Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 470 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Wyprawa na Pafos maraton
Autor: Krzysiek Bartkiewicz
Data : 2006-03-26

Zanim podjąłem decyzje o wyjeździe, długo rozmyślałem czy się nie wycofać. Wpływ na to miały moje bezustanne kontuzje i perspektyw na lepszą przyszłość. „Klamka zapadła”, ponieważ wykupiłem bilet trzy miesiące wcześniej, kiedy to jeszcze czułem się dobrze i wierzyłem w przypływ formy na sezon wiosenny. Za bilet zapłaciłem 1050 PLN w dwie strony, z biurem podróży Neckerman, linią Helios Airways. Do maratonu namówiłem Mariana Kanie z Polic, niegdyś dobrej klasy maratończyka-amatora z rekordem życiowym 2.28. Ponieważ nie miałem zbyt wiele funduszy na ten cel, a w obecnej chwili pozostawałem bez pracy, postanowiłem nie brać udziału w maratonie, dlatego zdecydowaliśmy się na wzięcie z sobą namiotu by obniżyć koszty pobytu.



Wylot nastąpił dnia 9 Marca o godz. 18.45 z Warszawy Okęcie. Ostatni raz samolotem leciałem jakieś 15 lat temu na trasie Leningrad – Symferopol i musze przyznać że wiele się zmieniło od tego czasu. Na odprawie przy fotokomórce wykryto u mnie nóż 30 cm i już bałem się że będę miał problemy, wytłumaczyłem że do smarowania chleba, ale nawiasem mówiąc lubię mieć go dla bezpieczeństwa. Generalnie pozwolono mi przewieźć, ale w części bagażowej tego typu narzędzia. Fajnie to wyglądało kiedy to moje bagaże już wcześniej poszły i sam nóż powędrował na taśmie. Po wzbiciu się w niebo mocno się zawiodłem iż nie zobaczyłem oświetlonej Warszawy, bo przy prędkości startowej od 400-900 km/h wszelkie miasta migają w ułamkach sekund.

W samolocie gustowałem tylko w piwie, gdzie mniej więcej po trzech puszkach dostałem szmerów i się zdrzemnąłem. Po wylądowaniu ok. 22-iej czasu greckiego (tam jest godzina do przodu), i odprawie na tutejszym lotnisku, od razu mnie zagadnięto łamanym językiem polskim czy nie szukam pracy (oferowali 180 PLN za dzień, bez względu na to co umiem, od tego trzeba odliczyć wyżywienie i jakiś nocleg). Postanowiliśmy z Marianem od razu się wydostać z lotniska, okazja do tego był autokar odwożący polskich podróżników do Hotelu w odległej o 60km Limasol,, gdzie było nam po drodze.

Niestety nie za darmo. Zażądano od nas dwóch 60 euro i pomyśleć że taka sumę zasugerowała kierowcy Polska przewodniczka. Dowiedzieliśmy się po czasie że taka sumę zażądałby pierwszy z brzegu taksówkarz. Po przyjeździe postanowiliśmy już na własnych nogach wydostać się z centrum miasta w kierunku Pafos. Po godzinnym marszu, znaleźliśmy cos co przypominało prywatny sad z jabłkami, z tym że po raz pierwszy zetknąłem się z pomarańczami. Rozbiliśmy namiot (w nocy ok. 8stopni Celsjusza) nie wyspałem się gdyż zbyt blisko byliśmy ruchliwej ulicy, ponadto z rana niepokoiły mnie hałaśliwe traktory, na których naczepy, już wrzucano zebrane zbiory.



Ponieważ nie zakupiłem żadnych napojów, więc wiszące na wyciągnięcie ręki pomarańcze były jak znalazł., takie soczyste, bez pestkowe. Marian wpadł na pomysł by w pusty pojemnik po wodzie mineralnej, wycisnąć sok z pomarańczy. Osobiście uważałem że był to kiepski pomysł, ale aż oczom niedowierzałem że z 11pomarańczy – napełnił półtoralitrową butelkę nektarem z pomarańczy. Okazało się że to był jedyny środek spożywczy - dostępny przez najbliższe dwa dni. Co prawda miałem z sobą puszki, ale bez chleba nie chciałem ich otwierać. Nigdzie nie było można wymienić euro na funty (w ich języku zwie się „pondy”), jak również nie chcieli nam ich przyjąć jako środek płatniczy.

Po zwinięciu namiotu ok. 12-tej w południe, powędrowaliśmy dalej wzdłuż morza, wiedząc że tam jest nasz punkt docelowy, a bez mapy ciężko nam było się poruszać, więc szliśmy na orientacje. Ten dzień był wyjątkowo trudny dla nas, niosąc na plecach całe zaplecze z zadaszeniem, po pokonaniu zaledwie 28km postanowiliśmy rozbić namiot i przespać kolejną noc-wtedy to już wiedzieliśmy że nie ma co zwlekać i wierzyć we własne siły dotarciu na czas. Namiot tym razem usytuowaliśmy na przeogromnej skale porośniętą górska roślinnością z widokiem na morze i krętymi uliczkami z zabudowaniami w tle. W oddali nadal było widać wysokie śnieżne pasma górskie.

Podobno niektórzy fanatycy białych szaleństw, wyjeżdżając na Cypr biorą ze sobą narty, by móc choć trochę skorzystać ze sportu zimowego. Nazajutrz, kiedy to wstaliśmy tym razem ok. ósmej , w ten sposób ukróciliśmy sobie spanie, by móc jak najlepiej wykorzystać wyjątkowo piękny i bezchmurny poranek. Już po kilkuset metrach zaczął pojawiać na twarzy pot, zaczerwienienie spowodowane przegrzaniem organizmu. Po czterech godzinach bez ustającego marszu, weszliśmy na autostradę. Z braku środków do życia gdzie skończyły się owocowe sady, miasteczka zostały gdzieś-w oddali, mimo marcowej pogody słońce w tym dniu dawało wyjątkowo o sobie znać i zrobiłem coś, czego bym się po sobie nie spodziewałem. Szukałem po rowach porzuconych butelek, sprawdzając czy przypadkiem nie ma choć łyk w nich wody mineralnej .



Zbierający puszki, miałby nie lada żniwa, bo można by liczyć w tysiącach na odcinku kilometra, o czym świadczy iż mieszany naród Cypryjski jeszcze więcej śmieci od nas. Po znalezieniu do wpół zużytej wody mineralnej, zaspakajając na jakiś czas pragnienie i widząc na tabliczce napis „Pafos 23km”, wiedziałem że nie damy rady, gdyż już się zbliżała godzina szesnasta. Od tego miejsca postanowiliśmy zatrzymywać samochody, ku mojemu zdziwieniu, zaledwie za mniej więcej dziesiątym machnięciem zatrzymał się Jeep marki Chrysler. Mocno się zaniepokoiłem widząc po mojej prawej stronie kierowcę z piwem (ruch tam jest lewostronny). Okazało się że tam jest dozwolona u kierowców dawka 0,8 promila, co pozwala na spożycie dwóch piw-zależy rzecz jasna od organizmu, bo niektórzy tą skale uzyskują po wypiciu nawet sześciu piw.

Po dotarciu do centrum Pafos, okazało się ze mamy kolejny problem, żaden z nas nie wydrukował regulaminu, bądź innych danych odnośnie biura zawodów. Tak więc celem numer jeden było teraz zapisanie się. Nawet policjanci nie wiedzieli o organizacji maratonu, żadnych transparentów, plakatów itp. Wiedziałem, że końcówka maratonu przebiega promenadą, więc liczyłem po cichu, iż jeżeli dotrzemy do portu, natkniemy się wówczas na kogoś z organizatorów. Udało się zatrzymaliśmy napotkanego przypadkiem biegacza i pokierował nas do biura zawodów, które było usytuowane, na terenie gdzie dawniej więźniowie mieli swoje cele i do dzisiaj jest to miejsce atrakcji turystycznej w porcie. Pomieszczenie dość małe, ciężko się nam porozumiewało nie znając greckiego, czy angielskiego.

Po wypełnieniu formularza podeszła do nas kobieta o imieniu Kasia, zagadując nas po polsku. Była to ciemnowłosa, ładna dziewczyna. Okazało się że jakiś czas temu wyjechała z Polski na stałe do Niemiec w poszukiwaniu lepszej przyszłości i po pięciu latach, będąc w prężnie rozwijającej się firmie, oddelegowano ją na tutejszą wyspę, gdzie jej firma miała swoją siedzibę . Poznała tutaj na wyspie rodowitego Greka, z którym wiąże przyszłość i jest przedstawicielem firmy typu Isostar produkującej i rozprowadzającej swoje wyroby w regionie będąc jednocześnie sponsorem maratonu. Wpisowe do biegu wynosiło 50euro, z czego udało nam się 10 euro utargować. Zaopatrzyliśmy się na zapas w banany i poprosiliśmy o znalezienie nam taniego hotelu. Polecono nam nocleg w trzy gwiazdkowym hotelu Dionizoz, zaledwie 800m od mety maratonu. Po czym się udaliśmy do tamtejszej recepcji i ponownie usłyszeliśmy polski język.



Była to 28-letnia kobieta, która od dwóch lat przebywa tutaj na wyspie w celu jak stwierdziła podszkolenia się w języku angielskim, bo zbyt mało zarabia by wiązać z tym hotelem przyszłość. Tutaj znajduje się ponad 600 pokoi, które mogą pomieścić ok. 1700 gości. Za pokój przyjęto opłatę w euro po bardzo niekorzystnym kursie. Kosztowało nas 120 PLN, a następna doba już po wymianie w pobliskim kantorze 105 PLN.

Pokój dwuosobowy z telewizorem, telefonem i balkonem bardzo nam przypadł do gustu, tym bardziej że było nie tyle widać-co słychać szum morza, zważywszy na fakt iż było już ciemno. Następnego dnia z samego rana zeszliśmy na śniadanie, które było w cenie. Ponieważ wyjazd autokarów na start był o godz. siódmej, więc poprosiliśmy o wcześniejsze wydanie nam śniadania. Nie za bardzo nam się to kalkulowało, dostaliśmy przydzielone porcje, nie zawsze odpowiadające naszym potrzebom. Dostaliśmy jak mnie pamięć nie myli dwie kromki chleba, do tego zimne mleko lub sok, jakiś jogurt i owoce bez ograniczeń, zamiast rozkoszować się śniadaniem w formie szweckiego bufetu. Mnie to było bez różnicy, ale Marianowi się to odbiło na późniejszy wynik. Tak więc po posiłku udaliśmy się do autokaru, podstawionego nieopodal naszego miejsca zakwaterowania, trzeba przyznać że odjazd był punktualny. Okazało się że start jest pod pomnikiem Afrodyty, dokładnie w tym samym miejscu, co wczoraj zabrał nas stopem kierowca Jeepa.

Jest godz. 8.00 kiedy to czas się rozgrzewać bo za pół godziny miałby nastąpić start ostry, a tu miła niespodzianka, spotykamy faworyta do zwycięstwa Andrzeja Magiera z drugim numerem startowym. Miał dłuższą przerwę z powodu kontuzji i ostatni raz maraton biegł w Rzymie przed pięcioma laty. Tak wiec będę miał komu kibicować. Jeszcze chwila dla fotoreporterów i następuje start. Na początek wysuwa się z numerem 1 miejscowy Cypryjczyk, gdzie jest znacznie pod górkę i od razu pozostawia za sobą ośmioosobową grupę, wśród której utrzymuje się Andrzej Magier i Marian Kania. Ja zabrałem się z jednym z dziennikarzy tutejszej prasy i razem filmowaliśmy uczestników biegu, gdyż Marian wziął z sobą cyfrową kamerę. Andrzej biegnie swoje w tempie po 4.10/km, z biegiem czasu gubi rywali i po 15-tym kilometrze wysuwa się na prowadzenie, nadal jednak w odstępie minuty ma za sobą 5 uczestników w tym Mariana Kanie.

Ale gdy przychodzi kolejny podbieg, do tego słońce daje o sobie znać i dla Mariana jest to szok termiczny więc powoli opada z sił i postanawia zwolnić by móc chociażby dobiec do mety-tym samym miejsce na podium staje się tylko nierealnym w tym momencie marzeniem. Trasa o różnicy wzniesień ok. 80metrów ma swój urok, cały czas wzdłuż morza, przy znikomym ruchu, na trasie punkty odżywcze rozstawione co 3 kilometry, na których znajduje się tylko woda mineralna w butelkach-żadnych innych punktów odświeżania, masaży i odżywczych. Co jak dla mnie jest to przesadą i świadczy o nie przygotowaniu organizacyjnym imprezy.

Na trasie porusza się tylko jedna karetka pogotowia. Żadnych wiosek na trasie, tylko ciężka trasa, gdzie niegdzie sady wyzbieranych już owoców, dwa 5-cio kilometrowe nawroty na trasie, co jak dla mnie jest to ciekawsze urozmaicenie na trasie z możliwością obserwowania potu, na twarzy rywali. Zbliżając się do 37 kilometra można po lewej stronie zaobserwować pięknie wybudowany, jeden z nielicznych stadionów piłkarsko-lekkoatletycznych o nawierzchni tartanowej. Dalej zaczyna się ciąg hoteli wzdłuż wybrzeża i jednocześnie droga do mety, która nie jest zabezpieczona. Bieg odbywa się przy bardzo dużym natężeniu ruchu, co wbrew zasadą nie ułatwia to maratończykom. Biegacz musi uważać na samochody. Niekiedy biegnąc dużym slalomem wśród przechodniów. Na mecie ciężko jest oczekiwać na zwycięzcę maratonu, gdyż jeszcze ciągle wbiegają uczestnicy biegów towarzyszących z pół maratonu i dziesięciu kilometrów.

Mija 2.52 kiedy to jako pierwszy mija linie mety Andrzej Magier, nawet nie zdążyłem go ująć na mecie, gdyż ani nie przecinał taśmy, więc wiadomo było że już pierwszy zawodnik wbiegł z maratonu, ale nie każdy wiedział kto wygrał. Jak już zaczął udzielać wywiadu w języku angielskim to już wszystko wiadome było że jest pierwszym Polakiem, który wygrał u nich maraton. W przeprowadzonej przeze mnie rozmowie dowiedziałem się, że pracuje jako masażysta i fizjoterapeuta w jednym z hotelów w Napie. Pracując po 11-12h od 7-19 nie ma możliwości biegać w dzień, po pracy musi w jakiś sposób się zregenerować i na trening wychodzi dopiero o 22.30, biega tylko po ulicy, bo nie ma tam żadnych lasów czy innej miękkiej nawierzchni, wraca z treningu nie kiedy nawet o 2.30. Bardzo ciężko jest też tutaj zdobyć profesjonalne buty do biegania, bo jeżeli już takie są to kosztują niebagatelne 500-700 PLN . But przed każdym treningiem powinien być wysuszony, ale przy takich upałach, jak w dzień daje buty na balkon, to klej przystosowany do obuwia nie wytrzymuje panujących tam warunków.

Tak więc Andrzejowi przyszło wygrać maraton w rozklepanych, oderwanych od podeszwy górnej warstwie butów.

Wbiegają kolejni zawodnicy, nadspodziewanie dobrze wypadła weteranka z Niemiec, zaledwie niespełna 20minut za pierwszym mężczyzną. Totalnie wyczerpany wbiega mój kompan Marian Kania z czasem 3.31.32, co jest najgorszym czasem w jego biegowej historii. Bardzo długo dochodził do siebie, po kilku darmowych browcach rozdawanych uczestnikom biegu, był w stanie tylko przy mojej pomocy iść do hotelu a na rozdanie nagród-ja poszedłem za niego, gdzie otrzymał pokaźny puchar za drugie miejsce w kategorii wiekowej. Okazało się, że jeszcze jednego mieliśmy Polaka, a mianowicie Wiktora Parwanickiego z Sopotu, który przyjechał z biurem turystycznym Alfa,, gdzie za trzecie miejsce w M60 odebrał również puchar.

Następnym jego maratonem jak zapowiada będzie za Oceanem Boston, co stwarza mu okazje do odwiedzenia studiujących i pracujących zarazem tam dwóch córek. Ciężko było mi wracać zaopatrzonym w suchy prowiant od organizatorów pakunkami, trzymając w jednej ręce puchar a dodatkowo na barku niosąc karton w której musiałem zmieścić kamerę, piwa, pomarańcze, banany i wyniki które było można uzyskać na bieżąco. Następnego dnia postanowiliśmy spędzić leniuchując, poniekąd zrobić pamiątki, i pochodzić po ruinach. Tutaj też okazało się że kamera nadaje się do reklamacji, jednym słowem zapisany obraz nie nadawał się do ponownego odtworzenia, co zabrało nam najbardziej wartościowszy dokument z pobytu.

Napotkaliśmy duży market, gdzie również było można płacić w euro, ale był bardzo niekorzystny przelicznik. Dlatego w miarę możliwości wymienialiśmy po

trzebna nam walutę w kantorach. Chleb w przeliczeniu kosztuje tutaj od 5 PLN, piwo Carlsberg i Keon 6 PLN , mała pizza w Pizza Hut od 25 PLN, kilogram polędwicy 40 PLN, pół kilo żółtego sera 25 PLN. Tak więc życie jest tutaj bardzo drogie i mimo oszczędności na noclegach, to wbrew pozorom taki pobyt-bardzo duży jest wydatek. Kolejną noc postanowiliśmy spędzić na obrzeżach Pafos gdzie znajdowały się bananowce. Pierwszy raz zresztą mieliśmy okazje na żywo widzieć drzewa porośnięte bananami. Zaledwie zdążyłem tylko rozbić namiot jak Marian planując zerwać kolejna porcje bananów natknął się na zakamuflowanego pomiędzy owocami węża z żółtym podbrzuszem, wywijającego językiem. Nie był duży, przynajmniej tak mi się wydawało dopóki go nie strąciliśmy miał w granicach 50-60cm. Uwieczniłem go na zdjęciu, jednak bardzo się wystraszyłem kiedy przez obiektyw źle odmierzyłem odległość gdyż miałem ustawiony na maksymalnej odległości i pozwoliłem siebie na ukąszenie się w buta.

Zacząłem krzyczeć w niebogłosy. Marian w tym czasie przeciął go wpół, tym samem widać było osocze krwi, jednak nadal się wił, ale tym razem to były nerwy naszego węża. Na moje szczęście miałem skórkowe buty zakrywające kostkę. I taka moja natura że panikuje już na zapas, chociaż w tym wypadku to na nic by się zdało. Bardzo się baliśmy zostać tutaj nakryci jako nieproszeni goście zabijające węże - co okazało się że one są bardzo jadowite i groźne dla człowieka. Można z tego wyjść przy natychmiastowej pomocy lekarza, koszt wizyty i zabiegu kosztuje podobno 350 funtów czyli jakieś 2500 PLN.

Tak więc zatrzymaliśmy bus, który jest jedynym najtańszym środkiem po Cyprze i za odległość 150 km aż pod lotnisko zapłaciliśmy po 70 PLN. Tam w odległości zaledwie dwóch kilometrów, jest cos co przypomina rezerwat przyrody. Oprócz tradycyjnych tam yuk, palm, fikusów były również egzotyczne ptaki. Postanowiliśmy w ustronnym miejscu tam rozbić namiot i przeczekać kolejne kilkanaście godzin do odlotu samolotu, na zmianę tu zwiedzając i pilnując namiotu. Limasos - skąd odlatywaliśmy jest najmniej atrakcyjnym dużym miastem, pod względem zabytków i architektury, gdzie jest kompleks hoteli i po części kamieniste plaży, ciągle tylko budowle małych jednorodzinnych domków, luksusowe-terenowe samochody w drodze przelotowej do Napy.

Przy odprawie na lotnisku spotkaliśmy za barem sprzedającą kawę i trunki, jeszcze jedną Polkę. W samolocie okazało się że tym razem jest aż 80miejsc wolnym w przeciwieństwie do odwrotnego kierunku kiedy to był komplet miejsc i co może świadczyć o naszych rodakach, którzy tu również pozyskują pracy. Po czterogodzinnym locie postanowiłem uwiecznić nasze wyjście z samolotu i aparat przewiesiłem przez szyje. Niestety zanim wsiadłem do taksówki, to ktoś mi ten aparat z szyi buchnął, tak więc czarne chmury nade mną zawisły i musze aparat wartości 1000 PLN w ratach spłacić.

Tak więc uwiecznione wspomnienia pozostawiłem nieznanemu mi złodziejowi: noc w sadzie pod drzewem pomarańczy, przebieg maratonu, niezidentyfikowane zwierzęta i rośliny morza, żywy, a później martwy zielono-żółty wąż. Czy jeszcze kiedyś się zdecyduje na podobną wyprawę z plecakiem? Początkowo mówiłem że nie, bo jest bardzo ciężko później przebiec maraton, ale może kiedyś uda mi się wybrać na znacznie droższą wyprawę, bo fascynuje mnie dżungla z Amazonką w Wenezueli i Safari w Kenii. Życie jest tak krótkie, a zarazem świat tak uroczy i pełen wyzwań że trzeba trochę z tego życia korzystać.

Pozdrawiam Bartkiewicz Krzysztof i Marian Kania


Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
marianzielonka
22:56
mario1977
22:55
witul60
22:42
cierpliwy
22:03
Chudzik
21:58
Stonechip
21:43
przystan
21:41
Admirał
21:41
marekcross
21:36
Piotr Fitek
21:25
johnlyndon
21:24
Fred53
21:03
INVEST
20:59
jacek50
20:58
stanlej
20:43
rezerwa
20:28
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |