Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [26]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Hung
Pamiętnik internetowy
Co w butach piszczy.

Marek Piotrowski
Urodzony: 1961-06-12
Miejsce zamieszkania: Wrocław
128 / 151


2017-05-23

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Wygrałem ... (czytano: 400 razy)



Nie lubię biegów w stylu alpejskim, bo nie dość, że meta jest na szczycie, to jeszcze trzeba z niej wrócić na piechotę, przez co dystans robi się niemal podwójny.
Tak było i tym razem, czyli podczas XXV Biegów Śnieżnickich.
Jest to bieg, którego zawsze się boję. Jak tu się nie lękać, skoro w ramach tej imprezy odbywają się mistrzostwa Polski w biegach górskich, na które przyjeżdżają sportowcy z dynamitem w nogach, a na których zwykli amatorzy chyba boją się pojawiać.
Trasa wiodła 9,5 km pod górę z różnicą wysokości wynoszącą ponad 930 m. w tym dwa zbiegi wynoszące w sumie 50 m w pionie.
Pociecha była w tym, że teraz zmieniła się nieco obsada organizatorów, co rokowało ciekawszą otoczką imprezy i - co najważniejsze – większą ilość startujących, bo informacja o zawodach była publikowana między innymi na FB.
Większa liczba biegnących, to spore nadzieje na to, że nie będę na końcu. Nie dziwcie się, że ja staruję w tej imprezie pomimo małych moich możliwości, bo bieg odbywa się niecałe pięć kilometrów od mojego domu, więc nie mogłem go przepuścić, choćbym miał być ostatni.

Dzień wcześniej wybrałem się do Międzygórza z żoną i jeszcze trzema osobami, by odebrać pakiet startowy, pospacerować i zobaczyć co to za disco - polo ma być wieczorem – impreza była dwudniowa z sobotnimi biegami dzieciaków i młodszej młodzieży. Pogoda była kiepska - zimno i wilgotno, zaś pakiet był dobry. Pogadałem z organizatorami, sprawdziłem rozkład godzinowy imprezy, pożegnałem naszych towarzyszy spacerowych i stwierdziłem wraz z żoną, że ta muzyka nas nie wzrusza, co skutkowało powrotem do domu.
W chałupie przygotowałem sobie na bieg ciepły strój, bo pogoda miała być podobnie brzydka. Na ponad 1400 m.n.p.m. mogło być jeszcze gorzej.

Rano nie miałem co z sobą zrobić, bo do startu była jeszcze kupa czasu. W pewnym momencie nastąpiło szarpnięcie gdzieś w okolicy mojego mózgu.
- Start jest o 11:40 czy 10:40? Skoczyłem do internetu, sprawdziłem … i oczom nie wierzyłem – 10:40. a na zegarze dochodziła dziesiąta. Szybko za telefon do przyjaciela.
- 10:40, i uważaj, bo cała miejscowość jest zawalona samochodami, więc możesz mieć problem z autem.

Jaaaaa. W międzyczasie wyszło słońce ale nie miałem już czasu sprawdzać temperatury, tylko szybko próbowałem wskoczyć w strój biegowy kombinując, czy plecak wziąć ze sobą na bieg, czy go zostawić, bo przecież na pewno nie zdążę go dać do busa, który mógłby przewieźć go do schroniska.
Jednak udało mi się zaparkować (na chodniku), przebiec w okolicę startu, wpakować plecaczek do busa i wysikać. Nieźle. Tylko nie tę koszulkę miałem na sobie, ale to nic, bo przód rozpiąłem (ze względu na słońce) a rękawy podwinąłem (z tego samego względu). Miałem biec a trzęsły mi się ręce. Nogi zaś twardo stały na ziemi.

Wystartowaliśmy. Fajnie było … ale po dwóch kilometrach byłem ostatni. Znowu historia się powtórzyła. Myślałem, że przyjedzie więcej amatorów mojego sortu, a tu przybyli „górale”.
Strażak pytał się pana, który właśnie mnie wyprzedził: czy ktoś jeszcze jest z tyłu? Ja wiedziałem, że raczej nie, co przekazałem niepytany.

Zaraz po tym zaczęła się pierwsza ściana, na którą liczyłem, że zabierze tych przede mną. Tak też się stało. Dziesiątka wyścigowców została z tyłu. Zaznaczam, że na piechotę, bo tam nie sposób biec.
Potem był krótki zbieg, który uświadomił mi, że po takiej ścianie zbieg nie jest czymś wymarzonym.
Na drugiej ścianie z tyłu została druga dziesiątka (na piechotę). Potem, to już mi się lekko myliło, bo było wielu turystów. Jednak do kilkuset metrów przed szczytem (metą) naliczyłem trzydzieści osób za mną. Dlatego nieco mnie wkurzył pan, który wyprzedził mnie dwieście metrów przed końcem, bo popsuł mi piękną liczbę 30. A wiadomo, że wszystko jest do wykonania, wystarczy tylko się wkurzyć. Toteż przed samą metą odebrałem mu prowadzenie.
Później okazało się, że tę 30 – tkę znowu „popsuły” mi panie. Otóż dziewczyny zostały wystartowane osiem minut z groszami wcześniej (by miały szansę na wyrównanie najlepszego wyniku panów), i niektóre miały czas gorszy od mojego, co w rezultacie spowodowało, że za mną było 48 osób.
Wygrałem!!! Mój czas od kilku lat jest podobny, a różnice są jedynie sekundowe. Ale teraz miałem za sobą największą ilość zawodników w historii moich startów w Biegach Śnieżnickich.
Po powrocie ze szczytu, przy schronisku, spotkałem znajomych, którzy zaproponowali mi powrót do Międzygórza służbowym busem. Propozycja kusząca, bo fajne towarzystwo i szybko. No ale ja nie brałem wcześniej tego pod uwagę, a zaplanowałem, że powrót (kilometraż) pójdzie na konto nadchodzącego tygodnia, bo przecież mam mieć spotkanie długodystansowe z kolegą - biegaczem. Grzecznie odmówiłem. Zjadłem kawał jabłka oraz pół banana i pobiegłem na dół samotnie.
Choć w sumie wyszło tylko 17 km. to później i na drugi dzień odczuwałem ból w mięśniach. Jednak nie stanowił on problemu, bo bardziej odczuwałem dumę przed samym sobą, że jeszcze mogę.


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2017-05-24,09:17): myślę, że jeszcze dużo możesz :), bo progres jest coraz wyraźniejszy :)
Hung (2017-05-24,16:08): Wierzę Ci Pawle, bo z boku lepiej się obserwuje.
Mahor (2017-05-28,13:09): Wkroczyliśmy w zaawansowany wiekiem czas mój drogi Marku i chciałbym bardzo aby duma, że jeszcze możemy, objęła nie tylko sfery biegowe...:-)
Hung (2017-05-29,18:01): Wierzę, Macieju, że my nie tylko możemy ale musimy.







 Ostatnio zalogowani
lordedward
00:02
ula_s
23:56
kos 88
23:54
Fredo
23:33
Henryk W.
22:58
marczy
22:57
Wojciech
22:42
Admin
22:39
Ty-Krys
22:27
wigi
22:10
kubawsw
22:03
Jawi63
21:49
rolkarz
21:46
Rehabilitant
21:44
entony52
21:38
valdano73
21:36
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |