielony wedle alfabetu, folie, by się nie wychłodzić, sporo toalet przy strefie startu, żadnych kolejek w depozycie.

Startuję na końcu pierwszej fali, która obejmuje biegnących na 2:20-3:30. Tyle właśnie – 3:30, podałem, gdy zgłaszałem się w październiku 2010. Byłem świeżo po Dębnie, gdzie zrobiłem 3:34, więc wówczas podanie takiego czasu nie wydawało się wybieraniem się z motyką na księżyc.

Stanąłem na końcu fali, za balonikami na 3:30, by przypadkiem ich nie wyprzedzać. Takiego zagrożenia jednak nie było – oddalały się szybko.

Linię startu przekroczyłem po ponad pięciu minutach spaceru. Pierwsze zaskoczenie na plus – nie ma tłoku! Tyle ludzi, a miejsca więcej, niż w Pradze, gdzie startowało ponad 5 tysięcy plus sztafety. No ale tam trasa na początku wiodła wąskimi ulicami starego miasta, a ja wyprzedzałem. W Berlinie jest szeroko, potem trafiają się zwężenia, ale generalnie nie jest to wielkim problemem. Zwłaszcza, gdy odgrywa się rolę zawalidrogi.

Trasa przeważnie płaska jak stół, parę lekko odczuwalnych podbiegów, ale nie trzeba na nich zwalniać. Asfalt w dobrym stanie, żadnych dziur, szyn czy kostki, sporo cienia. Nic, tylko mknąć ile fabryka dała.

No to pomknąłem – pierwszą dychę od 5:30 do 5:03 na dziesiątym. Nie było jeszcze za ciepło, kibice krzyczeli, nie mogłem i nie chciałem się opanować. Na jedenastym słońce przygrzało pierwszy raz, więc pomyślałem: zwolnij, bo po trzydzieste upał cię zniszczy. Tym bardziej, że już na jedenastym poczułem, że coś przebiegłem. Tak wcześnie jeszcze nigdy to do mnie nie docierało. Zwykle się dopiero rozkręcałem. Wiedziałem już, że to nie jest mój dzień.

Na dwunastym i trzynastym zwolniłem w sposób kontrolowany, a potem zupełnie naturalnie.

Na półmetku (1:52:56) czułem ten maraton wyraźnie w kościach. Na 24 km zastanawiałem się, jak go ukończę.
Siadła mi psycha. Na szczęście tylko na chwilę. Wiedziałem, że jestem przygotowany słabiej niż zawsze, ale nie sądziłem, iż kryzys zaatakuje tak wcześnie.

Wspaniali kibice, obstawiający prawie całą trasę, i to tacy świadomi tego, po co przyszli (dopingować!), a nie przypadkowi, bardzo pomagają. Zaczynam myśleć konstruktywnie, czyli kombinować, jak minimalizować straty. Robi się coraz cieplej, więc trzeba pić i polewać się. Nie zapomnieć o drugim żelu - pierwszego wsunąłem na 18 km. Na punktach ścisk (to jedyny minus tego maratonu – mogłyby być po obu stronach). By nie staranować innych i siebie, na punktach przechodzę na chwilę do marszu. Po raz pierwszy w moim maratońskim życiu. Raz nawet – na 25 km, idę dłużej z wodą, kilkadziesiąt metrów.
Potem wypatruję miejsc z piciem z daleka. Są pretekstem, by przez chwilę iść i odsapnąć. Zapaść na całego.

Piątki szósta i siódma wychodzą po 6:28. Ma to swoje plusy. Znacznie więcej się widzi – najliczniejsi kibice zagraniczni z Danii (ponad 5 tysięcy osób wśród zgłoszonych), sporo z Hiszpanii, Niemcy z tablicami z hasłami, które mają dodać sił, najczęściej z „Du schaffst es!” plus imię adresata. Gdy biegnę wolno, widzowie mogą odczytać imię na numerze, więc trzy razy ktoś dodaje mi otuchy po imieniu.

Niesamowite widoki na Berlin i niemal nieustający wrzask kibiców powodują, że czuję się, jakbym oglądał jakiś film. Atmosfera jest fantastyczna! Łagodzi poczucie rozczarowania własną niemocą.

Kilometry wloką się jak spagetti. Po 35 km mam już dość tej swojej agonii. W sukurs przychodzi mi luz na punktach – nie trzeba się przeciskać, by dostać wodę. Ani na moment nie przechodzę do marszu, z ostatniego punktu w ogóle nie korzystam. Byle do mety.

Desperacka walka przynosi lekkie przyspieszenie – ósma piątka w 6:20, a ostatnie 2195 m w 5:50. Do Bramy Brandenburskiej biegnie się i biegnie. A za nią jeszcze ze 200 metrów.

Najchętniej od razu bym się położył. Jestem wykończony. To mój ósmy płaski maraton. Siódmy czas – 4:05:53. Tylko w debiucie biegłem dłużej. Ale nawet wtedy lepszy był czas drugiej połówki.

Od mety do medali przesuwamy się w tłumie. Za chwilę wreszcie można usiąść na krawężniku i napić się. Zanim dojdę do depozytu, kładę się jeszcze na trawie. Piwo jestem w stanie wypić dopiero 1,5 godz. po zakończeniu biegu.

Wtedy poprawia mi się humor. Ukończyłem? Ukończyłem. Więc Berlin zdobyty? Zdobyty. Jestem cały, nic specjalnie nie boli? Tak jest! Udo spisało się świetnie, czułem je minimalnie, nie utrudniało biegu. Nie leciałem z kontuzją – to najważniejsze.

A poza tym – czy mogło być inaczej, skoro w ostatnich tygodniach biegałem głównie w tempie w przedziale 6:00-6:30? Organizm sobie to zapamiętał. Gdy wskoczył na takie obroty, nie chciał nawet jeszcze bardziej zwalniać. Wyszło więc tak, jak miało być. Bez interwałów i biegów ciągłych forma musiała pójść w dół. Doszedł do tego nawał pracy w ostatnich dniach przed maratonem oraz ciepło na trasie. Zaklinać rzeczywistość można sobie we wróżbach albo na blogu. Maraton wszystko bezlitośnie weryfikuje.

Jeszcze prysznic w namiocie, stanie w kolejce do grawerowania medalu. Bratwurst na ulicy. Drugie piwo (bezalkoholowe, ale smakuje wybornie: Erdinger). Wtapiam się w radosną atmosferę pomaratońską. Czuję się tu świetnie, nie chce mi się stąd iść.

Koszulki finiszowej nie kupuję. Nie tylko dlatego, że brzydka jak Reichstag. Jeszcze tu wrócę. Przygotuję się jak należy i pobiegnę znacznie lepiej. Wtedy pojadę w niej do domu.

Statystycznie było tak:

5 km 09:32:02 00:26:31 26:31 05:19 11.32
10 km 09:57:34 00:52:02 25:31 05:07 11.75
15 km 10:23:40 01:18:08 26:06 05:14 11.49
20 km 10:52:09 01:46:37 28:29 05:42 10.53
Halb 10:58:28 01:52:56 06:19 05:45 10.44
25 km 11:22:26 02:16:55 23:59 06:09 9.77
30 km 11:54:44 02:49:12 32:17 06:28 9.29
35 km 12:27:01 03:21:29 32:17 06:28 9.29
40 km 12:58:36 03:53:04 31:35 06:20 9.50
Finish 13:11:24 04:05:53 12:49 05:50 10.29

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Marysieńka (2011-09-26,14:46): Ach ten "kochany" maraton"..przeczołga a człek i tak do niego wraca....gratki...:)))
kokrobite (2011-09-26,18:41): :-) Już zaczynam planować następny. W kwietniu.
Truskawa (2011-09-27,13:19): Wiesz co, czytam i podziwiam Twój charakter. Trzeba siły, żeby biegać tak jak biegasz kiedy Ci się nie chce. Gratulacje Leszek. Dla mnie rewelacja. Zapracowałeś sobie na ten medal. :)
kokrobite (2011-09-27,17:51): Medal ładny, z wizerunkiem mistrza olimpijskiego w maratonie z 2004 Stefanio Baldiniego.
Truskawa (2011-09-27,19:38): ale w tym formacie to do naszego papieża podobny.. :D
kluseczka (2011-09-27,20:12): Leszek gratuluję, najważniejsze, że Berlin zdobyty, przybyłeś, walczyłeś i zwyciężyłeś, pięknie:)
kokrobite (2011-09-27,21:03): Pod względem sportowym była to porażka, ale ogólnie super! Cały wyjazd udał się pierwszorzędnie. Kolorowa chwila odmiany od codzienności na wspaniałym maratonie w interesującym mieście.
Hepatica (2011-10-03,08:49): No to mamy podobne postanowienia:))). Z tą róznica, ze ja chce wrócic i pomscic mój Berlin za dwa lata w jego jubileuszowej, czterdziestej edycji:). A tegorocznego zdobycia Bramy B szczerze GRATULUJĘ!!! Mimo braku fajerwerków nad Twoja głową jestes ZWYCIĘSCĄ!!!
kokrobite (2011-10-03,09:22): Jak patrzę na to teraz z dystansu, to nie było wcale tak tragicznie. W sumie to się cholernie cieszę, że tam pojechałem i że ukończyłem. A że zemsta musi być, to inna sprawa :-)
Kedar Letre (2011-10-03,14:56): A ja myślałem ,że Berlin sam niesie do mety,a tu się okazuje,że maraton niezależnie od miejsca, w którym się startuje, pokazuje nam swoje ząbki :) Gratuluję Ci Leszku ukończenia, bo ukończenie maratonu uważam ciągle za wielki wyczyn. Ja miałem to szczęście ,że rok temu w Berlinie była piękna pogodę do biegania, czyli lekki deszczyk niemal przez całą trasę
kokrobite (2011-10-03,15:04): Radku, przede wszystkim gratuluję Ci świetnego maratonu w Warszawie. A wiesz, że przed Berlinem przeczytałem Twoją relację z Berlina 2010? Żeby się zmotywować dodatkowo... Ale jak nie ma przygotowania, to nawet takie czary-mary nie pomagają :-)







 Ostatnio zalogowani
cinekmal
07:34
mieszek12a
07:20
ula_s
07:08
szydlak70
06:45
Etiopczyk
06:34
Stonechip
06:32
Leno
06:23
shymek01
05:36
42.195
05:25
Łukasz S.
05:03
lordedward
00:02
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |