Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
288 / 338


2017-04-13

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Rotterdam Marathon - czyli jak się upodlić (czytano: 761 razy)

 

To miał być maraton marzeń i jeszcze miesiąc temu miałem realne podstawy, aby rozpatrywać start w Rotterdamie w kategorii życiówki, no ale... "gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka" :)
W przeciągu ostatniego miesiąca doznałem kataklizmu związanego z powrotem histerii z ósemkami, którą przechodziłem pół roku temu. Tym razem jednak obudziła się druga strona - lewa. Nerwobóle w szczenie raz tu, raz tam to koszmar nad koszmary.

Na początku ratowałem się ibupromem i jakoś dawało się przeżyć, ale sytuacja się rozkręcała prawie z dnia na dzień. Po półmaratonie w Poznaniu było już w zasadzie podbramkowo, gdzie ibuprom nie pomagał z bólem. Umówiłem się do chirurga... który potwierdził, że jedna dolna ósemka nadaje się do usunięcia, jednak jak się nasłuchałem odnośnie całej otoczki z tym związanej to zbladłem jak kalafior na słońcu.

Była środa, do maratonu było 11 dni.
Miałem do wyboru - albo lecę dalej na prochach, albo poddaje się operacji, po której mam zakaz ruchu przez 10 dni, silny antybiotyk i silny przeciwbólowy. Stwierdziłem, że lepiej już nie będzie, więc od razu pod nóż. Po dwóch godzinach było po. Miałem założone szwy, nie mogłem japy otwierać, a po kilku h zmiatało mnie z nóg do parteru, przy okazji problem z przełykiem i tak dalej. Jedyny plus tego taki, że doktorek nakazał jeść lody :)
Dostałem antybiotyk Amoksiklav i przeciwbólowy Nimesil jako zawiesina do rozrabiania w wodzie.

Nimesil pamiętam z czasów, jak przechodziłem jazdy z plerami i rwą kulszową, wtedy po tych prochach ledwo przebierałem nogami, a antybiotyk... cóż, masakra mimo probiotyku.

Przed maratonem postanowiłem się nieco rozruszać, aby totalnie nie pojechać zastany i zardzewiały jak ruski ciągnik. Miałem obawy o szwy w dziąśle, bo trochę jeszcze krwawiłem... ale nic to - NINJA nie może być mnięęętki :)
Dyszka w czwartek i w piątek przed wyjazdem zobrazowały mi, jak fatalnie jest, ale z drugiej strony nie było aż tak tragicznie.

Pojechałem więc do Rotterdamu na dłuższy weekend, z maratonem "na luzie" w środku.

Miasto mega. Bardzo mi się spodobał Rotterdam, tylko te wymieszanie wielokulturowe jest na początku aż uderzające, ale z czasem idzie się przyzwyczaić. Rowerów od groma. Miasto trochę przypomniało mi Frankfurt, gdzie również jest centrum finansowe, jak tutaj, jednak Rotterdam jest fajniejsiowaty.
Aż żałuję, że zaplanowałem sobie powrót we wtorek, bo rowerem bym z chęcią pozwiedzał te miasto na spokojnie.


Wracając do biegowej strony...
Przed wyjazdem bebechy dały o sobie znać i totalnie się rozsypały od piątku po bieganiu. Co zjadłem to po kilku h jak to mawiają budowlańce - cement nie wiązał :) Na początku bagatelka problemu, bo nie wyglądało to na jakieś biegunkowe klimaty, ale w sobotę wieczorem i w niedzielę rano było raczej mało zabawnie. Próba ratowania sytuacji w sobotę popołudniu i wieczór przez colę i suchary Wasy na nic się zdały.

Rano przed wyjście z hotelu zjadłem galaretkę energetyczną Enervita, wziąłem torbę z piciem, batonem na po, długim rękawem i w drogę. 20 minut i byłem w przebieralni pod prowizorycznym namiotem, w którym były ławki, gdzie kładko się swoje rzeczy w kupie z innymi rzeczami :)
Dla rozpoznania były takie małe tasiemki z numerem, aby odnaleźć po swoje toboły.

Poleciałem potruchtać. Miałem przy sobie trzy żele - dwa rozwodnione i jeden normal. Miałem je brać co 10km (10/20/30) zaczynając od normalnego.
Pomyślałem wcześniej, że skoro jestem wypłukany, zamiast być naładowany, to przynajmniej wezmę o jeden żel więcej, niż normalnie.
Po rozgrzewce musiałem jeszcze toitoi zaliczyć i oddać spożytą godzinę wcześniej galaretkę.


Na starcie mega człowieków. Wszyscy nakręceni jak szwajcarskie zegarki. Ludzi wokół pełno. Słonko świeciło, chmur zero, wiaterek ledwo jakiś...

Plany na start?
odpuściłem od razu harce na życiówkę. Wiedziałem, że antybiotyk zrobił w środku pobojowisko, Nimesil swoje dołożył, a problemy z bebechami wypruły ze mnie resztki. Nie czułem się jakoś tragicznie, więc myślałem, że... nie będzie aż tak źle :)
Postanowiłem polecieć na "spokojne 3h". Tempo 4:16 do planowanego wcześniej 4:07-10 wydawało się być w miarę bezpieczne.

Start po wystrzale z armaty - fajna sprawa, tylko nie było czym oddychać przez chwilę ;)
Pierwszy km spory tłok, tempo mega wolne... 4:29 na tym etapie jest niczym trucht. Potem sytuacja się rozrzedza i jest już ok.

Na początku drugiego kilosa obok napatoczyła się pewna panna, która całkiem miło wyglądała i poruszała się biegowo, najważniejsze jednak, że biegła w miarę moim tempem. F1467 chyba jej numer był. Każdy miał numer na przód i tył. Z tyłu numer, a z przodu dodatkowo jeszcze imię. Nie chciałem się za bardzo narzucać i ją oglądać z przodu, aby zobaczyć imię... przez chwilę nawet myślałem, żeby moim angielskim łamanym dialektem ją zagadać "na ile Miss biegniesz?" ale słuchała muzy na full, więc wyluzowałem moje amory i skupiłem się na bieganiu.

Pierwsze 5km tempo wydawało mi się komfortowo wolno i czasem wręcz hamowałem się z zapędami wyrwania do przodu. Wiedziałem, że czeka mnie później Pink Floydowska tabliczka "the wall", więc trzymałem nerwy na wodzy, podziwiałem widoki obok i takie tam.
W pewnym momencie dwie ulice zaczynające start osobno się łączyły w jedną całość, więc dokleiłem się do sporej grupy na 3h. Tempo od tego momentu prawie niczym w tempomacie 4:15-4:16.

Ósmy kilos mijał, kiedy poczułem mini kolkę... co mnie mega zszokowało. Przypomniał mi się maraton z Wrocka, wtedy jednak kolka dopadła mnie na dwudziestym którymś kilosie, gdzie ewidentnie leciałem ponad normę i byłem wtedy zagotowany jak ruski czajnik.

Teraz kolka przy komfortowym tempie na 8km?
To był pierwszy strzał i przedsmak tego, co dopiero się zaczynało.
Przed 11km wciągnąłem pierwszego żela.

Kolka mijała i powracała w stanie mini przez kolejne kilka km. Po 15km zaczynałem jednak odczuwać pierwsze motywy z wyczerpaniem. Biegłem w sporej grupie, jednak z każdym kilosem następowała u mnie degrengolada. Doczłapałem się do 18km i stwierdziłem, że stan taki powinienem odczuwać na 38, a nie 18km i zwolniłem, mając jednak grupę w zasięgu podeszwy. Łudziłem się, że to chwilowe coś i "zaraz będzie Pan zadowolony".

Od 20km ostatecznie pożegnałem się z grupą, która w mig mi odjechała i w zasadzie przeżegnałem się w tym samym momencie, gdyż zaczynałem doświadczać lekkich mroczków. WTF?
Wciągnąłem drugiego żela jakoś jeszcze przed półmetkiem. Wodopoje były bardzo często z kubkami i gąbkami, co nie omieszkałem się wykorzystywać do oblewania i wycierania się. Słońce już sporo piekło... ach, tylko się położyć, poprosić o drina i podziwiać :)


Od 20km zwalniałem średnio co 10s na kilosa wciąż myśląc, że sobie spokojnie zwolnię i będzie już ok...
Mentalnego strzała dostałem mijając 22km, gdzie dotarła do mnie głębia maratonu... a w zasadzie fakt, że mam do pokonania jeszcze cholerne 20km!!!
Dotarło do mnie jaki to jest dystans, kiedy nie jest fajnie i sił brakuje już w zasadzie na wszystko. Czułem się jakbym był rozjeżdżany walcem, a ta zabawa miała trwać przez kolejne 20km. Extra :)

Postanowiłem znowu zwolnić tempo, żeby "sobie spokojnie dobiec bez pitstopu". Doczłapałem się do magicznej bariery 30km i pękłem, niczym Durex napełniony wodą rzucony na beton. Czułem się zmasakrowany jak kaktus na Arktyce. O czym to ja sobie myślałem, że na luzie zrobię 3h po antybiotykach i prochach, po wypłukaniu? :)))
Jeju śmiałem się prawie przez łzy z samego siebie :)

Zatrzymałem się przy barierce, aby rozciągnąć czwórki, które miałem spięte jak Doda swój warkocz, ale w tym samym momencie doznałem kurczu dwugłowych i łyd. Dało o sobie znać wypłukanie. Po rozmaszerowaniu znowu biegłem. Biegłem jak koślawy struś, ale poruszałem się do przodu.
W zasadzie od tego momentu kilosy dłuzyły się masakrycznie. Czułem się, jakbym mijając każdego kibica i ten kibic sprzedawał mi liścia. Takiego poniewierania dawno nie miałem.

Czy można było to sobie odpuścić, zejść i tak dalej?
Zadawałem sobie to pytanie przez kolejne dekady czasu, jednak stwierdziłem, że jak już się oparzyłem, to nic mi już nie pomoże i tego nie zmieni. Poza tym miałbym się poddać i opuścić miejsce bitwy? ;) nieeee :)

Przypomniał mi się wieczór wcześniej, kiedy to popijając zimną colę w tv leciał jakiś stary, odgrzewany kotlet - Eric Clapton - i jego utwór - Cocaine.
Chyba tylko mnie to się przytrafia... cała ta symbolika, numerologia i tak dalej.

Clapton sobie śpiewał: if you want to get down, get down on the ground - Cocaine.

No jak w mordę strzelił obraz, którego właśnie doświadczam. Teraz piszę to z uśmiechem na ustach, ale podczas tego maratonu w tym momencie czułem się podle, żeby nie napisać mega chooiozowato. Takiej padaczki i traumy nie spodziewałem się w najczarniejszych koszmarach.


Mijaliśmy fajny kawałek. Ludzi po bokach tyle, że mam skojarzenie odnośnie wyścigów kolarskich, gdzie tłum ludzi po bokach i odsuwają się na boki. Mijam jakiś punkt, gdzie stoją metry głośników naparzające muzą głośniej, niż na Paradzie Miłości. Słyszę Technotronic i Pump the Jam... przez 100metrów odżywam, wszystkie cierpienia mijają.
Nie wierze, jest zbyt pięknie, aby było prawdziwie... mija 100m i wszystko powraca z jeszcze zdwojoną siłą. Chcę się czołgać, ale nie wypada :)

35km znowu przechodzę do marszu, bo zaczynam czuć, że kierunek na wprost jest coraz bardziej rozchwiany. Mam mroczki konkret... coś tam się rozciągam, zjadam ostatniego żela i próbuje biec.
Tempo przy którym normalnie nawet nie smarkam, dłubię w nosie i drapię się po... brzuchu, tym razem jest prawie że zabójcze. Co gorsza, mam problemu z oddychaniem tak mnie nawet klata zaskakuje.

Ostatnie kilosy są niczym niekończące się napisy końcowe. W stopie czuję jakiś pęcherz, który w tym momencie nawet nie boli. Nie wiem nawet co to za odczucie, ale przy tych wszystkich traumach jest niczym podgryzanie uszka przez Scarlett Johansson. Wbiegamy do miasta, znowu full luda. Przy jakimś wodopoju na chwilę się zatrzymuję, aby wziąć łyka i się oblać, ale w tym samym momencie jakaś starsza kobita drze japę "brawo Piotr - brawo Russia" co mnie tak zirytowało, że wydarłem się "POLAND!!!" i pobiegłem z dala od niej :)

Dwa kilosy do końca trwały chyba pół roku. Postanowiłem się zebrać w sobie i "powalczyć" o 3:20 bo i to było zagrożone. Jeju ta wizja tego czasu była dla mnie i nadal jest jakąś popierdółką. Docieram do ostatniej prostej, która nie chce się kończyć... jednak wbiegam na metę i szczerze dziękuje niebiosom, że dotrwałem.

3:19:19 na garminie (3:19:20 oficjalnie)

Przeklinam antybiotyk, Nimesil i półbiegunkę.
Słońca nie przeklinam, chociaż było gorąco. Jestem zjarany na facjacie i ramionach.



Dochodziłem do siebie przez jakieś 15 minut przy wodzie wpatrując się w medal zdobyty cholerną chęcią ukończenia tego piekiełka. Potem polazłem po worek z rzeczami i ległem się obok dużego namiotu ustawionego na placyku wśród ludzi. Poprosiłem jakąś osobę o fotę na dowód, że przeżyłem :)
Wróciłem z buta do hotelu (co zajęło sporo czasu) i od razu zamówiłem zimny pokal Henryczka, potem drugiego i dopiero jakoś łapałem kontakt z bazą.
W hotelu w ogóle było sporo ludzi, którzy biegli... co chwila ktoś wpadał ledwo sapiąc, ale u każdego było widać tę braterską więź - You are the Winner :)


Takiego mielenia i czołgania nie spodziewałem się. Prawdę jednak mówił doktorek, że maraton 11 dni po czymś takim to trochę nietrafiony pomysł... no ale, może jakby to było w PL to może bym i odpuścił start :)
Nie zawsze jest pięknie, idealnie i wszystko gra i tańczy. Czasem trzeba też dotknąć ściany, pustki, czy po prostu zmierzyć się z wymyślonym czymś.
Moja psycha została wdeptana w glebę, ale z drugiej strony wiem czemu tak się stało.

Czy już myślę o wyrównaniu rachunków? może odrobinę, ale jak na razie mam dosyć wszystkiego.
Szwy po ósemce zostały zdjęte i niby wszystko ładnie się goi. Nerwobóle mają zanikać, jednak co jakiś czas ibuprom jeszcze jest w użyciu. Dopóki z tym nie wyjdę na prostą to chyba nie ma sensu cokolwiek planować i na cokolwiek się nastawiać. Cóż, życie...


aaa jakby się ktoś zastanawiał i planował coś podobnego, to raczej delikatnie i skromnie odradzam :)




Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Jarek42 (2017-04-13,16:56): Aż zaglądnąłem do swojego bloga. Też biegałem maraton po antybiotyku na spuchniętego zęba. Czas - 4.42. Po dwóch tygodniach połówkę zrobiłem w 1.28. Czyli nie ma się co załamywać.
snipster (2017-04-13,21:51): Jarku, wszystko pięknie w teorii, ale w praktyce u mnie jest tak, że nadal ibuprom co jakiś czas muszę brać, żeby jakoś w ogóle funkcjonować. Jeden dzień jest ok, w inny nak..wia niemiłosiernie. Doktorek mówił, że kilka tygli tak może być i jest to efektem tego, że się tam wszystko goi i buzuje i w ogóle bla bla. Gdyby nie to zapewne już bym się gdzieś zapisywał mając solidny "trening" w zapasie ;)
Shodan (2017-04-14,02:32): Wiem co to znaczy problem z ósemką. Dawno temu miałem tak, że rosła mi w dziąśle w poprzek. Nawet nie było jej widać, ale w pewnym momencie zaczęła ostro napierać na korzeń siódemki. Nie wiedziałem co jest grane, a wszystko tak bolało, że pewnie zgodziłbym się wtedy na odcięcie głowy, byleby pozbyć się tego bólu. Dopiero RTG pokazał o co chodzi i w trybie ekspresowym miałem robione „dłutowanie”. O dalszych problemach już nawet nie będę pisał… Czekaj cierpliwie. Życiówki jeszcze przed Tobą. Jeżeli nie na wiosnę to jesienią. Maraton uczy i wymaga cierpliwości. A sam dobrze wiesz, że tak naprawdę po dłuższych przerwach „kontuzyjnych” wraca się do szczytu formy i pokonuje kolejne granice.
Shodan (2017-04-14,02:34): Wiem co to znaczy problem z ósemką. Dawno temu miałem tak, że rosła mi w dziąśle w poprzek. Nawet nie było jej widać, ale w pewnym momencie zaczęła ostro napierać na korzeń siódemki. Nie wiedziałem co jest grane, a wszystko tak bolało, że pewnie zgodziłbym się wtedy na odcięcie głowy, byleby pozbyć się tego bólu. Dopiero RTG pokazał o co chodzi i w trybie ekspresowym miałem robione „dłutowanie”. O dalszych problemach już nawet nie będę pisał… Czekaj cierpliwie. Życiówki jeszcze przed Tobą. Jeżeli nie na wiosnę to jesienią. Maraton uczy i wymaga cierpliwości. A sam dobrze wiesz, że tak naprawdę po dłuższych przerwach „kontuzyjnych” wraca się do szczytu formy i pokonuje kolejne granice.
paulo (2017-04-14,07:59): szacun, że jesteś niezmordowany :)
snipster (2017-04-14,08:38): Paulo, jestem lekko wymordowany przez te jazdy z ósemką czy ósemkami
snipster (2017-04-14,08:39): Shodan, odcięcie głowy to dobre określenie... momentami mam wrażenie, że chyba jedynie to mnie może uratować bo jest k...wo niefajnie. Pożyjemy zobaczymy :)
zbyfek (2017-04-14,09:33): Usunąć zepsute zęby,infekcja przechodzi do krwi i wydolność organizmu spada.Kilometry trzymaj na koniec maja druga próba.:)
snipster (2017-04-14,09:56): Zbigniew... nie chodzi o zepsute zęby, bo ich nie ma, źle zrozumiałeś
zbyfek (2017-04-14,10:22): To jak zęby ok to maraton Kołobrzeg początek maja.;)
Adabo (2017-04-15,20:47): Ależ relacja, czytało się jak dobrego Maccleana. Lubię horrory :) Dzięki i zdrowia życzę
snipster (2017-04-16,10:00): no niestety był lekki horror, a miało być różowo, smerfastycznie i w ogóle wyjątkowo w znośnie... raz na wozie raz pod wozem :)
michu77 (2017-05-12,14:03): dobrze, że moje ósemki mi takich numerów nie wywijają... odpukać :p
snipster (2017-05-12,14:06): szczęściarz :P







 Ostatnio zalogowani
marianzielonka
22:56
mario1977
22:55
witul60
22:42
cierpliwy
22:03
Chudzik
21:58
Stonechip
21:43
przystan
21:41
Admirał
21:41
marekcross
21:36
Piotr Fitek
21:25
johnlyndon
21:24
Fred53
21:03
INVEST
20:59
jacek50
20:58
stanlej
20:43
rezerwa
20:28
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |