Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 275 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Wiązowna 2005
Autor: Tomasz Zakrzewski
Data : 2005-03-03

Swoje przygotowania do tej imprezy rozpocząłem w połowie grudnia, więc ani zbyt wcześnie ani zbyt późno. Moim debiutem był start w półmaratonie krakowskim na początku maja ubiegłego roku. Do przygody związanej z bieganiem zachęcił mnie kolega, który swój debiut przeżył w Wiązownej w zeszłym roku. Byliśmy bardzo zadowoleni po swoich startach, szczególnie że na początku treningowej kariery postęp sprawności fizycznej jest zawsze ogromny. Z przyjemnością patrzyliśmy jak w miarę upływu czasu przebiegamy stały dystans w coraz to krótszym czasie. Niestety, pogoń za dobrami materialnymi zmusiła mnie do wyjazdu za ocean na okres wakacji, siłą rzeczy musiałem odpuścić treningi. Bardzo ciężko tam pracowałem, więc trochę to trwało zanim w pełni zregenerowałem siły po powrocie.

W każdym bądź razie zacząłem trenować z myślą o docelowym starcie w wiązowskiej imprezie. Wspólnie z kolegą ułożyliśmy sobie plan treningowy oparty na publikacjach Jerzego Skarżyńskiego, który ambitnie realizowaliśmy. Muszę tu zaznaczyć, że nie było to proste zwłaszcza że mieszkamy od siebie w odległości 6 kilometrów i musiałem dojeżdzać do Szymona na rowerze. Szymon mieszka na wsi, gdzie tereny do biegania są prawie że wymarzone, ja niestety jestem z Grodziska, a tutaj ciężko jest znaleźć miejsce wolne od samochodowych spalin. Na pewno w konsekwentnym realizowaniu naszego planu pomogła nam niezwykle łagodna tegoroczna zima. Niestety na dwa tygodnie przed startem grypa dopadła moją dziewczynę, bałem się strasznie, że i mnie położy. Zacząłem opuszczać treningi, nie znaczy to że opuszczałem je bez żadnej przyczyny, po prostu też czułem że coś mnie rozbiera a nie chciałem żebym był kolejną ofiarą tego paskudnego wirusa. Zwłaszcza, że ta choroba nie pasowała mi ze wszech miar, bo nie dość tego, iż zbliżał się już wypatrywany przeze mnie z ogromnym utęsknieniem start, to jeszcze termin obrony pracy magisterskiej miałem wyznaczony na 1 marca, czyli dwa dni później. No jakoś się jednak nie dawałem i w miarę możliwości starałem się kontynuować przygotowania.

Jakież było moje zdziwieni, kiedy na tydzień przed startem podczas treningu z przewidzianym elementem siły biegowej, po przebiegnięciu trzech kilometrów Szymon oznajmił, że nie wie co się z nim dzieje ale nie jest w stanie kontynuować biegu. Coś takiego przytrafiło mu się pierwszy raz, był chyba równie mocno tym zdziwiony co zaniepokojony. Szymon jakoś doczłapał się do domu a ja zakończyłem trening zgodnie z planem. Za dwa dni spotkaliśmy się ponownie i wyglądało na to że wszystko jest w porządku, Szymon czuł się świetnie i stwierdził, że nie ma mowy o odpuszczeniu startu.

Do Wiązownej przyjechaliśmy około godziny 10.30, czyli byliśmy jak w sam raz. Rejestracja przebiegała niezwykle sprawnie i już dosłownie po kilkunastu minutach po przyjeździe byliśmy gotowi do startu. Do końca zastanawiałem się jak mam się ubrać, byłem bowiem zaopatrzony w cieplejszą i zimniejszą wersję stroju. Po głębszym namyśle stwierdziłem, że to jest impreza zawodnicza, więc muszę dać z siebie wszystko na trasie, na niej przecież będę mógł się rozgrzać, gdyby miało by mi być za zimno. Wybrałem więc wersje zimniejszą, co zresztą potem okazało się trafnym wyborem. Jeszcze przed samym startem w toalecie byłem świadkiem wymiany poglądów na ten temat doświadczonych biegaczy, z których znaczna większość stwierdziła, iż lepiej jest nieco zmarznąć niż się przegrzać. Podczas przebierania się na sali gimnastycznej mimochodem słyszeliśmy rozmowę dwóch sąsiadujących z nami biegaczy, którzy wymieniali się swoimi doświadczeniami z maratonów rozgrywanych w Nowym Yorku, Chicago, Lizbonie, Atenach, itp. Żeby nie być gorszymi zaczęliśmy prowadzić rozmowę w stylu – „wiesz, kiedy byłem na maratonie w Rio to tam facet pokazał mi niesamowity patent na zachowanie jednakowej termiki stóp, który z powodzeniem zastosowałem później w Tokio”. Jednym słowem ubawiliśmy się nieźle, no ale przyszła pora na rozgrzewkę, a biorąc pod uwagę nasze przygotowanie kondycyjne nie była ona zbyt obszerna, żeby nie spalić się jeszcze przed startem. Na starcie stanęliśmy dość mocno stłoczeni, ale przecież to właśnie też ma swój urok. Po bardzo efektownym strzale wszyscy ruszyliśmy z miejsca, tzn. oczywiście najpierw ruszyli Ci, którzy byli ustawieni z przodu, ja swój pierwszy krok uczyniłem po pięciu sekundach od momentu startu. Moim założeniem było biec cały czas równym tempem na godzinę czterdzieści. Nie wiem czy mi się to udało do końca zrealizować, ponieważ siadł mi piętnastoletni zegarek z melodyjkami, tzn. na piątym kilometrze pokazywał 12 minut z groszami. Porzuciłem więc kontrolę czasu, postanowiłem tylko, iż zapytam się kogoś o czas na półmetku. Później dopiero się okazało, że zegarek nie nawalił tylko po prostu przestawił się na pokazywanie godziny a nie stopera, no ale w ferworze walki rozwiązanie tego problemu po prostu mnie przerosło.

Okazało się, że na półmetku miałem czas 50 minut z kawałkiem, czyli z małą stratą do założonego planu. No to teraz trzeba było walczyć o zachowanie pozycji. Trochę się zdziwiłem gdy zaraz za nawrotem pozdrowił mnie Szymon, którego założenie taktyczne na ten start było zupełnie odmienne od mojego. Mianowicie miał on pierwszą połówkę przebiec spokojnie , a dopiero na drugiej przyśpieszyć. Pomyślałem sobie, że z moją formą jest fatalnie skoro ja już jestem niezgorzej zmęczony a on sobie spokojnie biegnie. Na domiar złego okazało się, że teraz biegniemy pod wiatr, postanowiłem jednak za wszelką cenę trzymać tempo. Dopiero teraz dał o sobie znać błąd jaki popełniłem przed startem. Otóż przed samym startem wypiłem red bulla, który miał mi dodać skrzydeł, niestety tym razem mi je podciął. Stało się tak przede wszystkim dlatego, iż nie odgazowałem wcześniej napoju. Teraz biegło mi się fatalnie, cały czas czułem się tak jakby chciało mi się odbić ale z niewiadomych przyczyn nie mogłem tego zrobić. Uczucia naprawdę fatalne, ale nic to jak mawiał nasz Michał Wołodyjowsi, trzeba biec dalej.

Po piętnastym kilometrze zacząłem już solidnie wypatrywać mety. Jednak tempo cały czas trzymałem równe, przynajmniej tak mi się wydaje. Nawet pomimo tak niepokojącego stanu wyprzedziłem paru zawodników. Nadal nie doganiał mnie Szymon co było dowodem na to, że też chyba nie ma siły na podniesienie tempa. Moje zmęczenie było już tak duże, że nawet nie miałem siły się odwrócić, żeby zerknąć czy go czasem nie ma gdzieś w pobliżu. Starałem się po prostu biec nie myśląc o wysiłku, a przede wszystkim o tym ile mi zostało do końca. Czas leciał strasznie powoli, no ale przecież leciał i z każdą sekundą byłem bliżej mety. Za którymś z zakrętów minąłem dwóch autochtonów, z których jeden powiedział, że jeszcze zostały tylko cztery kilometry do końca. Odebrałem to za żart, wydawało mi się, że nie może być więcej niż dwa i pół no góra trzy. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy po ładnych paru minutach morderczego wysiłku zobaczyłem na asfalcie namalowane oznaczenie 2,5 kilometra. No tak, przecież tutaj b

yła nawrotka dla tych co biegli 5 kilometrów, czyli jednak autochton nie żartował. Nie można się tym załamywać w końcu to tylko dwa i pół kilometra, nawet teraz już mniej bo przecież przebiegłem już te parę metrów i przebiegam nadal. Najważniejsze to się nie zatrzymywać, czas na pewno jeszcze jest niezły, więc nie można go zmarnować.

Wyobrażałem sobie, że biegnę teraz z Szymonem na treningu w jego rodzinnej miejscowości, gdzie na naszej jednej z dłuższych tras jest odcinek końcowy o długości dwóch kilometrów dwustu metrów, który zawsze lubię biegać najbardziej. Nie wiem dlaczego ale właśnie na tym odcinku zawsze odczuwam największą radość z biegania. Dlatego teraz zacząłem o tym myśleć, że tam sobie biegnę, że już niedługo będziemy w domu gadać przy herbacie i że w ogóle jest wspaniale. No ale mimo tego widziałem przed sobą bardzo długą prostą do pokonania co nie dodawało mi niestety otuchy, na domiar złego jeszcze ten wiatr. Ale biec trzeba, nie ma rady, widzę że staje biegacz przede mną, więc nie tylko ja mam kryzys. Zamykam oczy żeby szybciej przybliżał się do mnie koniec tej prostej. Wreszcie jestem na zakręcie zaraz za nim widzę tablicę z napisem 1,2 km do mety. Zaraz za sobą słyszę czyjś głos, „nooo już tylko kilometr”, dla niego tylko, a dla mnie to jeszcze strasznie daleko. Właściciel głosu zaraz mnie wyprzedza, on ma siłę na finisz, ja już niestety nie.

Zastanawiam się czy uda mi się dobiec nie zatrzymując się po drodze. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że będę miał takie myśli na ostatnim kilometrze to zaśmiał bym mu się prosto w twarz, no bo przecież co to jest kilometr, zawsze go można przebiec. Otóż wszystko jednak zależy od punktu siedzenia moi mili państwo, dla mnie teraz ten kilometr, to jak cały maraton, a może nawet i więcej, bo któż z nas jest wstanie wyobrazić sobie przed biegiem jak będzie się czuł na 35 kilometrze. Chociaż jeszcze nie przebiegłem tego morderczego dystansu, to myślę że nawet doświadczeni biegacze mają z tym problemy. Na ostatnich kilkudziesięciu metrach słyszę jak ktoś gwałtownie przyśpiesza za moimi plecami, no nie mogę się dać wyprzedzić przed samą metą zwłaszcza, że Majeczka patrzy. Przyspieszam i ja, sam jestem zdziwiony tym ile jeszcze mogę z siebie wykrzesać. Zawodnik za mną nie daje mi rady, wpadam na metę, nie zauważam nawet jak odczytują mój kod kreskowy, mój mózg rejestruje tylko moment założenia medalu i nagle pojawia się w głowie pytanie – „jaki miałem czas”. Pytam więc szybko panią za stołem jaki czas mi złapali, odpowiada mi że nie wie, ale zaraz będą wywieszone oficjalne wyniki. Jakiś facet mówi mi, że na mecie jest zegar po lewej stronie, więc idę zobaczyć jaki czas pokazuje, widzę na nim 1:41:52, więc nie udało mi się przybiec poniżej godziny czterdziestu, ale nie wiele zabrało. Przyjmuje gratulacje od mojej Majeczki i znajomych i czekam na Szymona.

Czuję się bardzo zmęczony, wyganiają mnie do szkoły, więc idę do niej nie czekając na kompana. Po drodze klepie mnie jakiś biegacz po plecach, po czym podaje mi dłoń i składa gratulacje, odwzajemniam się tym samym i idę do budynku. Muszę przyznać, że strasznie spodobał mi się gest tego biegacza, czuję się spełniony i szczęśliwy. Tak to bardzo dobre słowo szczęśliwy, to niesamowite, że człowiek będąc tak bardzo zmęczonym może być jednocześnie tak szczęśliwy. Idę prosto bo klasy z posiłkami i ciepłą herbatą, klasa jest już prawie pełna, ale ze znalezieniem miejsca siedzącego nie ma problemu. Jedzenia jest pod dostatkiem, ale ja nie czuję się głodny, bardziej chce mi się pić. Biorę więc herbatkę, jakąś sałatkę i siadam przy stole. Siedzący w pobliżu mnie zawodnicy wymieniają się wrażeniami, okazuję się że w przeważającej części osiągnęli oni gorsze wyniki od zeszłorocznych. No ja w każdym razie ustanowiłem swoją życiówkę, więc mam powody do satysfakcji.

Największym mankamentem mojego samopoczucia jest zmarźnięta nieprzeciętnie jedna z kończyn mojego ciała, wszyscy pewnej domyślacie się która. Otóż piecze mnie teraz niesamowicie, że zmuszony jestem udać się do toalety w celu ogrzania jej co nieco. Po przebraniu się przyszedł czas na powrót do domu, czeka mnie jeszcze nauka, bo pojutrze obrona. Ostatecznie okazało się, że mój czas to 1:41:09. A to chyba nie najgorszy wynik. Muszę jeszcze zaznaczyć, iż byłem jednym z nielicznych na tym dystansie zawodników, którzy biegli w trampkach. Szczerze mówiąc nie widziałem żadnego drugiego takiego, no ale na maraton krakowski to sprawie już sobie jakieś porządne adidaski, bo w trampeczkach już bym raczej nie dał rady.

Ogólnie imprezę uważam za bardzo udaną, szczególnie cieszy mnie to, że medale nie były tak oblechowe jak w poprzedniej edycji biegu. Naczytałem się mnóstwo mało pochlebnych opinii o tym biegu jeszcze na długo przed startem i teraz muszę stwierdzić, iż zostałem mile zaskoczony. Myślę, że warto przyjeżdżać na tę imprezę chociażby z tego powodu, iż jest ona w nadającym się terminie na otwarcie sezonu, a poza tym przyjeżdżają na nią naprawdę mocni biegacze, m.in. pewnie dlatego, że w zimie startują już tylko prawdziwi pasjonaci. Wiem, że sporo ekip zbojkotowało tę imprezę, np. grupa z Mielca, ale zachęcam ich do pojawienia się w przyszłym roku, bo przecież nie najważniejsza jest organizacja samej imprezy ale biegacze, którzy na nią przyjeżdżają. Może i faktycznie wpisowe powinno być trochę mniejsze, jednak i tak myślę, że warto zapłacić te 10 złotych więcej, żeby przeżyć wszystko to, co ja przeżyłem w tym roku.

Co do zasłabnięcia Szymona podczas treningu i ogólnie naszej słabej dyspozycji przedstartowej, to podobno jest to spowodowane grypą, którą przechodziliśmy. Tyle tylko że organizm nasz był na tyle silny, że walczył z nią we własnym zakresie i nie pozwolił rozwinąć się chorobie na dobre. Teorię taką przedstawił lekarz Szymonowi i wydaję mi się ona wielce prawdopodobna, zwłaszcza że ja często miałem jednego dnia gorączkę a na drugi dzień czułem się normalnie.

Pozdrawiam wszystkich biegaczy serdecznie i do zobaczenia na biegowych trasach. Ja teraz rozpocząłem przygotowania do Cracovia Maraton, który się odbędzie 7 maja. Na koniec muszę się jeszcze pochwalić, iż jestem świeżo upieczonym magistrem prawa i start na dwa dni przed obroną był jak najbardziej udanym przedsięwzięciem.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
zbyszekbiega
15:27
Arqs
15:20
mieszek12a
15:10
Jarek42
15:08
KrzysiekWRC
14:47
Lego2006
14:47
biegacz54
14:46
mariuszkurlej1968@gmail.c
14:43
42.195
14:38
ksieciuniu1973
14:37
DaroG
14:36
duńczyk
14:27
Jacek Księżyk
14:17
zwojtys
14:09
Henryk W.
13:52
Wojciech
13:47
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |