Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
47 / 72


2019-07-15

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
BoikoTrail (ultra) (czytano: 1119 razy)

 

Za zakrętem jeszcze zaledwie 3 km, po asfalcie. W oddali widzę dziewczynę, która idzie, nie bardzo wiedząc co zrobić z kijami. Były potrzebne tam, na stromym podejściu, teraz wydają się przeszkadzać. Ja nie mam kijów, wspinałem się, opierając ręce na udach. Szybko, sprawnie, mijałem kolejnych „kijarzy”, ale traciłem na zbiegach, jak zwykle. Teraz jednak nie mam już sił aby przemierzyć ostatnie z 46 kilometrów, po nierównym asfalcie biegiem. Na przemian maszeruję i podbiegam. 2 km, 1500 m, kilometr. Mija mnie dwójka uczestników. Robią to samo co ja, ale ich chwile podbiegania są dłuższe od moich. Doganiam dziewczynę. Czy to już ostatnie metry ? Nagle dostrzegam samotną postać z aparatem, znajomą postać. I choć pot zalewa mi oczy, a zmęczenie nie pozwala biec rozpoznaję Panią Żonę. Zagrzewa mnie do finiszu. Ale sił brak. Dopiero kiedy dostrzegam czerwone dachówki hotelu, u stóp którego jest balon wyznaczający miejsce mety zdobywam się na ostatni wysiłek. Skręcam w bramę, unoszę rękę w geście tryumfu. Mój drugi ultramaraton górski kończę w 6h19’35” na 19 miejscu. Ufff...a jak to było od początku ?:
Powiedzenie „kiepska droga” jest niewystarczające jeżeli chcemy określić trasy Ukrainy Zachodniej. Jeszcze w okręgu lwowskim jakoś to wygląda (z naciskiem na „jakoś”) ale w Zakarpacka Oblast nie wygląda w ogóle. Po minięciu szlabanu na przełęczy przed Użakiem (taki miejscowy zwyczaj, szlaban na środku drogi i kontrola policji) wjeżdżamy na drogę lokalną, łączącą wspomniany Użak ze Żdeniewem, gdzie odbywają się zawody. To „tylko” 28 km, ale brak asfaltu, grube jak włoskie orzechy fragmenty żwiru i liczna obecność zwierząt z pobliskich gospodarstw na tejże drodze (krowy, owce, kozy, osiołek) każe mieć poważne obawy. Przejeżdżamy kawałek i mimo że nie korzystamy na Ukrainie z nawigacji (koszty) na chwilę ją uruchamiam. 28 km w 1h30’ Ufff...zawracamy. Pojedziemy naookoło, przez pagórki i wioski okręgu lwowskiego, wśród błyszczących w słońcu złotych kopuł cerkwi. Są miejscowości, gdzie robi to imponujące, swoim rozmachem i przepychem, wrażenie, ale tam gdzie docieramy widzimy zaniedbaną, nieotynkowaną, „biedną” cerkiew z blaszanym dachem. Wszystko wokół wygląda podownie. Ukraina Zakarpacka, w której czas stoi od nie wiadomo jak dawna. Stoi i smutno zwiesza głowę...samo Żdeniewo jest jednak bogatsze. Niczym polski Smerek albo Cisna. Stąd przecież wyruszają szlaki na najwyższy szczyt Bieszczad - Pikuj i drugą pod tym względem - Ostrą Horę.
Niedaleko też połoninami dumnie „pręży się” Borżawa, gdzie szczyty sięgają jeszcze wyżej. Przez miasteczko przepływa górski potok. Wzdłuż drogi okazałe kwatery ze stołówkami serwującymi miejscowe jadło. Basen, ruska bania. Teren w sam raz na wypoczynek. Koło miejsca startowego pole namiotowe i leżaki. Niektórzy odpoczną na nich krócej, inni dłużej, w oczekiwaniu na bohaterów górskich „przebieżek”. Ci, którzy wyruszają w piątek wieczorem mają do pokonania 150 km. Zaraz po starcie zaskoczy ich burza i całą noc będą biec w mokrych ciuchach :-( Ale ten wschód słońca...Ci co na 80 km, startują bladym świtem, zanim zapieją miejscowe kury. Ja wybiegnę w najliczniejszej grupie, na przedłużonym dystansie maratońskim (46 km), o 10:00 ale to nie znaczy, że będę miał łatwo (potem na trasach pojawią się jeszcze zawodnicy na 20 i 10 km).
Świeci słońce, nasuwam czapkę na głowę, rozgaduję się na starcie i nieomal umyka mi cała grupa biegaczy, spod balonu w hotelu Extreme, w Żdeniewie. Pierwsze 1,5 km asfaltem, przez wieś. Mijam slalomem kolejne osoby. Wiem, z mojego nikłego doświadczenia, że na leśnych, polnych drogach ciężko o wyprzedzanie a poruszanie się zbyt wolnym, nie swoim tempem, męczy. Nie mam tu wielkich oczekiwać, w końcu jestem „asfaltowcem” z nizin ale to nie znaczy, że zamierzam się oszczędzać. Zbiegamy z asfaltu, droga prowadzi do lasu i coraz gwałtowniej, przez przeszło 8 km, wznosi do góry, o 1000 m, na szczyt Pikuja (1408 m.n.p.m.). Idzie mi całkiem nieźle, chociaż droga momentami śliska po wieczornej ulewie. Drzewa osłaniają od grzejącego słońca. Dość szybko przechodzę do marszu, ale wyprzedzam kolejne osoby, jedną za drugą. W prześwicie widać szczyt z charakterystycznym, olbrzymim palem. To jeszcze spory dystans ale kiedy wydostajemy się ponad granicę drzew pozostaje już tylko kilometr. Na Pikuju trochę wieje i okazuje się, że obok pala jest jeszcze święta figurka i polegujący turysta (albo organizator). Zbieg jest tą samą stroną, dzięki temu wiem, że wdrapałem się na wierzchołek jako ósmy (!). No pięknie :-) Lecz na zbiegach będę tylko tracił bo brak mi odwagi i fantazji górskich „wyjadaczy”. Rok temu, w Górach Stołowych, leżałem na zbiegach siedem razy...Kolejne 11 km to bieg po pagórkowatym, odsłoniętym terenie, gęsto porośniętym górską trawą. Biegniemy graniami, wąskimi ścieżkami (często na szerokość stopy) lub czasem obok ścieżek. Dobrze, że trasa jest dobrze oznaczona. Na początku mija mnie kilka „kozic” ukraińskich a potem jestem na trasie sam. Chciałbym chłonąć oszałamiające widoki bieszczadzkich połonin, lecz muszę się pilnować aby stawiać stopy tak aby nie wylądować na śliskiej, długiej trawie, pod którą kryją się kamienie. Słońce to pojawia się, to chowa za chmurami, czasem wiatr daje się we znaki, ale z tej przyjemnej, ożywczej strony. Połykam pierwszy z czterech żeli, łyk wody ze zbiorniczka na plecach i dalej wśród górskich krajobrazów docieram do pierwszego namiotu kontrolno-spożywczego (21 km). Wypijam tam, z gwinta, pół butelki wody, co jest złym znakiem, że ubytek wody w organizmie był zbyt duży. Zjadam z osiem ćwiartek pomarańczy i ruszam, po niekoszonej trawie, w dół. Wbiegam w gęstwinę drzew i przeżywam najgorszy kilometr mojej górskiej, ultramaratońskiej, przygody. W lesie nie ma żadnej drogi, jest zsuwanie się gwałtownym zboczem wśród powalonych drzew, gałęzi, mchów i wszystkiego tego, co w lesie zwykle omijam. Gdyby nie gęsto zawieszone przez organizatora tasiemki w życiu bym nie trafił na właściwy szlak. Wreszcie wybiegam z lasu na łąkę. Znów w lesie wyprzedziło mnie trzech biegaczy. Ale kiedy łąka przechodzi w żwirową, płaską drogę przez wieś Roztoka (wieś, z tych nie przypominających kurortu) z łatwością „wchodzę” w swój rytm i mijam moich biegowych kolegów. Chwilowo gubię trasę, ale zaraz jestem już na drugim punkcie odżywczym (26 km). I znów wypijam mnóstwo (tym razem nie tylko wody ale i coli). Wiem już na pewno -odwodniłem się i następne kilometry będą ciężkie. Kolejne 8 km to mozolne wspinanie się na Ostrą Horę (1405 m.n.p.m.), ponad 800 m przewyższeń. Mniej niż na Pikuj, ale w nogach już prawie 30 km. Od razu za punktem odżywczym, w lesie, droga prowadzi ostro w górę. Idę noga za nogą, nieliczne kawałki płaskiego podbiegam. Wydaje mi się, że wolno ale nikt mnie nie dogania, za to ja zbliżam się i mijam dwóch uczestników. Kiedy wychodzę z lasu na połoninę wydaje mi się, że do szczytu blisko, ale po pokonaniu wzniesienia w oddali pojawiają się kolejne dwa a na wąskiej ścieżce, co jakiś czas przesuwają się pojedyncze postaci. Jest ich sporo, okazuje się, że niektórzy z nich pokonują ten szczyt w ramach dystansu 150 km. Są już na trasie 18 godzin. Olbrzymi szacunek !
Słońce za chmurami, wiatr wieje nieprzyjemnie. Pytam fotografa, który wychynął z gąszczu trawy: „Tam ? Wchodzimy na górę ?”, „Oczywiście”-odpowiada. Ja ci tam to oczywiście ! - myślę sobie i próbuję biec, bo trochę się wypłaszczyło, ale na bardzo wąskiej dróżce nogi nie chcą mnie słuchać. Wywracam się po raz pierwszy. Idę więc. Po wysokiej trawie dużymi susami obiega mnie szczupły Ukrainiec. No dobra, zaraz stromizna, większa niż na Pikuj. Znajduję się tuż za nim i czuję, że mam siłę. Mówię: „Przepraszam, wchodzę szybciej, wyprzedzisz mnie na zbiegach”. Ustępuje mi drogi, a potem, oczywiście, „śmiga” na zbiegu z wierzchołka. Wierzchołek robi na mnie wrażenie. W apokaliptycznym niemal klimacie, na tle ciemnych chmur, wznosi się majestatyczny, prawosławny, przekreślony krucyfiks. Metalowy.
Tuż za nim zaczyna się zbieg. Stąd pozostaje „tylko” 13 km do mety, głównie w dół. Próbuję ślizgać się szybciej ale nogi są sztywne. Może to efekt wspinania bez kijów, na pewno zmęczenia i braku treningu w górach. Kiedy ten zbieg się skończy ? Nogi nie wytrzymują. Przecież za chwilę miał być punkt odżywczy ? Raptem 3 km. Ciągnie się i ciągnie. Jest ! Na punkcie same Ukrainki. Porozumiewamy się na migi. Kubek na wodę, pomarańcza, kawałek czekolady, wędzonego sera. Za namiotem ostatnie 10 km. Wychodzę. Polka wskazuje drogę (bo „masochiści” na 150 km mają jeszcze pętlę, zanim zbiegną na metę). „Biegiem, biegiem” - zagrzewa. „Jakbym mógł to bym biegł” - odpowiadam. Ale widzę kolejnych uczestników opuszczających namiot i zmuszam się do biegu. Znów w dół, w lesie, czasem raptownie, czasem łagodniej. Dużo błota. W „klepsydrze” brak już piasku. Toczę się siłą bezwładu. Co km karteczki na drzewach: „Jeszcze tylko 9 km”, „Za 8 km piwo”, „Co się tak guzdrzesz - 6 km”. Znów jestem sam w tym lesie. Przed sobą nikogo, za sobą nie słyszę głosów. Coraz bardziej zmaltretowany docieram do asfaltu. Pozostaje 3,5 km do mety...
Na pewno było warto się z tym zmierzyć i na pewno nie był to ostatni raz.
Długo wspominał będę bieszczadzkie połoniny, wąskie ścieżki i ostre zbiegi.
Może kiedyś powalczę na dłuższym dystansie (to byłoby coś !).
Na razie jednak wracam na kwaterę bo teraz inna, ale również ekscytująca część naszej ukraińskiej wycieczki - wody Truskawca i Lwów już na nas czekają :-)

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
mieszek12a
07:20
ula_s
07:08
szydlak70
06:45
Etiopczyk
06:34
Stonechip
06:32
Leno
06:23
shymek01
05:36
42.195
05:25
Łukasz S.
05:03
lordedward
00:02
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
Admin
22:39
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |