Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
51 / 72


2020-01-27

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Zimowy Półmaraton Gór Stołowych (czytano: 1782 razy)

 

Ustawiłem się w drugiej linii biegaczy, w ciasnej bramie Ośrodka w Karłowie. Kolega powiedział, że trasa Zimowego Półmaratonu Gór Stołowych szybko “chowa się w lesie” i można na długo “utknąć” w tłumie 500 biegaczy.
Co prawda mówił też o śniegu, który ogranicza trasę...ale ja wolałem być z przodu.
To nie była moja pierwsza przygoda z biegiem organizowanym przez wybitnego ultramaratończyka-obieżyświata Piotra Hercoga. Półtora roku wcześniej przebyłem tutaj 54-kilometrową trasę ultra. I choć była bardzo trudna technicznie (szczególnie dla “chłopaka z nizin”), pełna nieregularnych kamieni i korzeni to chciałem się znów z nią zmierzyć.
Pamiętałem moje częste, wówczas, wywrotki (leżałem co najmniej 6 razy) ale pamiętałem również wspaniałą atmosferę stworzoną przez organizatorów i wolontariuszy oraz wspaniałe “genius loci” na całej trasie malowniczych Gór Stołowych z wyjątkowym , finalnym podejściem/podbiegiem pod Szczeliniec Wielki.
Szybko rozchodzące się pakiety startowe to nie przypadek. Musiałem tam wrócić i wróciłem, tym razem zimą.
Pierwszy kilometr był szalony, szalony bo ruszyłem z przodu, a trasa prowadząca w stronę schodów na Szczeliniec prowadziła lekko pod górkę, przez kładkę, która była śliska. Ponadto na środku kładki stał słupek, który zauważyłem ułamek sekundy zanim na niego wpadłem i owinąłem dookoła niego. Całe szczęście, że nie “leżałem” bo napierający zawodnicy z całą pewnością potraktowaliby mnie jako kolejną, terenową przeszkodę, którą można przeskoczyć ale najlepiej po prostu po niej przejść. Taki był tłok. Po zakręcie przed schodami zaczął się wymagający zbieg. Biegacze naładowani adrenaliną przypuścili szturm, a chłopak z nizin szybko pożałował że nie schował się na starcie z tyłu stawki. Często mnie przeszkadzają, na płaskich maratonach, osoby lokujące się w pierwszej strefie i hamujące ścigaczy. Teraz ja znalazłem się w takiej roli. Ale nie chciałem odpuścić. Stawiałem nogi uważnie, ale najszybciej jak potrafiłem, wykrzywiałem je na różne sposoby aby tylko nie tracić tempa do “kozic” atakujących tłumnie i w zorganizowany sposób. Czułem się jakby odbywała się pogoń za jeleniem. Tyle że myśliwi byli dobrze przygotowani i żądni trofeum a mój kurs na dzikie zwierzę zakończył się na pierwszym stopniu wtajemniczenia.
Nie minął piąty kilometr a moje łydki powiedziały “nie biegniemy dalej”. “No ale jak to ? Dacie radę !”, “Nie damy !”. Uparły się straszliwie i w taki sposób rozpocząłem pierwszą tego dnia wspinaczkę na Skalne Wrota, mając za przeciwników nie tylko mknące “kozice”, szalonych myśliwych ale i własne łydki...tempo spadło, wszyscy wokół przeszli do marszu i nawet trochę zacząłem odrabiać. Zaczął pruszyć śnieg. Najpierw wilgotny ale już niedługo trasa zaczęła się “zabielać”. A pod kołderką świeżego śniegu krył się kolejny “przeciwnik” - lód. Moje wspinanie a za chwilę kolejny zbieg przybrał teraz formę slapsticowego tańca. Nieskoordynowane ruchy kończyn dolnych niezgrabie zsynchronizowały się z ruchami rąk. Wśród zaprezentowanych figur mógłbym wymienić: wachlowanie w przód, w tył, piruet z wymachem, obrót na lewej stopie z gałęzią sosny, smaganie jodłą po twarzy podczas zjazdu. Ale przetrwałem...przetrwałem i po obiegnięciu Szczelińca Wielkiego i Małego dotarłem na pierwszy punkt żywieniowy (7 km). Odpiąłem kubek, zanurzyłem usta w gorącej herbacie i z powrotem na trasę bo w międzyczasie kolejne stadko “kozic” przemknęło raźno koło mnie, nie korzystając z udogodnień. Następna część trasy nawet mi się podobała, choć z perspektywy czasu muszę przyznać, że była dosyć “nudna”...”Zwierzyny” jakby mniej (nie było raptownego zbiegu), z łydkami się pogodziłem, tańczyć też mi się, na razie, nie chciało a wokół było coraz bardziej biało. Biegliśmy lasem, blisko Pasterki, zdążając w stronę Błędnych Skał. Wejście na to wzniesienie pamiętałem z letniego ultra i wiedziałem czego się spodziewać. W pewnym momencie po prostu biec nie można już było bo nachylenie przekraczało 20%. Wyprzedzać też było coraz ciężej (choć parę razy się udało :-)) bo droga była coraz węższa i bardziej stroma. Wszystkie “kozice”, “jelenie” i inni szaleńcy ścigający się zimą po górach ustawili się w długą karawanę i noga za nogą poruszali się w górę.
Za chwilę będzie punkt żywieniowy (14 km) a potem, aż do Szczelińca trasa w miarę płaska i przyjemna - myślałem radośnie. I rzeczywiście, po wdrapaniu się na miejsce wejścia do labiryntu Błędnych Skał rozpoczęło się obieganie tego wierzchołka. Obieganie okazało się jednak... obślizgiwaniem. Wrócił slapstic, wrócił taniec. Choć tym razem wykonywany w pozycji “kucznej”. Otóż, nauczeni doświadczeniem poprzedniej góry, uczestnicy zaczęli pokonywać lodowe ścieżki na “pupach”, w kucki, a czasem zjeżdżali też na klatce piersiowej. Zabawa przednia ;-) Raz, uniesiony fantazją lodowej przygody, uniosłem się znad skalnego progu i rozpocząłem oddawanie zupełnie niekontrolowanego skoku w nieznane...ale gwałtowne szarpnięcie za plecak przytwierdziło mnie z powrotem do lodowej tafli. Usłyszałem głos rozsądnej “kozicy”: “Żyjesz ?”. Żyłem i byłem mu naprawdę wdzięczny. Zabawa trwała jednak nadal wśród śmiechów pomieszanych ze strachem. Psuł ją czasem tylko jakiś głos: “Puśćcie mnie, mam raki”.
Gdy się skończyła lodowa przygoda a do mety pozostawało coraz bliżej poczułem, że naprawdę biegnę. Trasa była prawie płaska, żwirowa, a potem prowadziła przez połoninę, z powrotem, w stronę Karłowa. Udało mi się nawet wyprzedzić kilka “kozic”, wolniejszych w tych nizinnych warunkach.
I wreszcie akt ostatni sobotniej przygody, niemal kilometrowe podejście po schodach, kładkach, szczelinach finałowej góry. Z przeciwka turyści, kilku biegaczy, którzy ukończyli wcześniej. Na początku podchodzę ale zostało jeszcze trochę sił dlatego najpierw po dwa schodki a potem biegiem pokonuję ostatnie kilkaset metrów. Nawet udaje mi się “śmignąć” dwie “kozice” :-)
I wreszcie bryła schroniska, ostatni zakręt i balon. Wbiegam, odbieram medal, ściskam Żonę i proszę Piotra Hercoga o zdjęcie.
To finał na górze. A potem jeszcze, na dole, pasta party, losowanie nagród, spotkanie z Janusz Gołąb, lekko frywolny koncert w restauracji w Ośrodku i “integracja” w ciasnej Bacówce (dzień wcześniej Piotr Hercog opowiadał o swoich wyprawach).
I jest zima ! Zima, której w tym roku jeszcze nie widzieliśmy. Śnieg wciąż pada, a My, odcięci od świata w Karłowie (w całej wsi nie ma zasięgu), zostajemy jeszcze dwa dni:
odwiedzamy jeszcze raz Szczeliniec, idziemy spacerem do Pasterki, a przed wyjazdem jeszcze mała przebieżka po śnieżnych ścieżkach.
Kochamy Góry Stołowe ! Kochamy Maraton Gór Stołowych (zimowy i letni)! Takiego tańca, przygód i takiej organizacji chciałbym wszędzie lecz jest to przecież niemożliwe...dlatego do Gór Stołowych trzeba znowu wrócić :-)

PS: W 6 Zimowym Półmaratonie Gór Stołowych zająłem 81 m-ce/495 uczestników. 21-kilometrową trasę pokonałem w czasie 2:25:02

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2020-01-27,09:15): Fajnie musiało to wyglądać; piruety, obroty, wachlowanie i co tylko :) Dobrze, że wyszedłeś cało :) Zapewne świetna przygoda :)







 Ostatnio zalogowani
Gapiński Łukasz
15:01
Jurek D
14:43
Grzesix
14:41
green16
14:34
VaderSWDN
14:33
kubawsw
14:22
lordedward
14:10
42.195
13:53
biegacz54
13:28
Stonechip
13:21
Ola*
13:20
Bartuś
13:14
BonifacyPsikuta
12:37
Admin
12:05
marczy
12:02
stanlej
11:57
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |