Zobaczyłem dziś na facebooku reportaż o nowym urządzeniu - nie wiem do końca jak to nazwać... "ulepszającym nasze treningi". Urządzenie nazywa się PaceLad i polega na rozłożeniu wokół lekkoatletycznej bieżni sterowanej komputerowo taśmy LED, która z pomocą aplikacji zapala lampki w określonym przez biegacza tempie. Przesuwanie się świecących LED-ów ułatwia użytkownikowi bieg w założonym tempie. I przyznam się Wam, że jestem wewnętrznie rozbity - nie wiem co o tym urządzeniu sądzić.
Nie jest to oczywiście żaden wynalazek - jak słusznie zauważa narrator w filmie, tego typu rozwiązania można spotkać na wielkich mitingach lekkoatletycznych, na Igrzyskach Olimpijskich czy na arenach Mistrzostw Świata. Jest to dość prosta technologia nie mająca sama w sobie nic odkrywczego - ale zastosowana w pomysłowy i innowacyjny sposób. Podnosi dramaturgię rywalizacji, zwłaszcza gdy zawodowcy z najwyższej półki walczą o pobicie np. rekordu świata w biegu na 5000 metrów (lub nieco skromniej - choćby o nowy rekord Polski czy województwa). I okey, ja to rozumiem - widowisko musi trwać; skoro są jadące kamery, skoro mamy głośną muzykę towarzyszącą wprowadzaniu zawodników na stadion oraz sprzedawców parówek i piwa - to mamy i laserową kreskę uciekającą biegaczom niczym mechaniczny królik na psich wyścigach. Show Must Go On.
Tutaj jednak mamy nieco inną sytuację - postawiono tezę, że takie biegnące światełka ulepszają nasz trening. I zanim zapomnę od razu pochwalę: jest to ładne, ciekawe oraz dobrze działające rozwiązanie (i z pewnością konkurencyjne cenowo). Na czterysta metrów takiej LED-owej taśmy myślę, że pozwolić sobie będzie mógł każdy obiekt sportowy.
Niemniej oglądając film zakiełkowała we mnie pewna niepokojąca myśl: to wygląda jak korporacyjny wyścig szczurów, jak techniczna utopia w której każde działanie musi być obudowane maszynerią. Patrząc na biegnących uczestników poczułem hamulec: nie do tego wymyślono bieganie! Może dla zawodowców to ma jakiś sens, ale dla amatorów?
Kiedyś było jakoś fajniej. Bieganie było zabawą, na podwórkach stały trzepaki, a sportowym marzeniem były trampki. Oczywiście nasza dyscyplina sportowa także ma wyczynowe oblicze, ale dotyczy to niewielkiej części biegaczy. W czasach mojej młodości o bieganiu mówiło się: sport dla każdego, który nie wymaga inwestycji w sprzęt. Wraz z narastającym boomem biegowym w Polsce (podejrzewam, że tak było też w innych krajach) okazało się jednak, że przy takim filozoficznym podejściu bieganie generuje spory gospodarczy problem: nie da się na nim zarabiać.
Spójrzcie na to tak: rowerzystom można sprzedać tyle urządzeń i gadżetów, że głowa mała - kupią nawet bezprzewodowe pedały oraz kaski zmniejszające opór powietrza o 0,015 procenta. O tym co można sprzedać triatlonistom nawet nie wspomnę. A co można sprzedać biegaczowi? Buty, koszulkę, zegarek - i zasadniczo to tyle. Choć mistrzowie marketingu sprzedadzą obecnie zegarek nawet za 8 tysięcy złotych (właśnie widziałem reklamy nowych Garminów), to zasadniczo 99 procent miłośników biegania powinno zadowolić się prostym zegarkiem za 500 złotych - nic więcej nie jest im zupełnie do niczego potrzebne, a wszystkie zaawansowane i na siłę promowane opcje (poza stoperem i mierzeniem dystansu) są biegową fanaberią. Oczywiście producenci przekonywać nas będą, że bez mnóstwa czujników, budzików, sensorów i wyświetlaczy hi-tech-turbo-light-super-res-full-color nie przeżyjemy na treningu ani chwili, ale każdy już nawet średnio rozgarnięty konsument zdaje sobie sprawę z tego, że to tylko gadżeciarstwo.
A jednak producenci sprzętu nie przestają w staraniach, by przekonać nas, że bez dodatkowych urządzeń jesteśmy nikim. Czarodziejskie maści, opaski, czapki antygrawitacyjne, skarpetki z łącznością wi-fi oraz zaciski na nos, biodro czy kciuki - to codzienność. Zasadniczo bez okularów to już strach wyjść na trening, bo wpadnie nam do oka mucha, kasztan, bąk lub balon meteorologiczny. Trzeba mieć specjalne szelki - na wszelki wypadek - baniaki na syrop, czołówkę z turbowentylacją i ładowarką magnetyczną - oraz nierozwiązujące się satelitarne sznurówki sprzężone z alarmowym automatycznym transponderem na wypadek, gdybyśmy umarli podczas treningu w lesie. Przyda się też gaz na psy, miernik długości kroku i koszulka z minimum czterdziestoma trzema systemami wywietrzników. To norma. O technologiach stosowanych w butach już nawet nie wspomnę, bo przez marketingowy bełkot po prostu nie da się przebić.
Osobną dziedziną marketingu jest popularne przekonywanie wszystkich - zwłaszcza w mediach społecznościowych - że bez trenerskiego wsparcia nie da się biegać. To niebezpieczne, to niemądre, to szalone - i z góry skazane na niepowodzenie. Jako biegacze (zwłaszcza Ci początkujący) jesteśmy przekonani, że bez fachowego planu treningowego nie da się biegać, że jeżeli trener na nas nie patrzy, to na pewno mamy złą sylwetkę, przez którą wkrótce umrzemy - no i każdy start w biegu musi być poprzedzony rozmową z trenerem. Byłem świadkiem rozmów telefonicznych, w których adepci biegania z kilkuletnim stażem dzwonili rankiem do trenera per-so-nal-nego opowiedzieć jak się czują, jaką zrobili kupę i o której poszli spać - po to tylko, by powiedział im jakim tempem mają biec. Słowem totalny odlot za 300 złotych miesięcznego abonamentu. Moim zdaniem to jest po prostu głupie.
Jest taka biznesowa zasada która mówi, że jeżeli nie masz produktu odpowiadającego na czyjeś potrzeby, to musisz te potrzeby wygenerować. Stwórz więc ekosystem, który przekona wytypowanych przez Ciebie klientów, że oto masz coś, co jest im niezbędne. To dość kuriozalne: współcześnie nie handluje się przedmiotami, które są potrzebne - lecz wymyśla się problemy, które choć nie istnieją, to Twój produkt je rozwiąże.
Wróćmy teraz do urządzenia o nazwie PaceLed. Jest ono... fajne. Kurcze sam przyznam, że jest fajne! Na pierwszy rzut oka, na drugi rzut oka, nawet na trzeci rzut oka - jest fajne, fajne i fajne! Sam bym chciał z takiego korzystać, bo to świetna sprawa kiedy takie ruchome światełko pokazuje, czy biegniesz wolniej czy szybciej niż chciałeś. Nie dam powiedzieć o nim złego słowa.
A jednak oglądając filmik uświadomiłem sobie, że do tej pory nigdy nie miało dla mnie znaczenia czy biegnę trochę wolniej, czy trochę szybciej niż chcę. Zawsze - całe moje życie - biegłem tak, jak akurat w danym momencie chciałem lub mogłem. Teraz zaś - dzięki rewolucji LED - będę biegał tak, jak mi każe światełko. Przypomniał mi się mój przyjaciel, z którym biegamy wspólnie od szkoły średniej: kiedyś po prostu chodziliśmy pobiegać, i jak kończyliśmy biegać... to kończyliśmy biegać. I tyle. Od kiedy kupił sobie jednak przysłowiowego Garmina, to kiedy kończymy bieg, on patrzy na zegarek... i biegnie dalej. Jak mówi: "bo system pokazuje, że brakuje mi jeszcze 180 metrów do równych 10 kilometrów". Ludzie! Jakie to ma znaczenie? Czy w Australii miś Koala spadnie z drzewa, jeżeli nie wyjdzie nam na treningu równe 10 kilometrów?
Inny z biegowych kumpli wrzuca za każdym razem trening z zegarka do jakiejś globalnej bazy i porównuje, czy ktoś już tę trasę pobiegł, i w jakim czasie. Nie jest ważne, czy było fajnie, czy się wyluzował, czy zrelaksował - ważne jest, który był wśród śmierdyliarda innych biegacz na tej trasie w ciągu ostatnich 10 lat. Potrafimy podniecać się analizą, że podczas startu w maratonie na odcinku pomiędzy 20 a 25 kilometrem przyśpieszyli o wartość większą, niż 75 procent rywali, a na kolejnym odcinku pomiędzy 25 a 30 kilometrem byliśmy lepsi już tylko od 60 procent. Wysyłamy to do naszych trenerów personalnych, by stwierdzili czego to jest efektem. Mój boże, przecież to nie ma żadnego znaczenia!
I znowu wrócę do światełek PaceLed. "Bieganie równym tempem jest ważne" - taka prawda wydaje się podstawą logiki tego wynalazku. To fundament treningu, umiejętności oraz doświadczenia. Nie biegniesz równo oznacza - biegniesz źle. Tak jak bieganie bez opcji charytatywności, przebieżki bez skipów i lekceważenie potęgi pomidorów. Przeczytałem kiedyś 5-stronicowy artykuł o tym, że biegacze powinni jeść więcej pomidorów. Serio! Czyżby artykuł napisał pomidorowy fanatyk, a może raczej pomidorowe lobby? Parafrazując: wygenerujmy potrzebę równego biegania, a następnie stwórzmy produkt, który ten kłopot rozwiąże.
Zastanówmy się: bieg w równym tempie z pewnością jest najbardziej efektywną formą przemierzania trasy zawodów, ale wyłącznie w idealnych warunkach - i wtedy, kiedy biegniemy na wynik, a nie na miejsce. Gdy są podbiegi, zbiegi, zakręty lub wieje wiatr - bieg z równym tempem nie ma zastosowania. Ba, jest po prostu głupi. Co takiego złego ma w sobie nierówne tempo biegu u amatorów (a takich jest 95 procent), by musieli trenować równe tempo biegu? Nic. Jeżeli amator zmienia tempo o kilka a nawet kilkanaście sekund na kilometrze - w idealnych warunkach, które przecież nie istnieją - to nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Popatrzy na zegarek i na kolejnym odcinku albo lekko zwolni, albo lekko przyśpieszy. Trupem nie padnie, a zwyciężyć i tak nie zwycięży. No i równego tempa biegu nie da się nauczyć jak słówek z angielskiego; można się co najwyżej nauczyć biec wolno. Mało tego: jestem przekonany, że równe tempo utrzymywane na treningach (w skali 1-2 sekund błędu w obie strony) jest ścieżką donikąd. Jaką niby pożądaną cechę motoryczną ma wyrobić w amatorze równy bieg z dokładnością do sekundy?
Załóżmy jednak, że nie jest to koncepcja dla amatorów, tylko dla zawodowców. Dla takich, którzy nie są może Mistrzami Polski, ale aspirują do poważniejszej rywalizacji. Czy prowadzące ich światełka mogą pomóc w ciężkich tempowych treningach? Zapewne mogą, choć uważam, że taki zawodnik raczej umie już sam kontrolować swoje tempo; zresztą ma przecież na ręku zegarek. Biegnące wraz z nim LED-y nigdy nie zastąpią rywala - a doświadczony zawodnik sam umie sobie dać w przysłowiowe cztery litery na ostatnim okrążeniu. No i w sporcie zawodowym równe tempo prawie nigdy nie występuje - wręcz przeciwnie: wygrywa ten, kto umie stosować rwane tempo i zniszczyć nim rywala.
Najbardziej śmiać mi się chciało podczas oglądania fragmentu filmu, w którym kilkunastoosobowa grupa biegaczy czeka na światełka LED, i zaczyna biec w ich tempie podążając za oświetleniem jak po sznurku. Problem w tym, że w tej scenie widzę całkowite zaprzeczenie treningowej koncepcji tego urządzenia. Skoro stawiamy tezę, że bardzo ważne dla jakości treningu jest równe tempo, to musi być ono przecież idealnie spersonalizowane pod każdego z biegnących. Tymczasem cała grupa biegnie razem, co oznacza, że statystycznie połowa uczestników biegnie za wolno a połowa za szybko - i jakie z tego treningu niby mają odnieść korzyści? Jeżeli mają biec w grupie, by sobie pogadać, to te LED-y są im zbędne - bo przecież jako grupa stanowią całość, więc szybsi i tak poczekają na wolniejszych. Do kogo więc dopasowano prędkość światełek? Do szybkich, by zamęczyć wolniejszych - czy do wolnych, by zanudzić szybszych?
Jestem pewien, że jako konsumenci łykniemy te światełka, bo jest to fajny pomysł. Kolorowy, wiralowy, ładnie prezentujący się na filmikach - i da się go obudować filozofią. To produkt skazany moim zdaniem na sukces, bo odpowiada na potrzeby, o których nie mamy wprawdzie jeszcze pojęcia, ale gdy dowiemy się o tym, że równy bieg jest bardzo ważny - to nie będziemy się już mogli tego oddowiedzieć. I będziemy w szoku wspominać, że jak to możliwe, iż kiedyś trenowało się bez tego.
Na zakończenie chciałbym podkreślić, że nie jestem przeciwnikiem PaceLad. Ten artykuł to jedynie spojrzenie z nieco szerszej perspektywy, z góry. Jesteśmy otoczeni niepotrzebnymi nam urządzeniami, zbędnymi ułatwieniami, przedmiotami które zaśmieciły nasze życie i hobby - na własne życzenie (choć pod wpływem specjalistów od marketingu). Jesteśmy przebodźcowani głupotami, które choć nie mają dla nas rozsądnego znaczenia, to stają się naszymi problemami i uzależnieniami. Mógłbym wskazać kilkanaście urządzeń we własnym domu, które nie służą mi do niczego, w efekcie czego to ja jestem dla nich, a nie one dla mnie.
I tyle.
|
| | | Autor: Admin, 2025-10-31, 15:15 napisał/-a: I tyle. | | |
| |
|
|