
Relacja z zawodów w moim stylu – niejeden z Was szybciej przebiegnie opowiedziane tutaj 10 kilometrów, niż (mając wiele cierpliwości) doczyta do końca. Zatem za nadmierne przegadanie tematu przepraszam, a jednak zachęcam: posłuchajcie wrażeń z 16. edycji Biegu Nocnego w Dreźnie!
Mój trzeci z rzędu udział w tych zawodach. Nietypowy dystans (11.5km) bez zmian, trasa od startu do mety – bez zmian, nawet pogoda – po raz trzeci fundująca nam za półmetkiem europejskiego lata gorący dzień przechodzący w duszną noc- także bez zmian. Stąd snuję sobie w głowie wiele wynikowych porównań do edycji "23 (lepszej) i "24 (najsłabszej dla mnie). Lecz wiem, że nie powinienem zamęczać nadmiarem cyferek.
Jakieś liczby jednak paść muszą. Zobiektywizują mój wysiłek (jeśli znacie Andrzeja Maderę, to wiecie, że ten spina się na maksa nawet do rekreacyjnych dla innych parkrunów, więc co dopiero do, było nie było, zagranicznego startu.
* 2023: 71. na 2177 uczestników, międzyczas 10km 42:10, meta 48:44
** 2024: 107. na 2159 sklasyfikowanych, międzyczas 42:51, meta 49:35
*** tym razem 107. na 3003 finiszerów, międzyczas 42:49, meta 48:46
Widać zatem, że biegnąc 5/6 dystansu w tempie zbliżonym do tego sprzed roku, zachowałem sporo sił na półkilometrową ostatnią prostą. Przycisnąłem tak mocno, że... o mały włos (a nieświadom tego), poprawiłbym swój najlepszy rezultat.
Zabrakło 3 sekund. Niewiele, prawda?

Dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenieśmy się od razu na nadłabskie zielone łąki. Byliśmy wypoczęci (jedynie ten zmierzchający upalny dzień...), mieliśmy w ręku także atut znajomości trasy. Odchodząc od linii startu kilometr przed siebie, chcieliśmy dać sobie czas na ponowne oswojenie się Agnieszki z ciężkim zestawem: półamatorski Nikon + stałoogniskowy 85mm obiektyw. Zarazem podziwialiśmy, ten sam w każdym mieście i w każdym kraju, entuzjazm dzieci ruszających do Bambini Lauf. Obserwowaliśmy również truchtających uczestników głównych zawodów. Aga, po 3-letnim rozbracie z lustrzanką, czuła się coraz pewniej. W kadr ustawiła rzekę i jeden z drezdeńskich mostów.
A mi? ...nie chciało się rozgrzewać. Ucałowawszy Żonę, owszem, i ja podreptałem z powrotem w kierunku stłoczonego w czworoboku barierek 3 tysięcznego tłumu zawodników, ale pilnowałem się, by nie wydatkować jeszcze energii, kumulowanej od treningu w środę.
Wyczekiwanie na moment gdy ruszymy minęło mi szybciej niż zwykle (dobry zwiastun).Zadbałem o to by ustawić się mając przed sobą najwyżej jakieś półtorej setki rywali, a przy tym aby stać w świetle dmuchanej bramy, gdy pognamy przed siebie. Najgorsze co może się zdarzyć, to wpaść na plecy komuś, kto ruszył ociężale. Raz jeden mnie to spotkało (na kostce w Krakowie, gdy przede mną przykucnęła dziewczyna poprawiająca sznurówki). Od tamtego wypadku przemykam przez „ławicę” biegaczy wyjątkowo czujnie.

W piątek nie zdarzyło się nic złego. Po chwili ciasnym asfaltowym łącznikiem zbiegliśmy ku rzece, a ja stopniowo poprawiając swoją lokatę (ale nie dociskając się mocno), obrałem bieg prawą krawędzią pieszo-rowerowej dróżki, tak by znaleźć się na pierwszym planie agnieszkowego ujęcia. Aga spisała się istotnie na medal! Ja, aby zasłużyć sobie na taki krążek, nadal miałem przed sobą sporo kilometrów (jak powtarzał na starcie spiker: „elf coma fynf”), na których nie chciałem stracić początkowego rozpędu.
Lecz zarazem wiedziałem z pierwszych odnotowanych międzyczasów, że biegnę na razie odrobinę wolniej niż w poprzednich latach. „Idealnie!” - myślałem w tym rytmicznym wysiłku. Ciało nie buntuje się, nie sztywnieje z pierwszego zmęczenia, nadal pracuje płynnie, od czasu do czasu przechodzę przed kogoś mnie poprzedzającego. Za chwilę zatrą mi się w głowie bezpowrotnie te kolory koszulek, te sylwetki, ale dziś jeszcze pamiętam z kim tasowałem się na długim, prawie 5-kilometrowym odcinku wzdłuż Łaby (Elby), biegnąc na południowy-wschód, ku jej źródłom.
W tym roku nie przybijałem „piątek mocy” z wyciągającymi ręce dziećmi. Nie ocierałem nawet frotką potu napływającego do oczu – wszystko po to, by ręce i nogi nie wypadły z biegowego transu. Czułem, że przy tym średnim tempie 4:15, umościłem się wygodnie w komforcie własnego rytmu i dbałem, by nic mnie z tego stanu nie rozproszyło.

A jednak! Znalazła się taka ławka przygodnych kibiców – na mgnienie oka oceniając, szesnastolatków, którym pewnie towarzyszył tego wakacyjnego wieczoru nad rzeką jakiś alkohol. Otóż z daleka rozczytali moje eksponowane na numerze imię, niełatwe przecież w wymowie po tej stronie granicy. I tak nagle usłyszałem euforyczne okrzyki całej trójki: „O! Anżej, Anżej!! Dajesz Anżej! Czymasz!!” - no po prostu entuzjazm, od którego można dostać skrzydeł. Jeszcze przez chwilę kminiłem jakie związki mogą mieć z Polską, lecz nie była to dogodna sposobność by zawrócić i pogadać.
Zbliżałem się już do pierwszego nawrotu, znad rzeki w prawo i po chwili jeszcze raz w prawo, by biec tym razem w kierunku zachodnim, jednym z pasów podmiejskiej ulicy. W tym punkcie wyczekuje zawsze grupa ofiarnych, młodych wolontariuszy (circa 13-14 lat) z wyciągniętą w naszym kierunku ręką, która dzierży papierowy kubek z wodą.
I znów zrobiłem pewną, poniekąd, furorę . Połączoną być może z lekkim przestrachem. Inni zwalniali, by zwilżyć zaschnięte gardło. Ja jeszcze przyspieszyłem, ale chwyciłem pierwszy kubek i chlup! natychmiast przez głowę i plecy, aby momentalnie z rąk następnego dziecka porwać kolejny i znów to samo szybkie chlup!, kubeczek odrzucając pod ich nogi. Tyle mnie tam widziano.
To mój zwyczaj na gorących, a także na chłodniejszych 10-tkach: nie zwalniać, nie popijać, lecz albo pobudzić się szokowo zimną wodą lub w ogóle zignorować punkt nawadniania.
Konfiguracja trasy prowadzi nas teraz ponownie ku miastu oraz mecie. Nasza (prawa) nitka asfaltu to nieustanny łuk w lewo, a ja trzymam się kurczowo wewnętrznej strony pasa, biegnę tuż przy gęsto rozstawionych pachołkach. Nie chcę zaliczyć ani jednego nadprogramowego metra. Nie mam z tym kłopotów, wokół pusto. Stawka się rozciągnęła. Rzadko kogoś jeszcze wyprzedzam i tym bardziej nikt wychodzi przede mnie.
Chociaż zdarzyło się. Ten 30/40-letni wysoki biegacz zagaduje serdecznie po niemiecku (mówi jakieś imię oraz zachęca mnie, kumpla przecież, do wzmożenia wysiłku). Spogląda jednak uważniej przez ramię, widzi moje zdziwienie i przeprasza: Pomyliłem cię z kolegą!
Oczywiście nie mam z tym problemu i tylko z zazdrością obserwuję, jak robi sobie nade mną przewagę. Na tym etapie zawodów jest w stanie minąć jeszcze kilku poprzedzających mnie zawodników.

Ale i ja już wkrótce potem czuję, że niespodziewanie dostałem drugie życie. Siódmy, ósmy i dziewiąty kilometr są dla mnie udane (zatem warto było zachowywać kontrolowaną rezerwę w pierwszej fazie rywalizacji). Na początek, dobiegając pod Waldschlößchenbrücke, to ja zaczynam mijać „paciorek” biegaczy przede sobą: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Następnie jedyną dziewczynę, z którą w roku biegłem podobnym tempem, nim osłabła (młoda blondynka w czarnej koszulce „Athletics Team Dresden” - Franziska ukończyła Nachtlauf 8. wśród pań)
Wspinam się nawrotem na most prowadzący na przeciwny brzeg saksońskiej stolicy. Kolejnych dwóch rywali zostawiam za sobą. Wreszcie u początku przeprawy doganiam także mojego „znajomego” w niebiesko-szarej koszulce. W skoncentrowanej na czym innym głowie, nie znajduję niestety żadnej niemieckiej ani nawet angielskiej frazy, abym teraz ja dał mu wsparcie. Zostaje mi tylko zachęcający gest ręką: dalej, do przodu, do mety!
Ja sam czuję się w tej fazie rywalizacji zmotywowany i mocny. Łagodny łuk mostu przebiegam w stopniowo rosnącym tempie. Wiem, że czeka mnie ostry skręt w lewo i chwila zbiegania ozdobną kostką po lekkiej pochyłości, nim spacerowa ścieżka znów się wypłaszczy. Widzę teraz z nieocenionej Stravy, że biegłem ten fragment w przyzwoitym tempie 4:05, ale w tamtym momencie wyprzedził mnie łatwo jakiś młodszy zawodnik (lubię podkreślać ten przymiotnik). Myślę więc, że uwsteczniłem się w tym elemencie biegowego rzemiosła. Od kiedy rok temu zacząłem mieć bólowe problemy, tym bardziej unikam wszelkich treningów i startów zakładających różnicę wzniesień. I nadal będę się trzymał takiego klucza doboru tras.
Trwa już 10. kilometr. Niestety znów stopniowo spadają mi obroty... (choć tego w tamtej chwili nie dostrzegam). Jest może aż zanadto stabilnie. Najbliżsi rywale przede mną są już dość daleko. Kolejnych nie słyszę bezpośrednio za sobą. Ach, przydałby się ktoś ścigający się ramię w ramię obok!
Głowa i serce wyczekują na kolejne spotkanie na trasie z Agnieszką. Nasza randka numer 2 ma zdarzyć się gdzieś w pobliżu „białej gąsienicy”, która wcześniej widzieliśmy z drugiego brzegu Łaby. Nazywam tak rozstawiony przez organizatora może 40-metrowy nadmuchany tunel, podświetlany różnokolorowym światłem. Ten pomysł to, co najmniej od kilku lat, dodatkowa atrakcja tego biegu – dla mnie nieco tandetna, dziecinna, lecz niech tam. Nam posłużyła jako dogodny punkt orientacyjny. Przebiegła więc czerwona koszulka przez różowy brzuch gąsienicy. Rzecz jasna przyśpieszając, by pokazać, że trzyma się dzielnie.

Ale chyba nie było aż tak dobrze. Tabletka witaminy A(ga) zadziałała ekspresowo, lecz na krótko. Już chwilę potem zaskoczony przyłapałem samego siebie na uczuciu biegowego „doła”. Jaki to stan? Przekonanie, że „wszyscy mi uciekają”, że „siły się właśnie skończyły” - i tym podobne pesymistyczne myśli. Na szczęście takie uczucie zniechęcenia i rozdrażnienia przeważnie nie utrzymuje się długo. Pozbierałem się z tego za sprawą… strachu przed kolejnym elementem biegu, który miałem przed sobą: ciasny ślimakowy podbieg po kostce pod Albertbrücke, drugą z przepraw na naszej trasie. Biegnąc ten stromy fragment, możemy czytać pod stopami pisane kredą autografy kibiców.
Z dotychczasowego rozpędu przechodzę więc na chwilę w kroki drobne, jeszcze drobniejsze..., jeszcze... Wreszcie jestem na moście, znów stopniowo staram się rozbujać nogi. Tutaj jednak dopadło mnie i zostawiło za sobą dwóch konkurentów. Mijany, miałem wrażenie, że ich rytm wiosłowania nogami jest energiczniejszy, jest w nim więcej mocy.
Nic to! Wiem, że najgorsze mam za sobą, a przede mną już tylko finisz. „Nie pozwolić sobie na dalsze straty pozycji ani dystansu!” - to błąka się w wysiłku po mojej głowie, gdy zbiegam z mostu. Najbliższy rywal niestety już osiemdziesiąt metrów przede mną, kolejni dwaj blisko dwieście.
Jeszcze przez chwilę wyczekuję z przesunięciem wajchy do ustawienia „Cała naprzód!”. Przemyślałem ten finisz półtorej godziny temu: trzy dmuchane reklamowe bramy poprzedzają metę, czarna, biała i ponownie czarna – przyśpieszysz mijając tę pierwszą! Tak się dzieje. Ja, to teraz chyba nie ja, a moje nogi biegną krokiem 400-metrowca, a nie takie tam dretpu-dreptu, jak dotąd. Tempo skokowo rośnie od 4:07 do 2:40. Gość w żółtej koszulce też przyśpiesza, lecz zostaje z tyłu. Poprzedzająca go dwójka rośnie w moich oczach, lecz ratuje ich meta.
Wbiegam tym długim, ultramocnym krokiem wprost na fotografa Laufszene, który profesjonalnym tele robił tu kapitalne zdjęcia. I dokładnie tak jak przed rokiem lub dwoma (już nie pamiętam), ten starszy człowiek najpierw unosi obiektyw do góry w moim kierunku, ale gdy jestem bliżej i może przeczytać imię na moim numerze, opuszcza go z powrotem. Tak jak, dajmy na to Grzegorz, Krzysztof, Łukasz czy Paweł – nie jestem „chłopakiem z tych okolic”. Nie zraża mnie to jednak wówczas, gdy dopiero dochodzę do siebie, ani teraz, gdy kończę pisać tę relację. Organizator chce do swojej imprezy przyciągać przede wszystkim lokalną i regionalną społeczność.
Mój stan za metą to zawsze jedno i to samo - szybko mijające zmęczenie i wielka euforia. Zbijam serdeczną piątkę z kimś kto przybiegł przede mną, hostessa dekoruje mnie medalem, a ja szybkim krokiem, chodnikiem wzdłuż końcowej prostej, cofam się z powrotem ku Agnieszce. By wspólnie przeżywać te emocje, póki jeszcze ostało się trochę potu na mojej głowie i policzkach.
W gronie setek innych uczestników biegów oraz ich kibiców, przysiadamy na krawężniku chodnika i łapczywie gasimy pragnienie zerowym Freibergerem z nutą orzeźwiającej cytryny. Dopiero w tamtym momencie, sięgając do komórki z smsem od Organizatora, dowiaduję się, że zabrakło mi 3 sekund by był to mój najlepszy występ na tych zawodach. Za rok zmierzę się z tym. Ale nawet zdrowie, dobra forma i niska waga mi nie pomogą, jeśli nie będzie wreszcie 10 lub tym lepiej 15 stopni ciepła mniej.
Tak czy inaczej, lubimy to miejsce, corocznie przywozimy dobre wspomnienia. Niepostrzeżenie budują się w nas prywatne „rytuały” - pierwsze kroki w Dreźnie kierujemy pod dającą ochłodę fontannę z dmuchawców (gdzie pstrykamy selfie), a po zakończonym udziale w Nachtlauf, idziemy nacieszyć się ulicznymi nocnymi kiermaszami i koncertami, polując na wyjątkowo smakującą nam prostą przekąskę: Knobi Brota, przypieczoną porcję chlebka z masłem czosnkowym, pomidorami, białym serem i szczypiorkiem.
Kierując się na zabytkowe Stare Miasto, usłyszeliśmy za plecami rozmowę rodaków. Tak poznaliśmy młodą parę sympatycznych katowiczan, Martynę i Michała. Podobnie jak my praktykują turystykę biegową (idealne określenie!). Znakiem czasów jest dla mnie ich szczera odpowiedź, gdy zaciekawiony spytałem: -Kto podpowiedział Wam akurat te, mało w Polsce znane zawody? -Chat GPT. M.&M., do zobaczenia za rok!
A przede mną za chwilę kolejny ambitny parkrun Wrocław. Zaś po nim nowe dla mnie zawody na ulubionym 10km dystansie (Częstochowa), jako próba generalna przed szóstym startem w Birell Grand Prix.
|
| | | Autor: Admin, 2025-08-26, 08:26 napisał/-a: Zapraszamy do przeczytania artykułu. | | |
| |
|
|